Początek u Kresu Drogi

39. Koniec wieńczy dzieło

Po krótkim, ale udanym odpoczynku w Radze, po uzupełnieniu zapasów ruszyliśmy w ostatni etap podróży. Babur cieszył się z kolejno poczynionych drobnych interesików, Hanowie opędzili się wreszcie od ciekawskich, a Tanwen zapełnił malowanymi znaczkami ze trzy deseczki. Idas, swoim zwyczajem, zaprzyjaźnił się z kimś ważnym spośród miejscowych, w czym pomogła mu pewna kobieta, z którą ani chybi zażył wiadomych atrakcji, ja zaś również skorzystałem z łaźni nie bez prywatnej przyjemności. Agis z Patrosem wraz ze zbrojnymi mieli trochę wolnego czasu, więc, darując sobie ćwiczenia, odwiedzali liczne gospody, dając popisy opilskiej wytrwałości. Hanowie zachowywali się w tym wstrzemięźliwie, gdyż – jak już zdążyliśmy się przekonać – mocniejsze trunki bardzo im szkodziły, a kto z nich przesadził, zaraz dostawał rózgi. Jednym słowem, rzeczy toczyły się utartym trybem, gdy więc znaleźliśmy się już w drodze, postępowaliśmy dobrym rytmem, bez najmniejszych kłopotów czy niespodzianek.

Każdy dzień był podobny do poprzedniego, jechaliśmy bez wytchnienia, chcąc jak najszybciej dotrzeć do końcami wyprawy. Jazda była po równo mecząca, jak i nużąca. Codziennie w siodle, z niewielkimi przerwami na marsz, by dać zwierzętom choć trochę odpoczynku, potem rozbijanie obozu, porządki, trochę ćwiczeń. Czasami zatrzymywaliśmy się w mniejszych wsiach, czy osadach, już coraz liczniejszych i okazalszych w miarę jak zbliżaliśmy się do Egbatany.

Mimo zmęczenia, zwolna, niejako z nawyku, począłem przypominać sobie wszystko, com kiedyś wyczytał o tym mieście, owianym legendami, a przez Polibiusza uważanym wręcz za najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek zbudowano. Co prawda, w opisach najwięcej było mowy o czasach Aleksandra, także o dawnych Persach, niemniej coś z tamtej świetności przecież musiało się zachować, chyba że barbarzyństwo nowych zwycięzców do cna zniszczyło to, co pozostawili po sobie poprzednicy. Zresztą, i Grecy bezlitośnie złupili legendarne skarby Medów i Persów, nawet ogołocili liczne, starożytne mury ze złoceń, niezwykłej ponoć urody. Zobaczymy, czy przynajmniej nie wyblakły barwy, jakie im kiedyś nadano.

Czekała mnie więc kolejna okazja przekonania się, jak historia przemienia miejsca, niegdyś sławne i bogate w tradycję, poddając je próbom ciągłych wojen, prowadzonych dla ambicji królów i wodzów. Wielka siła tkwi w ludziach, radzących sobie na przekór zmienności losu, ciężko ich nieraz dotykającego. Jest niezniszczalna, dana z przyrodzenia, a nie z nadania kogokolwiek, komu mogłoby przyjść do głowy mienić się panem świata. Kto uroi sobie, że stanie się równy bogom, że narzuci swoje prawa każdemu ludzkiemu istnieniu, że będzie mógł je dowolnie lepić na własną modłę, ten nie tylko zostanie srogo ukarany za te pomysły, ale prędzej niż później popadnie w zapomnienie. Jeśli pozostanie gdzie w jakich kronikach, to chyba tylko jako ponure memento dla chętnych iść w jego ślady.

Niestety, głupota i jej córka pycha są chyba jednak wieczne jak świat, więc bez wątpienia wciąż będą zjawiać się naśladowcy, przekonani, że wbrew oczywistości, po wielokroć sprawdzonej, właśnie wymyślili nowy, tym razem niezawodny sposób na okiełznanie natury wedle własnych rojeń. Ale i oni, mamiąc wizjami szczęśliwości i czyniąc swe szaleństwa kosztem tysięcy ofiar, podążą do Tartaru szybciej, niż im się to zdąży przyśnić.

