48. Do domu!
Do Cezarei jechaliśmy nieco ponad trzy dni, ani za szybko, ani za wolno, na tyle spokojnie, że było trochę okazji do rozmów na różne tematy, głównie polityczne, ale i historyczne. Wiele mówiliśmy o Pompejuszu, którego Piłat miał za wielką postać, zarówno jako wodza, jak i triumwira. Znał doskonale jego losy, a już szczególnie zwycięstwa, jakie odnosił od Armenii, aż po Syrię i Judeę. Niesławny koniec tego niezwykłego człowieka w niczym nie umniejszał w oczach prefekta jego zasług, a przede wszystkim wyniesienia ponad innych w czasach największej chwały.
– Przez kilka lat był przecież faktycznym panem całego imperium – nie ustawał w zachwytach. – To senat go poniżył, nawet jego żołnierzy. Wszystko z zawiści – unosił się z oburzeniem.
Nie wspomniał o wojnie z Cezarem, o pysznej ambicji, o ogromnych konfiskatach, i wielu niegodziwościach, jakie się za Pompejuszem ciągnęły. Chciał widzieć tylko sukcesy, wygrane bitwy i zdobyte łupy. Miałem wrażenie, że sam chętnie by takich posmakował, może nawet w marzeniach śnił o podobnej karierze. Pozbawiony zmysłu politycznego, chyba również i wojskowego, nie nadawał się do wielkich spraw, lecz zapewne wyobrażał sobie, że i on mógłby znaleźć dla siebie podobne miejsce w historii. Tak to bywa, że statyści, im większymi są głupcami, tym wyżej mierzą, nie pojmując, jak nisko latają. Śmiałem się w duchu słuchając jego perorowania o własnej roli w judzkiej ziemi, gdyż byłem więcej niż pewny, że Klio z jego strony nic szczególnego nie zagraża – ani w Judei, ani w całym cesarstwie.
Gdy już dojechaliśmy, urządził mnie wspaniale, zapewniając wszelkie wygody i obsługę. Pałac był okazały, niedawno zbudowany, wręcz z przepychem, przez miejscowego króla specjalnie dla namiestników Rzymu. Nie zawsze jedna taka nowość wyróżnia się gustem, nadto tej brakło wielkiego ducha, bo ten zależy od tego, kto go zamieszkuje, a Piłat niewiele miał do zaoferowania.
Niestety, musiałem przez kilka dni brać udział w ucztach, na które spraszał miejscowych bogaczy i osoby co bardziej znaczące, przy okazji popisując się przed nimi swym gościem z rodziny słynnych, rzymskich Tycjanów. Dodawał tym sobie powagi, a i tworzył pozory, jakoby jest dopuszczony do ważnych spraw wagi państwowej i handlowej. Towarzystwo prowincjuszy odnosiło się do mnie z pokłonami, bardziej jednak by schlebiać gospodarzowi, niż przyjezdnemu. Miał tu władzę, ja byłem tylko ciekawostką, choć o naszej rodzinie co nieco słyszeli. Może i marzyły im się interesy ze znanymi kupcami, lecz ważniejsze były układy tu na miejscu. Cezarea dopiero co powstała, jeszcze nie okrzepła, nie miała własnej tradycji, nie mówiąc już o pomysłach z większym rozmachem. Owszem, pojawiły się pieniądze, ale to nie wystarcza, by oderwać się od własnego domu i wychodzić w szeroki świat. Urządzali się u siebie i to ich głównie zajmowało.
Znosiłem piłatową familiarność z coraz większą irytacją, wszelako korzystając z jego gościnności nie za bardzo mogłem się wymawiać od tych spotkań. Dlatego, tak szybko, jak to możliwe, zająłem się przygotowaniami do jak najrychlejszego stąd wyjazdu. Pierwszą rzeczą było znalezienie dobrego statku, którym mógłbym ruszyć w stronę Italii..
Na szczęście, nie trwało to długo, gdyż zaczynała się pora żeglowania po otwartym morzu i ruch w porcie panował spory. Rozważałem dwie możliwości. Albo płynąć do Aleksandrii, a stamtąd do Ostii, albo najpierw na Kretę, a potem na nasze wschodnie wybrzeże, by stamtąd, lądem, jechać do samego już Rzymu. Wybrałem to drugie, bo policzyłem, że wszystko razem potrwa krócej, niż gdybym jeszcze zawitał do Egiptu, a po drugie – gdyż akurat nadarzyła się stosowna okazja. Pewien grecki kapitan zgodził się zabrać mnie ze sobą do Kanii, na północnym brzegu wyspy, gdzie – jak twierdził – łatwo o duże statki z towarami aż do samej Italii. Płynie się miedzy dużymi wyspami i licznymi, małymi wysepkami, więc jest bezpieczniej, a potem od razu wpływa na morze wewnętrzne, po zachodniej stronie prowincji greckich. A tam już – dalej, jak kto chce.
Zażądał dużej sumy, targowaliśmy się długo i zawzięcie, jak to z Grekami bywa. Koniec końców, umówiliśmy się na tyle, ile byłem w stanie wysupłać, a i to z wielkim trudem. Z pieniędzmi zrobiło się krucho, lecz o to się nie martwiłem, gdyż mieliśmy przecież dwa konie, które i tak zamierzaliśmy sprzedać. Spytałem Piłata, czy nie ma wśród swoich ludzi kogo, kto mógłby mi doradzić jakiego w miarę przyzwoitego handlarza. Specjalnie się nie namyślając, wezwał człowieka, który zarządzał pałacową służbą i całym gospodarstwem. Ten odparł – jakby wyprzedzając wolę swego pana – iż chętnie mnie do takiego zaprowadzi, bo zna kogoś, komu można zaufać. Przyjąłem to z wdzięcznością, nawet nie przeczuwając, w jak głupim znajdę się niebawem położeniu.
Następnego dnia z rana poszliśmy z owym zarządcą w okolice targu zwierząt, by dopełnić sprawy. Dziwne to jednak było handlowanie. Gdy podałem na próbę swoją cenę, dość nawet wysoką, kupiec, obejrzawszy pobieżnie konie, zgodził się niemal od razu, tylko dla zasady obniżył ją nieznacznie, po czym bez słowa wypłacił należne pieniądze. Żadnych okrzyków, żadnego przepychania się, marudzenia, wzywania bogów, narzekania na biedę – słowem, nie było niczego, co przypominałoby prawdziwe zmagania kupującego i sprzedającego. Zdumiało mnie to, a zaraz potem, gdy pojąłem w czym rzecz – wręcz wściekło. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, by zorientować się, że to sam Piłat wymyślił sobie, by przez podstawionych ludzi wręczyć mi coś na podobieństwo łapówki! Ten prostacki bufon przekupywał Tycjana garścią denarów, by zapewnić sobie – w swoim, oczywiście mniemaniu – dobrą o nim opinię przed światem! Nawet Agis, który przyglądał się temu ze zdumieniem, miał minę jakby chciał gołymi rękami zadusić tych obrzydliwych ludzi.
Nie było już odwrotu, wziąłem woreczek z monetami i ruszyłem z powrotem. Co miałem robić? Wszcząć awanturę? Niby o co? Był handel? Był! Sprzedane – kupione, i po krzyku. A że korzystnie? Tym lepiej! Cały Piłat i jego udawanie niewiniątka. Jak z tamtym sądem. Był człowiek? Był. Niewinny? Kto wie? Ale co z tego. Ma być spokój, choćby i kupiony za cenę życia. Dwie, nieporównywalne sprawy, jedna pełna grozy, druga śmieszna, lecz ta sama reguła. Maleńka chytrość, życiowy spryt i własne zyski. Tam kazał powiesić człowieka, tu upokorzył – choć w jego rozumieniu rzeczy uczynił jak najsłuszniej i najlepiej. W obydwu sprawach rączki zachował czyste, uniesione w górze – nic się przecież nie stało. O co chodzi? To nie ja, to kto inny. Chciałem dobrze. A kupiec wziął konie – i jeszcze dobrze zapłacił. Nic mi do ceny. Pomogłem? Pomogłem. Załatwiłem? Załatwiłem. Jestem przydatny, więc warto to docenić.
