Początek u Kresu drogi

CZĘŚĆ I

PROLOG

Jak on to zrobił?

Usiadłem na samym końcu wielkiego tłumu, jaki zebrał się nad rzeką, na kamienistym brzegu za miastem. Byłem ostatni, ale podeszli i do mnie. Wyglądali ubogo, byli chyba towarzyszami albo wręcz służącymi mężczyzny, który w oddali jakby coś tłumaczył otaczającym go ludziom, żywo przy tym gestykulując. Nie słyszałem, co mówił, siedziałem zbyt daleko. Zresztą w tym gwarze trudno było cokolwiek zrozumieć, docierały do mnie tylko pojedyncze słowa, te, wypowiadane głośniej i z emfazą. Mówił w miejscowym dialekcie, więc tym bardziej nie miałem szans by ze strzępów docierającej do mnie przemowy złożyć jakąś zborną całość. Dałem więc sobie spokój z nasłuchiwaniem i skupiłem uwagę na obserwowaniu tego, co działo się wokół mnie. Trudno było mi orzec, czy słuchano go zbyt uważnie. Zainteresowanie zgromadzonych bardziej chyba jednak przykuwali krążący wśród nich parami młodzi oberwańcy, trzymający w rękach spore, płaskie kosze, i rozdający małe, proste chleby i ryby. Dokoła wyrastał las rąk, unoszonych w geście niemej prośby. Żadna nie opadła pusta. Gwar to cichł, to wzmagał się, w miarę jak oczekiwanie przeradzało się w zdumienie, potem w radość.

Dotarli i do mnie, Uśmiechali się, każdy z nich wręczył mi swój poczęstunek. Zerknąłem mimochodem do jednego z koszy, i zdumiałem się. Był niemal pełny. A przecież dałbym głowę, że niosący go mężczyzna, idąc w moim kierunku, nikogo nie ominął. Nie zatrzymywał się, nie napełniał go ponownie, zresztą gdzie, i jak miałby uzupełniać jego zawartość. Wydało mi się to dziwne, wręcz niepojęte. Musiałem chyba dać to po sobie mimowolnie poznać, choć przecież latami szkolono mnie do panowania nad sobą i swoimi odruchami. Niosący kosz, po wręczeniu mi chleba nie odwrócił się od razu, nie odszedł. Przystanął, nasze oczy spotkały się na chwilę, w jego wzroku dojrzałem cień życzliwego zaciekawienia. Jakby wahał się, czy o coś nie zagadnąć, lecz zaniechał tego zamiaru. Skinął tylko głową, po czym, nadal się uśmiechając, odwrócił i odszedł.

 Wyglądał na miejscowego, tak zresztą, jak pozostali młodzieńcy, krążący z koszami. Niczym szczególnym się nie wyróżniał – ot, zwykły wieśniak, lub rybak z nad rzeki, może jakiś rzemieślniczy czeladnik z miasta. Duży, kanciasty, z gruba ciosany, trochę prędki w ruchach, ale chyba nie gwałtownik. Większość siedzących sprawiała wrażenie ludzi raczej ubogich, zwyczajnych, bezimiennych. Dziwne to było zbiegowisko, tyle narodu w biały dzień, zbitych w małe, rodzinne gromadki. Bieda, tubylcze niechlujstwo, przedwcześnie podstarzałe kobiety, zniszczone życiową harówką. Trochę młodzieży, dzieci w różnym wieku, jedne rozmierzwione, inne wyraźnie zadbane, mitygowane przez starszych, by zanadto nie hałasowały. Kilkoro starszyzny, ale nikogo w szatach, znamionujących zamożność czy przynależność do stanu kapłańskiego. Słowem, ludowe zgromadzenie, najwyraźniej skupione, z jakiegoś powodu, wokół człowieka w oddali.

Co ich tu wszystkich sprowadziło? Co było dla nich atrakcją na tyle dużą, że o tej porze porzucili domy, pracę, codzienne obowiązki? Czyżby tylko ów mówca? Z daleka niczym szczególnym się nie wyróżniał. Prosta suknia z kapturem, przepasana sznurem, zwykłe sandały. Średniego wzrostu, bez znaków czy ozdób – słowem, nikt wyjątkowy. Jego towarzysze, gdy w końcu odłożyli kosze, poczęli krążyć miedzy ludźmi, co i raz powracając do niego i wymieniając z nim jakieś uwagi. Doprowadzali też spośród zebranych pojedyncze osoby, które tamten albo obejmował, albo jakby namaszczał gestem, czynionym na głowie. Z początku pomyślałem, że to jakiś uzdrowiciel, ale nie zauważyłem, by, choć dla pozoru, badał tych wybrańców na sposób lekarski. Gdyby był kapłanem – odprawiałby jakieś rytuały, modły, albo odczyniał złe duchy. Ale i na takiego też nie wyglądał. Uznałem, że ani chybi jest jakimś lokalnym lub wędrownym nauczycielem, albo bajarzem, opowiadającym ludziom nowiny ze świata. Ale skąd wtedy, i po co, te kosze z jedzeniem? I co miałaby znaczyć ta obrzędowość wobec wybrańców z tłumu?