Zbliżając się do Egbatany umyśliliśmy sobie ułożyć plan jazdy wedle utartego obyczaju, by do miasta zjechać około południa, kiedy panuje w nim największy ruch. Wieść o zbliżającej się karawanie na pewno dotarła już przed nami, więc szło o to, by wywołać duże wrażenie i przedstawić się okazale mieszkańcom i handlarzom, a także zaciekawić wielmożów i dworaków, którzy ponoć zjechali tu na lato wraz z królem i jego synami. Oczywiście, główną atrakcją byli Hanowie, nie tylko dla wiezionego jedwabiu i rzadkich towarów, ale dla nich samych, znanych jedynie z najrozmaitszych opowieści, przeważnie wielce fantazyjnych. W miarę, jak dojeżdżaliśmy do celu, Sangren i Tanwen, każdy na swoją modłę, coraz więcej rozpytywali mnie o co tylko się da – o Partów, Greków, Armenów, o historię, o królów, handel, także o miejsce Rzymu w tutejszej polityce.

Podobnie Idas, choć osłuchany w tematach partyjskich i greckich, szukał nowej wiedzy na te tematy, tyle że dodatkowo wielce go ciekawiły rozmaite obyczaje miłosne, gdyż gorąca natura ciągnęła go do przygód z kobietami. Nawet mrukliwy Babur nie był od tego, by przysłuchiwać się naszym rozmowom, bo choć sporo wiedział o handlu z Partami, to przecież i jemu udzielił się nastrój oczekiwania na przyjazd do Egbatany. Patros trzymał się Agisa, z którym wciąż omawiał wiele spraw żołnierskich i wojskowych w nieznanym mu świecie. Jednym słowem, wszyscy z niecierpliwością wyglądali końca podróży, tym bardziej, że coraz bardziej dawało się w znaki zmęczenie ciała i niejakie otępienie umysłu, znużonego monotonią trzymiesięcznej jazdy. Gdy wreszcie wyłoniły się mury miasta, nawet zwierzęta wyczuły, że nadchodzi dla nich czas dłuższego odpoczynku.

Pierwszym zajęciem było jak najdogodniejsze rozłożenie obozu tuż przed murami, gdyż wjazd do miasta, poza tym, ze bardzo drogi z powodu wręcz złodziejskich opłat, nie miałby zbyt dużego sensu przez niewygody z pilnowaniem towarów i dobytku. Prawdę mówiąc, byłem w pewnej rozterce, gdyż nie widziałem powodu, dla którego miałbym rezygnować z korzyści, jakie dałoby zatrzymanie się w jakim dobrym domu podróżnym, jakich, bez wątpienia, musiało być w Egbatanie wiele. Ponadto tu kończyła się moja rola współtowarzysza wyprawy. Czekało mnie teraz zadanie najtrudniejsze, czyli dopilnowanie rozliczeń miedzy wspólnikami, do czego zobowiązywała umowa, zwarta w Merwie. Obawiałem się, że wspólnota drogi nie przełoży się na zbyt przyjacielską zgodność przy rachunkach. Dotąd wszyscy bez szemrania dzielili pospołu trudy wędrówki, jednakże, gdy lada moment ruszą abakusy w głowach, hurgot kulek będzie na tyle głośny, że gotów zagłuszać głos rozsądku, wzbudzając chciwą małostkowość.

Chciałem więc załatwić sprawę jak najszybciej i uwolnić się od wziętego na siebie obowiązku, by znów stać się Viatusem, wolnym wędrowcem, nareszcie powracającym już do domu. Zamierzałem odpocząć kilkanaście dni w Egbatanie, by obejrzeć sobie miasto, a także poszukać jakiego dojścia do królewskiego dworu, jeśli jeszcze nie wyjechał do Ktezyfonu, zwanego tu też Tysponem. Byłaby to bowiem okazja do wywiązanie się, choćby w niewielkim stopniu, z powinności cesarskiego wysłannika, jakim przecież byłem. Żywiłem też cichą nadzieję, że może natrafię na jakieś ślady po Maesie, który niewątpliwie krążył niegdyś w tych stronach.