Zarządca wymówił się obowiązkami i szybko pognał do pałacu, zostawiając nas samych na środku targowiska. Zapewne przekaże swemu panu dobre wiadomości – udało się, prefekcie, tak, jak kazałeś! A portem wróci cichaczem do handlarza i wypłaci mu tyle, na ile się umówili. Wszyscy oni będą zadowoleni, w przekonaniu, że udała się sztuczka. Nawet im do głowy nie przyjdzie, co też sobie o tym pomyślę. Wszyscy tak robią, w całym cesarstwie, na każdej pozycji, więc czemu ktoś miałby mieć jakieś pretensje. Jest jak się należy!
Gdy odeszła mnie złość, wybuchnąłem śmiechem. Przekupywać Tycjana – na to trzeba mieć tupet! No, ale popamięta już ten ważny prokurator, co znaczy drażnić tygrysa na schodach, choćby i namiestnikowskiego pałacu. Nie jestem mściwy z natury, lecz tym razem postanowiłem, że przyda się nauczka tej małej kanalii. Gdy nadarzy się okazja, srodze się odegram!
Nie chciałem już ani chwili dłużej pozostawać w jego domu, wiec zaraz po powrocie z targu, odszukałem go, grzecznie acz chłodno podziękowałem za gościnę i pomoc, darując sobie aluzje, i oznajmiłem, że właśnie go opuszczam, by przenieść się na statek. Nawet się nie zdziwił, choćby dla pozoru. A może czegoś się domyślił? Było mi to obojętne. Poprosiłem, by pożegnał ode mnie żonę, wymieniliśmy zdawkowe uprzejmości i gesty, po czym zebrałem swoje rzeczy i szybkim krokiem, zabierając Agisa, opuściłem te zapowietrzoną rezydencję. Ulga, z jaką się od niej oddalałem, była doprawdy nie do opisania.
Takich, jak on, jest nas bez liku. To setki i tysiące ludzi, podobnych i do niego, i do poznanego niegdyś dowódcy Vestusa, czy nawet setnika w Cylicji. Interesy, interesiki, różne co do wielkości zysków, lecz zawsze tak samo załatwiane. Nieważne, że mętne, byle na końcu były pieniądze, lub inny pożytek, który i tak w końcu da się przeliczyć na złoto. Pół biedy, gdy są robione na własny koszt i ryzyko, a nie w majestacie cesarskiej władzy. Lecz moje myślenie to mrzonki, choć przecież pobrzmiewa w nich obywatelska troska. Czy wielu mamy Katonów albo Cyceronów? Państwo stoi na ludziach i jest takie, jakim oni są, niezależnie w jakie szaty odziani. Gdy pod pozłotą kryje się tylko małość, nie pomoże żadna siła, chwała zdobywców, czy szumne igrzyska. Prędzej czy później farba się złuszczy i zostanie tylko ledwie powściągane prostactwo, nawet dzikość. Potem, gdy ludzie oswoją się z brakiem masek, będzie już tylko coraz gorzej, bo tam samo, lecz już bez udawania. Igrzyska zamienią się w zwykłe rzezie, bez opamiętania.
W dwa dni wypłynąłem na morze. Przedtem jeszcze rozstałem się z Agisem, co dla obydwu nas było chwilą trudną i nieco smutną. Przeżyliśmy wspólnie rok wędrówki, był mi raczej towarzyszem podróży, nie sługą, nieraz wyciągał z tarapatów, strzegł nie jak wartownik, a jak przyjaciel. Trafiła się niezła łódź, płynąca przy brzegu aż do Tyru, więc się nią zabierał, i to już nazajutrz.. Dałem mu list do Filipona, w którym nakazywałem faktorowi wyekspediować Greka należycie do Antiochii. Nadto wiózł drugie pismo, do Melosa, nie tylko z wieściami o zakończeniu podróży, lecz i z nakazem, by wręcz obsypał go złotem. Stary przechera, choć skapieć, na pewno wywiąże się z tego z nawiązką, wiedząc, co znaczy takie roczne wędrowanie ze szczęśliwym powrotem.. Gdyśmy się już rozchodzili, wręczyłem Agisowi spory mieszek monet na drogę, zabraniając mu odezwać się choć jednym słowem.
– Nie wiem, czy jeszcze kiedyś się spotkamy – rzekłem z pewnym wzruszeniem. – Dbaj o dzieci, bo pewnie cię już zapomniały, i potrzebują dobrej, ojcowskiej komendy.
W takich chwilach nie wiadomo, co rzec. Ale obydwie strony wiedzą co chciałyby powiedzieć, i co powiedzieć by należało. Żegnamy się z bliskimi osobami niezręcznie, krótko, powściągliwie, bez wielkich słów. Ku jego zdumieniu, wyciągnąłem rękę na pożegnanie. Zawahał się, ale ją przyjął i oddał silny uścisk dłoni.
– Niech cię bogowie doprowadzą szczęśliwie do domu, panie – rzekł stłumionym głosem. – Do końca moich dni będę im dziękował, że mogłem być z tobą. – Tylko tyle, ale jak wiele. Odwrócił się, i zniknął w portowym tłumie.
Jak rok temu, tak i dziś stanąłem na pokładzie statku, z nadzieją na udaną podróż do celu, jaki miałem przed sobą. Wtedy była nim daleka Azja, teraz – równie daleki jeszcze Rzym. Koło zaczęło się zamykać. Zostało niewiele, ot, kilka tygodni na morzu. Znów sam, lcze już bardziej doświadczony, ufny w swe siły, a przy tym jakże odmieniony. W drogę wyruszał Tycjan, wracał Festus. Przyjdzie czas, by porównać te dwie postaci, przekonać się kto zyskał, a kto stracił – i co. Teraz, patrząc jak kapitan pogania marynarzy do wyruszenia z portu, przepełniony byłem dziwnym spokojem, że wszystko stało się tak, jak stać się miało, choć nie do końca wiedziałem, co by to miało znaczyć.
Do Krety dopłynęliśmy wedle planu, tam, znów, po niedługich poszukiwaniach, znalazłem kolejny statek, wiozący duży ładunek aż do Aterunum, czyli wprost do italskiego portu, tyle ze na wschodnim wybrzeżu. Bogowie sprzyjali nam, obyło się bez wielkich burz i przeszkód, płynęliśmy miedzy greckimi wyspami, potem otwartym morzem, aż dotarliśmy szczęśliwie, cali i zdrowi, do miejsca przeznaczenia. Tam, natychmiast odszukałem cesarską służbę pocztową i na pismo Tyberiusza puściłem się rozstawnymi końmi, drogą tyburtyńską, prosto do Rzymu. Zatrzymywałem się jednie na stacjach, dla koniecznego odpoczynku, zmieniałem zwierzęta i jechałem dalej, bez rozglądania się, szukania przygód, czy znajomości. Czwartego dnia tej szaleńczej jazdy, wjechałem do rodzinnego miasta i przebijając się galopem przez ulice – wzniecając przy tym niejaki popłoch wśród przechodniów –zatrzymałem wreszcie przed naszą rezydencją, na niewielkim wzgórzu, nieco z boku od samego forum.
Gdy zeskoczyłem z konia, pierwsza podniosła rwetes służba, poznając mnie i spoglądając z niedowierzaniem, a zaraz potem z wielkim okrzykami. Wszedłem szybko do domu, i ledwo zdążyłem dojść do atrium, gdy zjawiła się matka, Podbiegła, objęła mnie i zaczęła po kobiecemu pochlipywać, niezdolna wypowiedzieć choćby dwa słowa. Zaraz też wpadł ojciec, lecz mitygował się, bo nie chciał na widoku wszystkich zgormadzonych okazywać niemęskiego wzruszenia. Niemal wyrwał mnie matce z rąk, przygarnął, i tak stał, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Dobrze, ze jesteś, synu – rzekł wreszcie cicho. Nic więcej, bo głos mu się łamał.