Przyznam, że mnie zaintrygował, choć nie wiedziałem właściwie dlaczego. Wyczuwałem w nim coś bardzo odmiennego od tego, z czym stykałem się dotąd w tej krainie Żydów i ich rozmaitych pobratymców. Tak, czy owak, cała ta sytuacja zainteresowała mnie, gdyż nie przypominała niczego, co zdążyłem już po drodze zaobserwować, jako zwyczaj wspólnych modlitw tutejszych małych wspólnot. Tyle, że, prawdę mówiąc, niewiele dotąd widziałem, nie miałem tego z czym porównać. Korciło mnie, żeby posłuchać, co też opowiadał z takim ożywieniem, przyjrzeć mu się z bliska. Ale musiałbym wtedy próbować przecisnąć się bliżej niego między grupkami siedzących przede mną ludzi. Jednak zaniechałem tego pomysłu, gdyż roztropniej było mi trzymać się z tyłu. Jeszcze tego brakowało, bym bez ważnego powodu wzbudził czyjąś niepotrzebną ciekawość. Mój strój podróżny, choć prosty i zwyczajny, i tak nieco wyróżniał mnie wśród innych, aczkolwiek nie na tyle, żeby komuś przyszło do głowy mnie nagabywać, czy śledzić. Ale, po co niepotrzebnie kusić los?

Nie interesowały mnie miejscowe sprawy, pobliska Betsaida była tylko przystankiem w mej podróży, a i to nieprzewidzianym we wcześniejszych planach. Splot okoliczności spowodował, że musiałem nieco je zmienić, a przypadek rzucił mnie w te właśnie strony. Znalazłszy się w przed kilkoma dniami w kłopotliwym dla mnie położeniu, zszedłem w Cezarei ze statku i ruszyłem samotnie w głąb lądu. Zboczywszy sporo z bitego traktu, wiodącego do odbudowanego Sefforis, skierowałem ku temu niedużemu miasteczku nad wielkim jeziorem. Pamiętałem z naszych rejestrów, że mogę tu mieć szansę na znalezienie zaufanego człowieka, który zapewni mi bezpieczne schronienie. Nadzieja była nieco na wyrost, lecz nie miałem wyboru. Musiałem spróbować go odszukać i pokazać umówiony znak, który zobowiązywał go do udzielenia mi pomocy. Jeśli się uda, to, oprócz noclegu, otrzymam zaopatrzenie w zapas żywności, wody i pieniędzy, tak, by następnego ranka ruszyć w dalszą drogę. O koniu nie było raczej co marzyć, więc czekało mnie jeszcze kilka dni pieszej wędrówki.

Jak dotąd udawało mi się unikać kontaktów z tubylcami ponad to, co wynikało z obyczaju, przyjętego w podróżowaniu przez obcy kraj. Starałem się nie zatrzymywać bez koniecznej przyczyny w większych osadach, a z ludźmi, napotykanymi po drodze, wymieniałem jedynie zwyczajowe gesty i uśmiechy. Spoglądali na mnie z odcieniem tej życzliwości ciekawskich, jaką obdarza się nieszkodliwego, raczej skromnego cudzoziemca. Z wyglądu trudno było przypisać mnie do konkretnego stanu, zawodu czy nawet dokładniej określić moje pochodzenie. Zresztą nikt mnie o nic nie wypytywał, a i okazji do rozmów było niewiele.