Narastało zamieszanie, wrzawa, matka natychmiast puściła w ruch całą służbę, nakazując przygotować co trzeba i nie trzeba. Ojciec posłał po mego brata, który był w mieście w interesach, także po siostry i kilku co bliższych kuzynów. Poszedłem do swoich pokoi, wypuszczony z rodzicielskich uścisków tylko dlatego, że stanowczo zażądałem kąpieli i olejków. Minęło trochę czasu, ale nareszcie odświeżony, nieśmierdzący koniem i własnym potem, wszedłem do ogrodu, gdzie schodziła się cała rodzina z przyległościami. Z każdym się witałem, ściskałem, poklepywałem po ramieniu, dzieciarnia mego rodzeństwa gapiła się na mnie zza pleców swych matek.
Zasiedliśmy do stołu, zapalono światła, gdyż zbliżał się wieczór. Na chwilę zapadło milczenie, nikt nie widział, jakie zadać pierwsze pytanie. Po złożeniu dziękczynnej ofiary bogom, wreszcie zacząłem sam mówić, najpierw o głupstwach, żartami, urywanymi zdaniami. Potem opowieść potoczyła się już bardziej wartko – i tak ciągnęła się przez wiele, wiele kolejnych dni i wieczorów, tygodniami, we właściwym porządku.
A co było dalej – to już zupełnie inna historia….
EPILOG
Minęło trzydzieści z górą lat.
Kilka dni temu, ze skrzyni, w której trzymam rozmaite rzeczy, rzadko kiedy używane, wyjąłem pokaźny stosik starych zapisków. Sporządzone dawno temu, leżały nieruszane, gdyż ani do nich nie wracałem, ani też nie miałem nigdy zamiaru ich komukolwiek pokazywać.
Po powrocie z tamtej podróży sporządziłem długi raport dla cesarza, a także uwagi dla Korbulona, tak, jak mu to obiecałem w Antiochii. Sprawy rodzinnych interesów długo omawialiśmy z ojcem i bratem, lecz wszystko zostało miedzy nami, bez żadnego pisemnego śladu. Czy sami coś sobie odnotowali? – nie wiem, i nigdy o to nie pytałem.
Przez następnych kilka lat napisałem wiele ksiąg – o geografii dalekich stron Azji, o ludach, jakie poznałem, o ich historii, jaką mi opowiadali, ich zwyczajach, bogach, budowlach, o czym tylko się dało, nawet o ubiorach i potrawach. Spędziłem rok w Aleksandrii, szperając w bibliotece za rozmaitych wiadomościami o krajach, które odwiedziłem, by porównywać je z tym, com widział na własne oczy. Znalazłem wiele rzeczy błędnych, tylko z cudzych opowieści, które w swoich dziełach prostowałem. Nadto sporządzałem, niejako przy okazji, glosariusz do języków u nas nieznanych, notując obce słowa literami greckimi. Wielce mnie cieszyła ta zabawa, tym bardziej, że sprawdzałem też przy tym pamięć, dzięki której udało mi się przez rok opanować mowę nie tylko scytyjską – a to dzięki Aszy i Dolanowi – ale i wiele wyrażeń i zdań z mowy różnych ludów, w których wyuczyłem się nieźle porozumiewać.. Przydało się to do zapisywania nazw miast, rzek, wielu miejsc, także i rzeczy, w należytym brzmieniu, czego nie znajdowałem u studiowanych autorów.
Własne przeżycia, spotykani ludzie, przygody, rozmowy, odczucia, przemyślenia, spostrzeżenia, zdziwienia i wątpliwości – wszystko to zostawiłem zrazu w pamięci, uznając, że nikomu nic do tego. Z czasem jednak, powoli, bez pośpiechu, począłem porządkować wspomnienia, tylko dla siebie, aż wyszła z tego księga, której wielkość zdziwiła nawet mnie samego. Gdy skończyłem, odłożyłem ją na dobre, nic już potem do niej nie dopisując. Wszelako zaszły były właśnie pewne okoliczności, które spowodowały, iż ją wyjąłem spod sterty innych gratów, uznając, że powinienem dodać do niej coś, co dopiero dziś ją dopełni.
Ponowna, spokojna lektura dawno temu zapisanych kart zwolna przywoływała na pamięć rzeczy i zdarzenia także późniejsze, jakie miały miejsce przez lata, już po moim powrocie. Wiele się zmieniło, wielu ludzi odeszło na zawsze, o innych nie mam żadnych wieści. Także i ja sam nie jestem już tym samym Festusem Tycjanusem, który swego czasu, pod przybranym imieniem Viatusa, ruszył w świat, potem powrócił i przez czas jakiś jeszcze sporo przebywał miedzy ludźmi, przyglądając się, jak też wszystko ulega nieuchronnym przemianom. W pewnym jednak momencie zszedłem wszystkim z widoku, stałem się samotnikiem, zagrzebanym w książkach, co nie znaczy, że w ogóle nie odwiedzam Rzymu, niczym się nie interesuję, i nie przyjmuję u siebie chętnych do słuchania tego, co mogę im opowiedzieć.
Bardziej jestem teraz Festusem, choć nadal Tycjanem, tyle że odmienionym, nie ze wszystkim już bogatym panem rzymskim, pewnym siebie i dumnym ze swej pozycji. Nabrałem nie tyle może pokory do ogromu świata, ile większej wyrozumiałości dla ludzkich słabości w radzeniu sobie z tym, co niesie. Dlatego przestałem oceniać kogokolwiek tylko wedle pozycji, jaką w nim zajmuje, bardziej ceniąc nie to, kim jest ze swej pozycji, lecz jaki ze swego charakteru. Nie znoszę jedynie głupoty, którą mam nie tyle za nieuchronną właściwość, dana przez naturę, lecz za przejaw dobrowolnego wyboru lenistwa umysłu i gnuśności ducha. Każdy może szukać mądrości, nawet ktoś niepozorny i nieznaczny. O ileż poznany w Antiochii fenicki mistrz szkła, żyjący na obrzeżu wielkiego, bogatego i pysznego miasta, stoi wyżej ze swoją wiedzą, umiejętnościami i pojmowaniem prawdy o ludziach, niż wielu naszych filozofów, choćby i takiego Seneki, pyszałkowatego mądrali, a w gruncie rzeczy obłudnika, chciwego pieniędzy i uznania.
Poznawszy bliżej praktykę interesów, także u rozmaitych ludów, utwierdziłem się w niechęci do służenia bożkowi złota, jedynemu, jakiemu ofiarę składają ze swego życia wszędzie tak samo, z takim samym zaparciem się samego siebie. Podróż przekonała mnie również, że wszędzie takie same reguły i siły rządzą po równo pojedynczymi ludźmi, jak całymi narodami i ich państwami. Nie spotkałem niczego, tak odmiennego, by warto było mieć je za jakiś nowy wzór na przyszłość, choćby i najbardziej odległą – tu w pełni zgadzam się z Cyceronem. Z tym większym więc smutkiem obserwuję, jak bardzo sprawdzają się słowa Marosa z Cypru o moim ukochanym Rzymie, i chorobie, jaka go skrycie toczy.
Więcej już w dalekie podróże się nie wypuszczałem, chyba żeby za taką uznać wyprawę w Egipcie, kiedy to, wyłącznie dla odpoczynku, bez żadnych obowiązków, wybrałam się raz z Aleksandrii w górę Nilu, do Teb i z powrotem. Bardzo to było pouczające doświadczenia, gdyż obejrzałem starożytności z czasów tak dawnych, o jakich nawet się nam nawet nie śni. Tysiące lat, ogromne państwo, potęga, przemieszana z klęskami, nie wiadomo, co tam jest prawdą, co tylko legendą, lub wręcz bajką. Jedno jest pewne. Oglądając wielkie budowle, kanały, świątynie, stawiane wtedy, gdy na naszych ziemiach nie było niczego – chyba żeby przywołać Kreteńczyków i Babilon – nabiera się pokory wobec wielkości, przy której jesteśmy jak dzieci. Ale i ona przeminęła, teraz zasypywana piaskami, zostawiwszy jedynie ślady na pustyni. Gdyby to ode mnie zależało, nakazałbym każdemu, kto ma ambicje na własne miejsce w historii, by, nim zacznie machać jej kołem, wybrał się tam, dla zastanowienia nad swymi poczynaniami i nabrania rozumu. Nie sztuka kochać się z królową i biegać z wojskami wzdłuż egipskiego wybrzeża. To trochę za mało, by nabrać wiedzy o porządku świata i o własnym w nim miejscu. Może kiedyś to opiszę, dodając nieco własnych o tym przemyśleń.
Mieszkam w niedużej willi około Puteoli, sam, z nieliczną tylko służbą. Nie ożeniłem się, nie mam dzieci. Dzięki udziałom w rodzinnym majątku i bieżących zyskach, mam dość pieniędzy, by nie troszczyć się ani o codzienność dzisiejszą, ani jutrzejszą. Żyję bez szumu, poza rzymskim zgiełkiem, nie udzielam się też w rodzinnych interesach, bo nie mam do tego ani głowy, ani ochoty. Uszanowano moją decyzję o życiu w prywatności, której granice sam sobie wyznaczam. Z początku jeszcze zasięgano mej rady, gdy szło o ludzi i sprawy we wschodnim handlu, lecz potem, gdy już się ułożyły na dobre, więcej pytano o wspomnienia, rzadziej o konkrety.
Głową rodziny pozostaje jeszcze mój brat, lecz zwolna przekazuje swe obowiązki swemu synowi, Markowi. Obaj to typowi Tycjanowie, silni, bezwzględni w interesach, znakomicie radzący sobie i z pieniędzmi, i z polityką. Jest też mały Festus, kilkuletni chłopak, mój ulubieniec, jakże podobny z usposobienia i umysłu do mnie samego, gdy byłem w jego wieku. Często mnie odwiedza, zamęcza pytaniami i prośbami o wspominki z mej wyprawy, myszkuje też po zbiorach ksiąg z wprawą małego psiaka, węszącego gdzie tylko uda mu się wleźć. Jak ja kiedyś przy Strabonie, tak on teraz przy mnie chłonie wiedzę i marzy o podróżach. Dziwnie to się układa w naszej rodzinie, że co dwa pokolenia powtarza się to samo – najpierw był Maes, potem ja, teraz ten malec, któremu wróżę ciekawą przyszłość. Chyba też podobnie go edukują, już teraz szykując do takich samych zadań, jakie były moim udziałem. Nie jestem pewny, czy mi się to ze wszystkimi podoba, niemniej ja sam widzę w nim następnego Festusa, z wykluwającą się duszą Viatusa. Lubimy się i rozumiemy jak mało kto. Własnego wnuka nie mam, a ten malec znakomicie wypełnia w mym sercu miejsce, dla kogoś takiego, przeznaczonego człowiekowi z natury.
Było w mym życiu kilka kobiet, lecz z żadną na dłużej się nie wiązałem. Zawsze coś stawało temu na przeszkodzie, ale chyba najbardziej to, że nie potrafiłem nagiąć się do licznych pozorów, jakie – pod nazwa obowiązków pana domu – są konieczne w stałych związkach. Nie bawiły mnie ani towarzyskie wizyty, ani wydawanie przyjęć, nudziła babska paplanina, również za nic miałem owe tysiące błahostek, jakimi wypełnia się życie małżeńskie. Mijały lata, a wraz nimi stygły namiętności. Wszelako do dziś gorąco i serdecznie wspominam Aszę, scytyjską wojowniczkę, która w czasie, gdy razem wędrowaliśmy, pokazała mi, że kobieta nie musi być tylko salonową lalką, albo narzędziem do wydawania pieniędzy i płodzenia potomstwa. Byliśmy do siebie podobni, ale i niepodobni – dwie niespokojne, wolne natury, wszelako z dwóch różnych światów, całkowicie do siebie nieprzystających. Mimo żalu, jaki wciąż jeszcze się we mnie odzywa, doskonale wiem, że szukanie wspólnego z nią życia skończyłoby się dla nas klęską.
Jakiś czas temu miałem dobrą przyjaciółkę, kobietę wolną, z tych bardzo zwyczajnych, nie salonowych, z którą dobrze się rozumieliśmy i zżyliśmy. Pomogłem jej się urządzić, miałem u niej zawsze miejsce, gdy czułem potrzebę wypełnienia mej samotności chwilą swobodniej rozmowy. Jej jednej opowiadałem więcej niż komukolwiek o dawnych przygodach, ona zaś umiała słuchać tego ze zrozumieniem, niewiele dopytując, a wtrącając tylko czasem jaki życzliwy żart. Niestety, w roku, w którym rozszalała się u nas zaraza złej choroby, umarła cicho, mimo starań najlepszych lekarzy, jakich jej sprowadzałem.
Na miarę mego odosobnienia, zawsze uważnie śledziłem – i nadal śledzę – losy Rzymu. To już czwarty cesarz w moim życiu, i doprawdy nie wiem, który z nich gorszy. Największą potwornością był Kaligula, teraz jest starzejący się Neron. Ani jednego ani drugiego nie miałem przyjemności poznać osobiście i wcale tego nie żałuje. Tyberiusz, po przeczytaniu tego, com mu sporządził, kilkakrotnie wzywał mnie na rozmowy, by wyjaśniać sobie rozmaite, podane w raporcie szczegóły. On jeden prawdziwie interesował się wschodem, także i moimi prywatnymi uwagami na temat zawiłości persko-paryjskich stosunków i spotkań w Hyrkanii i Ekbatanie. Ale niedługo już pożył, więc wiele tam nie zdziałał. Drugi, którego poznałem, i z którym również miałem okazję rozmawiać, był Klaudiusz, znany ze swego zamiłowania do historii. Miał dużą wiedzę, ale jako cesarz więcej widział i działał w Europie, nie wyczuwał odmienności Azji, a wojny z Partami i Armenią traktował jako zło konieczne dla zachowaniu stanu posiadania państwa, bez pomysłu na jakieś większe tam gry, chociażby wespół z Persami.
Od Augusta, potem Tyberiusza, nie ma u nas już wielkich ludzi wśród władców. Prawda, są doskonali wodzowie, wygrywający bitwy, ale brakuje strategów dużego formatu. Ostatnio mój dobry przyjaciel Korbulon wykazał się w Syrii, święcił wojenne tryumfy, lecz nie jest on człowiekiem, zdolnym do wielkiej polityki. Nie raz, i nie dwa, odwiedzał mnie, by drobiazgowo wypytywać o poznane przeze mnie krainy, lecz głównie dla wiedzy, przydatnej bardziej w przemarszu wojsk w kampaniach wschodnich, jakie planował, niż dla układania dobrych stosunków z tamtejszymi ludami. Chciałby być jak Cezar, który przychodzi i zwycięża, lecz do prawdziwej wielkości brakuje mu rozmachu i umysłu, pozwalającego potem ogarniać to, co zdobył. Prawda, po udanej wojnie, niedawno zawarł z Partami ugodę, ale strasznie przy tym wszystko skomplikował, wbrew naturze tamtych ludów. Królem Armenii został ktoś z wielkiego rodu partyjskiego, ale władzę otrzymał z ręki rzymskiego cesarza. To musi się rozpaść, gdyż sama tylko zawiła kalkulacja to za mało, by takimi kombinacjami ustanowić coś trwałego tam, gdzie są same tylko kłótnie i wzajemna wrogość od pokoleń.