Nie musiałem rozpytywać o drogę. Szykując się do tej wyprawy, długo studiowałem mapy, także i tutejszych prowincji oraz sąsiadujących z nimi krain. Znam niemal na pamięć Geografię Strabona, choć to przecież tyle grubych tomów. Ten uczony filozof był niegdyś przyjacielem mego dziadka i ojca, a uwzględniwszy różne dziwne zaszłości – właściwie mógłby być uznany za członka naszej rodziny. Jako dziecko uwielbiałem słuchać jego opowieści, a i on lubił, gdy wciąż zamęczałem go pytaniami o dalekie kraje, o których tyle wiedział, i które opisywał z wielką starannością. W archiwum naszego domu handlowego przejrzałem też dużą ilość zapisków i raportów z faktorii, rozsianych od Egiptu po nową stolicę królestwa Partów. Na tym nie koniec. Przed wyruszeniem w podróż dano mi również sposobność przejrzenia sporo sekretnych dokumentów i szkiców wojskowych, zamkniętych na Kapitolu, w bibliotece cesarskiej dyplomacji. Byłem więc nieźle przygotowany do podróży, dzięki czemu wiedziałem teraz, gdzie jestem, i jak się mam stąd wydostać. Wolałem uniknąć wędrówki niepewnymi szlakami w obcym kraju, ale podjęcie decyzji uzależniałem od spotkania z człowiekiem w Betsaidzie. Potrzebowałem pilnie wrócić na wybrzeże, by ruszyć dalej morzem, ku Antiochii. Najdogodniejszym na to sposobem byłoby dotarcie możliwie najkrótszą drogą do Ptolomaidy, albo do któregoś z bliżej położonych, mniejszych portów rybackich, i znalezienie jakiegoś statku, który by mnie dostawił do Tyru.

W tej chwili nie miało sensu rozmyślanie o tym, co zrobię jutro, natomiast trzeba mi było wybrnąć z sytuacji, w jakiej się znalazłem dzisiejszego popołudnia. Siedziałem samotnie na skraju tego wielkiego tłumu, mogłem więc wstać, i po prostu wycofać się, nie zwracając niczyjej uwagi. Mimo iż dzień chylił się powoli ku końcowi, zgromadzeni nie kwapili się do rozejścia, wsłuchując w to, co docierało od strony mówcy. Ten zaś nadal czynił swoje, a jego towarzysze kręcili się dokoła, skrzętnie zbierając przy tym porozrzucane tu i ówdzie resztki jedzenia. Obserwowałem ich uważnie, choć nie natrętnie, ale gdzieś w tyle głowy przez cały czas próbowałem rozwiązać zagadkę owych tajemniczych koszów obfitości.

Czy czegoś nie zauważyłem? Czy kryła się w tym jakaś chytra sztuczka? Czy uległem  halucynacji? Owszem, można człowieka zauroczyć tak, że będzie widział to, co mu się wmówi. To stary kapłański sposób, ale nigdy nie słyszałem, by go stosowano do całych tłumów. W zamkniętej komnacie da się niepostrzeżenie rozpuścić w powietrzu specjalne olejki, zmieszane z woskiem świec, a obecni tam ludzie, nawdychawszy się tych oparów, mogą pod ich wpływem mieć rozmaite wizje. Uwierzą wtedy w cokolwiek, co im się podpowie. Nie da się jednak tego zrobić na świeżym powietrzu, z tak liczną ciżbą, zbitą na  dużej, otwartej przestrzeni. To więc nie wchodziło w rachubę.

A może rozdający poczęstunek byli jakimiś magami, którzy potrafili w jakiś tylko im wiadomy sposób rzucić urok na tego, do kogo się zbliżą? Ale tutaj siedziało przecież chyba dobrych kilka tysięcy ludzi! Nie ma na świecie takiego czarownika, który byłby w stanie zawładnąć tak wieloma umysłami na raz. Ponoć w dawnych czasach kapłani egipscy i babilońscy słynęli z wielkiej mocy, ale ich wiedza i tajemnice zniknęły wraz z nimi. Pozostały tylko legendy, a i to mało wiarygodne. Nikt z towarzyszy dziwnego mówcy nie wyglądał na egzotycznego uczonego czy tańczącego z duchami, a on sam też nie sprawiał wrażenia kogoś nadzwyczajnego. Zresztą, szybko bym się w tym rozeznał. Znałem wiele świątynnych tajemnic, wiedziałem, jak można zawładnąć ludzką wyobraźnią i uczuciami. Nadto nie byłem też bezbronny – wszak latami uczyłem się sztuki panowania nad samym sobą. Zarówno moja wiedza jak i wieloletnie ćwiczenia zmysłów i duszy czyniły mnie odpornym na sztuczki wędrownych magików. Nie było więc możliwe, bym uległ jakiemuś prostemu zauroczeniu. Ale przecież sam jadłem ten chleb, czułem, że go zjadłem, i że mnie nasycił. A zatem musiał być prawdziwy!