Mam wrażenie, że jest tak, jak przewidział Maros. Mamy siłę, lecz brakuje ducha. Potrzeba coraz więcej łupów do obdzielania rozmaitej klienteli, dworaków i urzędników, więcej jest używania, niż myślenia, nauki, czy tworzenia rzeczy cennych i pięknych. Są szaleństwa za ogromne pieniądze, bez umiaru, a przykład idzie z samego Palatynu i senatu. Wariował już Kaligula, ale to, co wyczynia teraz Neron, przechodzi wszelkie pojęcie,. Lud się cieszy, bo igrzysk i zboża jeszcze nie brakuje, lecz rozpanoszył się ponad wszelką miarę. I wielcy, i mali, stają się przy tym bezwstydni, a więc i bezwolni, oddając jedynie namiętnościom, bez jakichkolwiek więzów rozumu. Czy to już nie stary Horacy nawoływał, by żyć chwilą, nie ufając przyszłości? Gdy czyni tak jeden człowiek, mamy go za głupca, gdy czyni to całe państwo, rzeczy przedstawiają się jak tragedia, czyli zgoła niewesoło.
Często, nie mogąc zasnąć w nocy, przywołuję z pamięci twarze ludzi, poznanych w tamtym czasie, gdzieś daleko w świecie. Nikogo z nich już więcej nie spotkałem – bo jak, i gdzie? Trochę wiedziałem o Melosie, który nie tak dawno umarł ze zwykłej starości, co przyjąłem z wielkim żalem, bo mało z kim tak się polubiłem, jak z nim. Rządzi tam teraz jego syn, który, przysłany niegdyś do nas do Rzymu, na nauki w prowadzeniu interesów, sprawdził się doskonale i w końcu przejął po ojcu faktorię w Antiochii. Wcześniej stary przechera udatnie wykorzystał rzekomych potomków Maesa, i z ich pomocą związał mocny, kupiecki węzeł aż pod granicą na Eufracie. Mamy z tego wielkie korzyści, tyle że sprawa domniemanego pokrewieństwa nigdy nie została przesądzona, ani zatwierdzona. Wszyscy, i tam i tu, wiedzą, o co chodzi, lecz udają, że sprawy nie ma. Rodzina owego Gety zyskała majątek i znaczenie miedzy swoimi, wszelako nie dopominając się o jawne uznanie rodzinnego powinowactwa. Interesy idą w miarę dobrze, co wystarcza – i w Rzymie, i w Syrii.
Nigdy więcej nie słyszałem też o Tamisie, zauszniku królewskim na dworze w Ktezyfonie. Został mi po nim ów pierścień, również schowany w skrzyni, na samym dnie. Ze spraw partyjskich wiem tylko tyle, że po śmierci Artabana przez czas jakiś rządził jego syn Wardanus, co było po myśli chytrego nadzorcy tamtejszych tajnych służb. Niemniej po kilku latach, ów żałosny prostak Gotarzes, którego miałem wątpliwą przyjemność poznać osobiście, obalił brata, aczkolwiek panował krótko, bo sami Partowie mieli go dość za jego okrucieństwa i głupotę, aż w końcu się go pozbyli, choć nie bez trudu.
Wtedy to właśnie był ten jeden z przypadków, gdy Klaudiusz wezwał mnie bym – jako znający tamte strony – doradził mu, jak ma działać w kraju, o którym pojęcie miał mniej niż słabe. Opowiedziałem mu wtedy o tym, com w Partii widział i zwróciłem jego uwagę na Tamisa, jako zręcznego polityka, z którym warto się porozumieć. Wspomniałem również o perskich nadziejach na pozbycie się partyjskiej zwierzchności nad ich krajem, co przyjął z zainteresowaniem. Chciał rozwiązać problem nader chytrze, ale mu się to niezbyt udało, bo niedostawało mu rozumienia, o co tam tak naprawdę chodzi. Wpadł na niefortunny pomysł, by pogodzić wiodę z ogniem. Uwolnił przebywającego w Rzymie pewnego Persa, księcia możnego rodu, który tu tkwił jako zakładnik, po czym dał mu wojsko na wyprawę za Eufrat. Ten poniósł tam klęskę, ginąc z rąk Gotarzesa, który jeszcze – dla ośmieszenia pokonanego –, przed śmiercią obciął mu uszy. Tak rozpowiadali ci, którzy stamtąd wrócili, a ja, słuchając tego, poprzysiągłem sobie na tematy polityczne nigdy więcej nie udzielać nikomu żadnych rad.
Moje postanowienie utwierdziło się, gdy nastał Neron. Został cesarzem z ręki Agrypiny, która wygrała swoja prywatna wojnę z senatem. Było tam w użyciu wiele trucizn, ale kto czym wojuje, ten i od tego ginie. Miałem wtedy okazję obserwować mego dobrego znajomego, Senekę, jak uwijał się wokół swej kariery i fortuny. Po latach pomyślności przy Klaudiuszu, z poduszczenia wrogiej mu Messaliny sąd skazał go na wygnanie na dziką wyspę, gdzie mógł na własnej skórze przekonać, jak mało znaczą jego moralne pouczenia wśród barbarzyńskiego ludu. Potem, przywrócony do łask, wrócił i oddał swe talenty w służbę matki przyszłego cesarza. Powstał nawet swego rodzaju duet, na wzór Aleksandra i Arystotelesa, tyle tylko, że młody Neron nie miał w sobie nic z wielkości Macedończyka, a nasz gładki i chytry filozof, wbrew pozorom jak był, tak i jest – z umysłu i charakteru – wręcz zaprzeczeniem wielkiego Stagiryty.
Z początku, po młodym władcy spodziewano się wielkich rzeczy, był bowiem silny, zręczny i nie bez zdolności, a imię jego wychowawcy zdawało się ręczyć za duchowe jego przymioty. Rzadko jednak kiedy tak szczytne nadzieje kończą się tak gorzkim rozczarowaniem. Seneka, przy całym blasku swej filozofii i retoryki, jest istotą z gruntu zepsutą, a Neron dawno już przewyższył Kaligulę w wyuzdaniu i okrucieństwie. Myślę, że przekroczył granice szaleństwa, bez odwrotu, i że zawładnęły nim jakieś złe demony, przez co miota się w morderczych konwulsjach. Przepędził z dworu swego mentora, wybił całą rodzinę, trudno sobie wyobrazić nędzę skutków jego łajdactw, No, i jeszcze na domiar wszystkiego, ten pożar w Rzymie! Czy to sam kazał go podpalić dla swych poetyckich majaków, czy stało się to samo z siebie – trudno o tym przesądzać. Lecz nie było chyba w naszej historii nic sobie podobnego, co dzieje się teraz w pogoni za szukaniem winnych.
Na szczęście, Tycjanowie jakoś sobie radzą, choć nie bez trudności. Ojciec, a po nim Marek, zmyślnie wyprowadzili z Rzymu zarówno większą część pieniędzy, jak i statki, trzymając je z dala od chciwych rąk cesarzy i ich popleczników. Złoto jest w ciągłym ruchu, więc nie do przechwycenia, a zyski odkłada się głównie w Syrii, gdzie syn Melosa, udanie nimi zarządza po cichu, ale skutecznie, tak jak to czynił jeszcze jego ojciec. Gorzej mają się sprawy z układami w polityce, bo od dawna przychodzi raczej bronić się przed cesarzami, niż z nimi współpracować, jak to bywało niegdyś, nawet przy dużych wzajemnych niechęciach. Lecz nadal trzymamy się nienajgorzej, bo kasa cesarska wciąż świeci pustkami, więc potrzebny jest ktoś, kto ją po cichu wspomaga, w zamian jednak za pewne zobowiązania, które kiedyś sobie odbierzemy. Rodzina patrzy dalej niż tylko kolejny dzień szaleństw władzy i jej otoczenia. Mamy w tym wielkie doświadczenie – tak robił niegdyś Lucjusz, tak robił stary Artus, tak robi dziś syn Marka.