Skoro owo jedzenie nie było wytworem wyobraźni, to musiało skądś się wziąć. I to w ilości znacznie przekraczającej pojemność kilkunastu nie tak znów wielkich koszów. Obdarowani zostali chyba wszyscy tu obecni. Zwłaszcza te ryby – to była niepojęta zagadka. Nie dostrzegłem nigdzie żadnych zwalonych sieci, żadnego wozu – nic. Pewien Żyd, pozostający w naszej służbie, opowiedział mi kiedyś o mannie z nieba, jaką żydowski bóg miał zesłać jego narodowi, głodującemu podczas ucieczki z egipskiej niewoli. Ale miałem to za baśń, jakąś metaforę, której nigdy nie chciało mi się zgłębiać. Bogowie nie zajmują się takimi facecjami. Bo i po co niby mieliby to robić. Zresztą tu nic nie spadało z nieba, a ci, którzy rozdawali jedzenie, raczej nie przypominali bogów, ani ich wysłanników.

Nad pobliskim jeziorem, siedziało kilka tysięcy ludzi, których karmili tacy sami biedacy, jak oni. Ale skąd mieli te swoje dary? Co tu się działo? Im dłużej nad tym myślałem, tym większe czułem rozdrażnienie. Nie lubiłem czuć się bezradny, ani nie móc wytłumaczyć tego, co się wydarzało w mojej przytomności. W pewnej chwili przyszło mi do głowy wyjaśnienie, które zdawało się być najprostsze z możliwych. Po prostu, całe to jedzenie przywieziono wcześniej, przed moim tu przybyciem. Zostawiono je, osłonięto, a potem stopniowo rozdawano zebranym ludziom. Zapewne przyszedłem już pod koniec tego widowiska, więc nie mogłem widzieć zgromadzonych zawczasu zapasów.

To objaśnienie zrazu wydało mi się ze wszech miar logiczne. Ale po zastanowieniu pojąłem, że i ono nie pasuje do tego, co widziałem, a raczej do tego, czego nie widziałem. Otóż nikt z rozdawców chlebowych placków i ryb nie uzupełniał zawartości swego kosza.  Szli przez tłum, bez zawracania, nigdzie się nie zatrzymując. Ludzie też to zauważyli, ich zdumienie przeradzało się w nabożny podziw. Wyczuli, że oto uczestniczą w czymś dla nich niepojętym, ale jakby wiedzieli, że coś takiego może się wydarzyć. Jakby tego wręcz oczekiwali. Poczęli podchodzić w stronę mówcy, otaczać go coraz ciaśniej, wyciągać ku niemu głowy i ręce, chyba o coś prosząc, ba, wręcz zanosząc, do niego modły! Stawali się coraz bardziej natarczywi, co najwyraźniej zaczęło nieco go irytować. Rozmawiał ze swoimi towarzyszami, wycofując się wraz z nimi, ale tłum napierał. W pewnym momencie odwrócił się i szybko oddalił, niknąc w zwolna zapadającym już zmroku. Ludzie jednak nie rozchodzili się, tu i ówdzie zabłysło światełko rozpalonego ognia.

Uznałem, że nic tu już po mnie. Nie zwlekając dłużej, wstałem, po czym szybko ruszyłem w stronę miasteczka. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nawet mi się nie przyglądał, co wielce mnie ucieszyło. Niepostrzeżenie obszedłem zgromadzony tłum i skierowałem się ku widocznym w oddali zabudowaniom. Czekało mnie jeszcze odszukanie małej gospody i jej właściciela, który miał być poszukiwaną przeze mnie osobą. Szedłem pospiesznie, wciąż jednak rozmyślałem o tym, czego byłem świadkiem. Postanowiłem, że na miejscu, gdyż już załatwię swoje sprawy, rozpytam o tego dziwnego człowieka i jego kompanów. Czy to miejscowy, czy może jakiś przybysz z daleka? Czy ktoś go tu zna? Czy często zdarzają się tak wielkie zgromadzenia? I z jakiej przyczyny?

Podobnych pytań mogłem, oczywiście, zadawać wiele – i bez wątpienia znaleźć na nie odpowiedzi. Ale czułem, że tę zagadkę obfitości jedzenia mógłby mi wyjaśnić tylko ów człowiek w prostej sukni. Kim był? Naraz przyszła mi do głowy dziwna myśl. A co, jeśli to nie zwykły człowiek? Jako żołnierz-kapłan musiałem rozważyć również i to, co po ludzku zdawało się niepodobieństwem. To, co kryła w sobie historia mojej wiary. Przecież młody Mitra, na przyjęciu weselnym księcia Elanu, zamienił wodę w wino. Uzdrawiał. Był skromnym pasterzem, za którym szli zwykli ludzie. Zmarł z ran po walce z siłami zła, ale potem powstał z martwych. Raz jeden ukazał się jeszcze kiedyś ludowi, ale znów zniknął, już na zawsze. Nigdy więcej się to już nie powtórzyło. Tak, ktoś taki, jak on, mógłby uczynić cud stworzenia chleba. Ale z czego? Chyba nawet on nie byłby w stanie stworzyć coś z niczego. Czyżby? Cóż mogłem wiedzieć o najgłębszej naturze mego boga?