Z zakamarków pamięci wyłaniają się niekiedy postacie moich dobrych przyjaciół z Sogdy i Baktrii, także i zagadkowych Hanów. Nie mam pojęcia, co się z nimi działo, aczkolwiek chcę wierzyć, że dobrze spożytkowali nauki o nowych dla nich sposobach prowadzenia wspólnych interesów, jakich im wtedy udzieliłem i razem przećwiczyłem w praktyce naszej wyprawy. Okazali wtedy więcej rozumu i wyobraźni, niż niejeden z tutejszych kupców, wliczając nawet Greków, czy Fenicjan. Choć nie mam na to żadnych dowodów, jestem wręcz pewny, że wykorzystali znajomość z Tamisem, z wielkim pożytkiem i dla siebie, i dla niego. Słyszałem kilka razy pogłoski o sogdyjskich karawanach, jakie pojawiły się nad Eufratem, a to by znaczyło, że powoli, ale skutecznie idą ku nam. O Hanach nadal niewiele wiadomo, nikt u nas nie traktuje ich poważnie, a to wielki błąd, bo na moje rozeznanie i oni się tu kiedyś zjawią – pierwsi, zanim my u nich. Prędzej czy później przyjdzie mieć z nimi do czynienia, a kto się zawczasu do tego nie przygotuje, ten może potem mocno tego żałować. Mają straszną w sobie zawziętość, cichą i cierpliwą, posłuszeństwo w działaniu, zbierają wiedzę – i kto wie, ile jej już spisali?
Niezwykle mnie rozczarował ojciec i brat, zaniechując prób dotarcia do naszej partyjskiej rodziny w Ktezyfonie i podtrzymania z nimi bliższych więzi. Uznali, że do niczego im się to nie przyda, a same sentymenty to za mało, by słać tam kogoś, bez konkretnego celu. Ja sam wysłałem do nich dwa razy listy przez Antiochię, lecz czy doszły – nie wiem. Mam skrytą nadzieję, że może mały Festus, gdy dorośnie, pójdzie w nasze ślady – Maesa, i moje – i sam odnajdzie potomków Aleny i jej córki. Dlatego nie żałuję mu opowieści o nich i o tradycji naszych zapomnianych nieco przodków z dalekiego kraju. Przekażę mu, niejako sztafetą, ów znak, jaki mi pozostał, a którego oddania nikt się w rodzinie nie domagał. Oby go – tak jak mnie wtedy – doprowadził do tych, którzy rozpoznają w nim swego.
Nad wszystkie wspomnienia z przeszłości, wznosiło się jednak to, z krótkiego pobytu w Judei. To właśnie ono, niedawno ożywione zgoła niespodziewanie i w sposób wielce zastanawiający, zachęciło mnie, bym wyjął te zapiski i je dopełnił jeszcze tym, co uznałem za ważne – może nawet w sumie najważniejsze z tego, co było, a teraz stało się nową treścią mego życia. A pisząc te słowa, w niczym nie przesadzam.
Otóż, zdarzyło się kilka dni temu, że przebywałem w Rzymie, ot tak, dla spotkania się z rodziną i nielicznymi już dobrymi znajomymi, jacy mi jeszcze zostali. Wracałem powoli piechotą do domu brata, gdzie zwykle się zatrzymuję. Na ulicy, którą szedłem, panował spory ruch koło różnych składów i sprzedawców, przy wejściach do domów stały kobiety, z ożywieniem rozmawiające swoim zwyczajem o sprawach własnych i cudzych, kręciła się dzieciarnia, mężczyźni różnych stanów wymijali się w drodze, albo siedzieli pod kolumnami, omawiając nowiny i załatwiając swe interesy. Ot, zwykłe, codzienne miejskie życie w środku dnia.
Naraz wszyscy poczęli milknąć, spoglądając w stronę, skąd dochodziły jakieś pokrzykiwania, jęki i trzaskanie batów. Po chwili ukazał się nam widok zaiste okropny, ale nie tak rzadki ostatnimi czasy w Rzymie. Oto, ulicą straże prowadziły dobre dwa dziesiątki ludzi w stronę lochów mamertyńskich, co mogło oznaczać tylko jedno. Kolejna grupa schwytanej biedoty, której przypisano podpalenie miasta tylko z racji tego, że należała do tajemniczej, a zakazanej sekty wyznawców nowej wiary, zwanych chrześcijanami, szła na okrutną śmierć. Jak tam było z tym pożarem, nikt naprawdę nie wie, krążą rozmaite pogłoski, lecz cesarz chwycił się sposobu, żeby dać jakieś tego wyjaśnienie, a przy okazji rozprawiać się z każdym, na kogo skieruje swą niechęć i podejrzenie o wrogość wobec jego osoby, jego władzy, o brak podziwu dla jego niezwykłych talentów.
Najnowszemu szaleństwu Nerona nie ma widać końca. Upatrzywszy sobie w tych chrześcijanach winnych zniszczenia Rzymu, każe ich chwytać gdzie tylko się da i zabijać setkami, bez żadnych sądów, bez litości, czyniąc z tego niekończące się widowisko dla gawiedzi, chętnej krwawych igrzysk na cyrkowej arenie. Trwa to już od wielu tygodni, pospólstwo podchwyciło pomysł cesarza o winie tych nieszczęśników, a doszły mnie słuchy, że i sami Żydzi cichaczem jątrzą przeciw nim. Długie ręce muszą mieć pamiętliwi kapłani z Jerozolimy, wielka musi być ich zapiekłość przeciw tym, którzy wierzą w nauki proroka, którego niegdyś skazali na śmierć, a który umknął im w sposób dla nikogo niepojęty. Zniknął, lecz pamięć o nim trwa, a jego nauczanie ma widać w sobie coś takiego, co przyciąga ludzi do tego stopnia, że gotowi je przyjmować, mimo iż mogą za to dawać głowę.
Przez wszystkie lata, jakie minęły od chwili, gdym w Judei zetknął się z oczywistym niepodobieństwem ponad wszelkie ludzkie pojęcie, sprawa ta nie dawała mi spokoju. Mimo długich rozmyślań, nie znajdowałem dla niego wyjaśnienia, nawet gdym – wbrew wszelkiej logice – przyjmował, iż tamten człowiek mógł być jakąś boską istotą. Wciąż te same pytania, wciąż ten sam brak odpowiedzi, wciąż te same wątpliwości. Poprzednie wzburzenie duszy utraciło swą siłę, lecz nigdy nie znikało pragnienie rozwiązania tamtej zagadki. Po dłuższym czasie, gdy wreszcie ukończyłem swe księgi, wolny już od obowiązków, wróciłem do dawnych rozważań, próbując jednocześnie dowiadywać się przy byle okazji, czy jest gdzie co komu wiadome, o tamtych zdarzeniach. Okazało się, że nie odeszły one w niepamięć, lecz dały początek dziwnym zjawiskom.
Ze strzępów zasłyszanych słów, z mętnych opowieści, wreszcie z tego, co mi donosili najmowani szpiedzy, wynikało, że jest u nas tajna sekta, wyznająca nauki żydowskiego nauczyciela, uznawanego za nowego boga. Gromadzi ona ludzi prostych, biednych, chętnych do dawania posłuchu obietnicom lepszego życia na przyszłość. Krążyły pogłoski, iż spotykają się potajemnie, odmawiają wspólnie swe modły i obrzędy – niektórzy wręcz twierdzili, że krwawe. Pospólstwo chętnie to podchwytywało, bo wszystko, co obce, tajemniczo niepojęte, a wyjątkowe, budzi w nim nieufność, łatwo dającą się – zwłaszcza przez podstawionych ludzi – zamienić w przekonanie o czymś złym i złowrogim. Dlatego tak ochoczo przystaje na wersję Nerona o spaleniu Rzymu, i z mściwym zadowoleniem ogląda widowiska, jakich cesarz mu nie żałuje. Lecz był tu jednak pewien kłopot.
Otóż mimo owej rzekomej niegodziwości wyznawców nowej wiary, mającej rzekomo zaświadczać o jej okropności i niegodziwości jej akolitów, zdawała się ona szerzyć nie tylko wśród ubogich, lecz i między rzymianami z wyższych stanów, nawet między wojskiem i nobilami. A to już nie jest byle co, rodem z Suburry. I jakoś nie mogłem sobie wyobrazić zacnych obywateli, pląsających nocami, gromadnie, wokół nieznanych ołtarzy, nadto ociekających krwią. Mimo więc swego odosobnienia, gdym tylko bywał w Rzymie, starałem się wychwytywać każdą wzmiankę o tej sekcie, będąc już pewnym, iż ma to wszystko związek z tym, z czym zetknąłem się u kresu mej podróży w żydowskiej Judei. Tamten człowiek, najpierw powieszony na krzyżu, a potem powstały z martwych, i tu znalazł wyznawców, którzy nie tylko wierzą, że to stało się naprawdę, ale że kryje się za tym jakaś dla nich nadzieja na lepszy los.
Nigdy nikomu nie zwierzyłem się z tego, com sam widział pod jerozolimską stolicą. Nawet, gdy raz, czy drugi rozmowy schodziły na te tematy, milczałem, nie chcąc ani kłamać, ani wychodzić na głupka. Moje wypytywanie przyjmowano jako naturalną ciekawość uczonego, za jakiego już uchodziłem, znanego ze swej dociekliwości w badaniu historii i obyczajów rozmaitych ludów. Nie miałem też wewnętrznego przekonania, że to, czegom doświadczył, nie da się w końcu wytłumaczyć jakim zwykłym sposobem. Zatajałem więc prawdę, tyle że unikałem jej zaprzeczania, co tłumaczono sobie mym aż nadto wybujałym sceptycyzmem.
I oto kilka tygodni temu niezwykle poruszyła mnie zasłyszana gdzieś plotka, że jest podobno w Rzymie człowiek, uchodzący za ucznia tamtego nauczyciela i głoszący jego dzieje, włącznie z cudownym zmartwychwstaniem. Począłem ostrożnie rozpytywać w nadziei spotkania się z nim, wypytania o dawne czasy, by wyjaśnić sobie raz na zawsze, co się wtedy stało, i o co w tym wszystkim chodzi. Niestety, chował się przed światem, a ja nie miałem pomysłu, jak przebić się przez osłaniający go mur wyznawców nowej wiary. Pytać wprost nie mogłem, ze względu na nieufność wobec kogoś nazbyt wścibskiego, niepewnego, a w chodzeniu po omacku po rzymskich zaułkach biedoty nie widziałem najmniejszego sensu.
Teraz stałem na ulicy, na kamiennym podwyższeniu, i przyglądałem się prowadzonym więźniom, których jedyną winą była wiara w cudowność swego proroka. Widząc wśród nich kobiety z małymi dziećmi, współczułem im, jednocześnie zadając sobie pytanie, skąd wcześniej czerpały siłę do takiego ryzyka i w czym zawiera się ich zgoda na takie zatracenie. Nie potrafiłem tego pojąć, choć czułem, że musi to być coś niezwykle ważnego, co nie jest tylko religijnym opętaniem przy ołtarzu, ociekającym krwią.
Przejściu tych nieszczęśników przyglądał się niewielki tłumek, bez szczególnego ożywienia. Podobnych scen naoglądano się już wiele, więc jedna mniej, czy więcej, nie robiła nikomu różnicy. Padło kilka głośnych wyzwisk, ale nikt nie podchwytywał okrzyków. Ot, widok, jaki ostatnio stał się dla Rzymu zwyczajnością. Zniechęcony, już miałem odwrócić się i odejść w swoją stronę, gdy raptem, mimowolnie rozglądając się dokoła, ujrzałem człowieka, który pobudził we mnie slaby odruch pamięci. Podtrzymywany przez rosłego młodzieńca, krył się za kolumną po drugiej stronie ulicy i spoglądał na prowadzonych ludzi z wielką uwagą, nawet jakby coś mówiąc w ich kierunku.
Zatrzymałem się w pól kroku, dając ożyć owemu dopiero co zrodzonemu odczuciu, aż w jednej chwili wróciło wspomnienie sprzed lat. Znów siedziałem na końcu wielkiego zgromadzenia, w pobliżu pewnego miasteczka nad jeziorem, a wokół chodzili ludzie z koszami, rozdający chleb i ryby. Choć minęło trzydzieści z górą lat, w człowieku za kolumną rozpoznałem tego, kto wtedy wręczył mi mały placek chlebowy, a odchodząc uśmiechnął się do mnie, idąc dalej rozdawać swe dary! Wywołane nagle przypomnienie tak mną wstrząsnęło, że aż zabrało mi tchu. Nie panując nad sobą, począłem wpatrywać się w tę zjawę z przeszłości, która oto stała żywa, na wyciągnięcie ręki.
Czy to moja natarczywość spojrzenia, czy jakie niejasne przeczucie – dość, że zwrócił głowę w moją stronę. Nasze oczy, na kilka uderzeń serca spotkały się, co więcej – w natychmiastowym, wzajemnym rozpoznaniu!. Postarzał się, lecz twarz, dziś poryta znakami minionego czasu, okolona brodą, była tak samo miła i wyrazista, tyle, że teraz osnuwała ją aura dostojeństwa, właściwego dojrzałej starości. Wsparty na długim, grubym kiju, popatrzył na mnie, przekazując znów lekki uśmiech, dając chyba znak że sobie przypomina tamto przelotne spotkanie. W każdym razie tak to sobie wyobraziłem. Nieznacznie skinął głową, poczynił nawet nieznaczny gest dłonią, po czym znów skierował wzrok na mijających go więźniów.
Niewiele się namyślając, postanowiłem podejść do niego, lecz zamęt wciąż trwał, więc nie było jak przejść na drugą stronę ulicy. Gdy ustał, starca już tam nie było. Zniknął gdzieś między zaułkami, nie miałem szans, by go dogonić, a tym bardziej odszukać. Lecz poprzysiągłem sobie, że nie spocznę, dopóki nie wpadnę na jego trop, choćbym miał – nawet za cenę całego swego majątku – wypuścić ogromną sforę dużych i małych szpiegów, obiecując ozłocić tego, kto pierwszy go odnajdzie.
Wracałem do domu przepełniony rozkołysanymi wrażeniami, zamyślony tak, że nie zwracałem na nic uwagi. Tak dalece skupiłem się na myślach, jakie wirowały mi w umyśle, że gdym nawet potrącił kogo niechcący, zapominałem o przeprosinach, Wszelako nie było w mej głowie już takiego chaosu, jak niegdyś, pod gospodą, przy drodze do Jerozolimy. Pojawiła się bowiem pewna idea, która, choć z początku pozbawiona sensu, to przecież pozwalająca ująć w jedno wiele z tego, co zdawało się być ze sobą nie do pogodzenia. A wszystko przez to, żem naraz dostrzegł podobieństwo zdarzeń, tak przecież odległych w czasie, a i w miejscach, w jakich je widziałem.
Wtedy miałem przed oczami człowieka, okrutnie umęczonego, idącego na śmierć. Dzisiaj zobaczyłem ludzi, jeśli nawet nie skatowanych, to przecież bitych i poniewieranych, również idących na pewną śmierć. Wszystko było inne – okoliczności, miasta, przyczyny, tłumy, i ci, co skazywali – lecz jedno było takie samo. Na końcu drogi – zarówno tamtego nieszczęśnika, jak i tych dzisiejszych biedaków – była męka i kaźń, cierpienie i haniebne poniżenie. Zadałem sobie pytanie, zgoła szalone – czy aby kluczem do zagadki zarówno owego proroka, jak i jego nauk, tak bardzo już się rozchodzących miedzy ludźmi – nie była właśnie śmierć. A ponieważ jedno głupstwo rodzi kolejne, więc pojawiło się pytanie następne – co dalej?