Idąc w zamyśleniu, stwierdziłem, że dziwnym zrządzeniem losu, na poboczu mej drogi, gdzie zabrnąłem przez przypadek, stanąłem oto przed nie byle jakim dylematem. Krótko mówiąc, i logicznie rzecz ujmując, miałem do wyboru – albo uznać, że zobaczyłem występ ciekawego sztukmistrza, albo że spotkałem boga. Albo miejscowy magik omamił mnie jakąś sztuczką, której nie potrafiłem jeszcze rozgryźć, albo zetknąłem się z jakimś bóstwem, któremu spodobało się objawić maluczkim.  Pierwsza wersja była łatwa do przyjęcia, choć irytująca, bo w tym momencie niezrozumiała. Drugiej nie byłem w stanie dać wiary – tym bardziej, że więcej w niej było pytań, niż sensownych odpowiedzi.

Bo po cóż miałby bóg pojawiać się gdzieś na prowincjonalnych wertepach, z dala od świata, od swoich świątyń, kapłanów i wyznawców? W towarzystwie gromady prostych oberwańców? Co chciałby osiągnąć? Co udowodnić? Komu? Tym nieokrzesanym biedakom? Jakie miałby mieć dla nich przesłanie? Czego miałby ich uczyć? Czy tym sposobem miałby głosić zwykłym prostaczkom w łachmanach prawdę o duszy i jej przemianach? Przecież nie mogło to być misterium inicjacji, wprowadzenia w wiedzę tajemną. Czy zatem takie niezwykłe karmienie ich miałoby być czymkolwiek innym jak tylko demonstracją boskości? Czy bóg może być aż tak próżny, żeby chcieć popisywać się przed pospólstwem? I czemu akurat chleb i ryba, a nie cokolwiek innego?

Im więcej takich pytań rodziło się w mojej głowie, tym bardziej skłonny byłem odstąpić od przypuszczenia, iż miałem do czynienia z objawieniem bóstwa – a już na pewno nie Mitry. Nic mi się bowiem nie zgadzało. Ani miejsce, ani czas, ani okoliczności, ani wreszcie widzowie. To nie mogło mieć żadnego sensu, żadnego wyższego celu. Chleb – wiadomo, ale ryba nie mieściły się w naszych symbolach. No i na domiar wszystkiego – kobiety. Nie było dla nich miejsca wśród nas, były wykluczone z kultu, rytuału, ołtarza, wiedzy. A tu? Wszyscy na raz, nawet dzieci. Żadnej tajemnicy, skupienia, modłów, ofiary –zupełnie jak na gwarnym targowisku. To przeczyło wszystkiemu, co niosła wielowiekowa tradycja. A ta przecież nie wzięła się znikąd.

Uznałem, że dalsze brnięcie tym tropem zaprowadzi mnie w ślepą uliczkę. Same sprzeczności, nonsensy, tylko gra wyobraźni. O wiele prostsze było pozostanie przy wersji ludowego magika, udającego nauczyciela i uzdrowiciela w jednym. Jakieś wyjaśnienie w końcu by się znalazło, trzeba byłoby tylko dobrze nad tym pomyśleć. Bez wątpienia coś umknęło mej uwadze. Ktoś taki, jak ja, przybysz z daleka, nie znał przecież dobrze miejscowych zwyczajów czy osobliwości, więc trudno mu było pojąć coś, co dla tutejszych ludzi mogło być zwyczajnością. Tak, czy owak, kluczem do zagadki był nie bóg, lecz człowiek. Ten sam, którego przed chwilą oglądałem. Gdybym stanął z nim oko w oko, porozmawiał, podpytał – zapewne odkryłbym rozwiązanie.  Ale nie miałem ani czasu, ani tym bardziej zamiaru, by go szukać – w moim obecnym położeniu nie było to, w końcu, aż tak ważne. Zapewne miał jakieś swoje sposoby, żeby przyciągać uwagę tłumów. Miał też, widocznie, swoje po temu powody, lecz, prawdę mówiąc, nie byłem ich ciekaw. Nie po to wypuściłem się w podróż życia, żeby przystawać przy byle ciekawostce, czy badać zwyczaje prowincjonalnych biedaków. Czekała mnie długa droga, a jej celem były sprawy naprawdę wielkiej wagi. Tak, porządkując sobie myśli, wszedłem do miasteczka.

Ale – kim był? I jak on to zrobił?

cdn…