Wszak człowiek z Judei wstał z martwych, jak zresztą sam zapowiadał, a co sam zobaczyłem, choć wydało mi się wtedy, żem zwariował. Lecz zmysły nie kłamały, tak było! Sam Piłat opowiadał, że zniknęło ciało, złożone do grobu, jakoby przez kogoś wykradzione. Lecz nikt złodziei nie widział, ani nie schwytał, wszystko poznikało. Z kolei, z moich wieloletnich rozpytywań dowiedziałem się, że ówcześni, a żyjący dotąd uczniowie proroka, ponoć utrzymują, że też widzieli swego nauczyciela, i że nakazał im on o wszystkim rozpowiadać po całym świecie. Jednego z nich właśnie ujrzałem – tego samego, któregom spotkał przed trzydziestu laty w grupie swych towarzyszy, przy tymże samym człowieku. Dopiero co stał, przyglądając się, jak jego z kolei uczniowie, a wszyscy wyznawcy owego Chrystusa – bo tak podobno nazywał się tamten judejski ni to człowiek, ni to bóg – idą na krzyż, albo na żer dla dzikich zwierząt. Jakby ich żegnał, po swojemu dodając otuchy. Ale na co? Przecież nie mieli już na nic nadziei? Czyżby?.
Już dawno temu uznałem, że nie sposób ani pojąć, ani pogodzić ze sobą zdarzeń, jakich byłem świadkiem. Wspominając wszystkie słowa, jakie na ten temat padły kiedykolwiek w mojej przytomności, wróciły i te, jakie opowiadał Piłat. Sądzony przezeń podejrzany, pytany, czy jest królem żydowskim, za co właśnie kapłani mieli go znienawidzić, odrzekł – jeśli dobrze zapamiętałem – że jego królestwo jest nie na tym świecie. Prefekt zaśmiewał się z tego, ja sam też wzruszyłem wtedy ramionami. Lecz teraz oświeciło mnie, że coś może być na rzeczy, wszelako pod warunkiem, że ów jego świat, z jego królestwem, jest gdzieś, gdzie można trafić tylko odchodząc z królestw tu istniejących. Zatem znów śmierć – jako przejście stąd gdzieś w nieznane.
Nie miało to najmniejszego sensu, lecz podążyłem tym tropem, bo zdał mi się przystawać do logicznego rozumowania, choć ta logika u samych swych podstaw postawiona była na głowie. Otóż gotowość wyznawców nowej nauki do umierania brałaby się z ich wiary, iż – tak, jak ich ludzki bóg – również wstaną z grobów i trafią tam, gdzie mają obiecane coś lepszego, niż tu. Zgoda – byłby więc i inny świat, i inne królestwo. Lecz gdzie? – oto kolejne pytanie.
Czy trzeba umrzeć w strasznym cierpieniu i poniżeniu, by tam się dostać? Przecież nie wszystkich da się wybić, muszą być i tacy, co poumierają we własnych łóżkach. Czy będą potem gorsi, pozbawieni prawa dołączenia do zażywających obiecanych wspaniałości? Byłoby to rażącą niesprawiedliwością, nadto zniechęcałoby wielu do nowej wiary, bo kto przytomny zechce iść na taki układ? Ofiarność z samego siebie, aż do ostateczności, nie może być ceną za życie gdziekolwiek, nawet w najpiękniejszych i najwspanialszych zaświatach.
Tu nie powinno być tak bezwzględnej alternatywy! Czy przejście do królestwa swego boga jest tylko jedno – przez mękę? Toż to głupota, na którą nie pójdzie nawet najbiedniejszy z biednych, nie mówiąc już o tych, którzy już tu mają się całkiem dobrze. Życie ma swoje prawa, swoją siłę, niełatwo pójść przeciw niej. Co innego w walce, w obronie tego, co ma się za ważniejsze, niż śmierć. Jedni umierają za dzieci, inni za honor, inni jeszcze za wolność. Oczywiście, wielu umiera za złoto, za władzę, z nienawiści, chciwości nawet namiętności, ale to są rzeczy, za którymi nikt nikomu nie każe się uganiać, ani im podlegać.
A może jest jakiś inny jeszcze powód, o którym nie wiem, jaki nie przychodzi mi do głowy? Zastanawiam się, czy aby samo życie nie bywa dla niektórych męką nie do zniesienia. Jest nędza, kalectwo, niewola, praca ponad siły, strata bliskich. Z kolei, niektórzy cierpią z niespełnienia ambicji, przegranej władzy, zawiści o rzeczy i pozycję. Jakże cierpi chciwiec, nie mogąc zebrać całego złota na świecie? Każdy ma jakąś swoją własną mękę, choćby i najmniejszą, lecz we własnym przekonaniu wielką, i niezasłużoną. Przecież tego nie da się położyć na szali zasług. Byłoby to zwykły handel, a z bogami nie robi się interesów. Chyba więc nie o to chodzi, zbyt to proste, by nie rzec – prostackie, i jakoś chyba nieuczciwe.
Może idzie o to, jak się swoje życie układa? Co się w nim robi? Jak? Z kim, i po co? Może to jakiś rachunek dobrego i złego? Lecz jak to rozsądzać? Niekiedy bywa, że chcemy dobrze, a wychodzi nieszczęście. Prawda, zdarza się i odwrotnie, gdy czynione zło, po czasie obraca się na dobre, wbrew intencji złoczyńcy. Kto może wiedzieć, jaki skutek, i kiedy, spowoduje to, co zrobi? Pytania, wciąż pytania, prowadzące donikąd.
Nasi bogowie, i innych ludów, także nagradzają i karzą, wedle skutków, a nie samych zamiarów. Lecz nikogo nie zapraszają do swego królestwa, nie spożywają z nikim swego pożywienia, nawet chlebowych placków. Nie pospolitują się z biedotą, ani tu, ani u siebie, chyba że dla zabawy, lub pouczenia, w pojedynkę, dla okazania komuś swej woli, lub gniewu. Wszelako nie umierają w ogóle, ani po swojemu, ani po ludzku, nadto w strasznych cierpieniach. Są nam obcy, i choć boimy się ich mocy, to mało kto ma ochotę umierać z ich imieniem na ustach.
Tak mnie wciągnęły te rozmyślania, że ani się spojrzałem, jak doszedłem do domu. Nic mądrego nie wymyśliłem, lecz jakoś sobie wszystko tak poukładałem, że nawet zdało mi się, iż coś zaczynam rozumieć, co nie znaczy, że się na to godzić. Brakowało mi wiedzy o owej nauce, świadectwa ludzi już wierzących, ich objaśnień, o tym, czemu wybrali to, co jakże tajemnicze, niejasne a dla mnie wątpliwe. Wielką nadzieję pokładałem w możności odszukania owego starca i poszukania u niego wyjaśnienia dręczących mnie pytań. Skoro jest jakiś inny świat, niech mi powie, jak go szukać. Nie od razu, przez uganianie się za śmiercią, lecz już tu i teraz, w cierpliwości poznawania prawd jego nauczyciela. Może coś w nich znajdę, czego nie wiem, a co mnie do nich zachęci na tyle, bym uwierzył, ze warto je przyjąć za swoje.
Tak, czy owak, wiedziałem, czego chcę i czego mam szukać. Poczułem się znów jak dawny Viatus – wędrowiec i poszukiwacz. Wtedy szukałem przygód w dalekich krainach, poznawałem je, badałem, później opisywałem. Dziś mierzę gdzie indziej, ale z równą nadzieją zobaczenia niezwykłości, o jakich tylko słyszę, lecz których nie pojmuję, nawet się ich trochę boję.
A jeśli już kiedy trafię do królestwa tamtego boga, wówczas odszukam jego pałac i tak długo będę go zadręczał, dopóki mi nie odpowie na kilka pytań, z których jedno dziś mam za najważniejsze. Nie, jak to wszystko zrobił, bo to tylko sztuczki, choćby i niesamowite. Nie, jak wstał martwych – tego mi nie powie, ale to i tak niczego nie zmieni. Lecz niech wyjaśni, jasno i zrozumiale – po co to wszystko?
Bo to jest właśnie najbardziej zdumiewające i zagadkowe.
Po co on to wszystko zrobił?
KONIEC