Zaraz więc po przyjeździe zaproponowałem, byśmy przed wieczorem, gdy już stanie obóz, zeszli się w namiocie Idasa i spróbowali rozmówić co do zaplanowanych uprzednio rozliczeń. Zgodzono się na to skwapliwie, gdyż najwyraźniej każdy chciał szybko zająć się własnymi interesami. Trzech kupców, wraz ze mną i stojącym za Sangrenem hanijskim tłumaczem, zebrało się wokół stołu i – choć wszystko było niby domówione wcześniej – zaczęły się targi.

Długo by trzeba opisywać ten wieczór, lecz po prawdzie szkoda na to mitręgi. Kłótni wielkich nie było, miałem spisane co komu się należy, nikt tego nie podważał, niemniej poszło, jak zwykle, o szczegóły. Każdy po swojemu chciał liczyć koszty, poniesione w podróży, co przekładało się na spore sumy, odliczane od ogólnego rachunku. Niechętnie też odliczano od nich zyski, jakie kto załatwiał sobie w drodze przy różnych okazjach, zapominając, ze nie byłoby ich, gdyby nie wspólna wyprawa. Okazało się, że przez cały czas jedni podglądali drugich, i teraz wyliczali sobie nawzajem, kto, ile, i na czym skorzystał, kto ile stracił, i z jakiego powodu.

Babur udawał skrzywdzone niewiniątko, Idas z trudem powściągał gorący temperament, Sangren zaś swoim chytrym spokojem co i raz irytował współtowarzyszy, pokazując im swe hanijskie deseczki z własnymi wyliczeniami, które przez całą drogę sporządzał mu Tanwen. Wydało się, że ten nie tylko spisywał to, co mu nakazywał obowiązek cesarskiego kronikarza, lecz także prowadził na boku – podejrzewam, że za osobną zapłatą – rejestr handlowy swego rodaka. Może i gardził nim jako kupcem, ale nie był od tego, żeby nie szukać na nim dodatkowego dla siebie zarobku.

Cóż, urzędnicy wszędzie są tacy sami, patrzą tylko, gdzie i z kogo co wydusić dzięki swej pozycji i przydatnym umiejętnościom. Są obrzydliwi i groźni, niezależnie od pozorów, za jakimi się chowają. Służalczy wobec wyższych od siebie, wobec tych, których mogą cisnąć są nieodmiennie bezwzględni, aż do okrucieństwa. Zwyczajowo kradną wedle rangi, ale oprócz tego fałszywością obietnic oskubują każdego, kto im powierza swoje sprawy. Gdy zechcą – pomogą, lecz za cenę wzajemności usług, nigdy ze zwykłej przyzwoitości. Przebiegli i wyrachowani, liczą się tylko z silniejszymi, ale i tu patrzą czujnie czy aby wiatry się nie zmieniają i czy nie szykuje się zmiana panów. Robaczywe to plemię, lecz chyba nie do wytępienia, gdyż każda władza potrzebuje sług, którymi, co prawda, gardzi, lecz których trzyma dla ich przydatności w zniewalaniu poddanych.

Długo trwało zanim udało mi się zapanować nad sporami, którym zdawać się nie było końca. Wreszcie, widząc narastające zamieszanie, oznajmiłem stanowczo, że moje zadanie dotyczy dopilnowania tego, do czego zobowiązali się w Merwie, i że mam zamiar ograniczyć swoją rolę arbitra tylko do tamtej ugody. Zatem niech się przy mnie wywiążą z umowy z Sangrenem, a resztę załatwiają już miedzy sobą, bez mej pomocy. Jako jedyny w tej grupie bez własnego towaru i udziału, mogłem sobie pozwolić na tego rodzaju obojętną wyniosłość w rozsądzaniu spraw. Tak też się stało, aczkolwiek byłem pewny, że gdy tylko opuszczę to kłócące się zgromadzenie, wrócą do swych targów z kupiecką zaciekłością.

Wyszedłem w końcu z namiotu Idasa, zadowolony, ze mam to wreszcie za sobą i  jestem już wolny od wszelkich wobec nich zobowiązań. Nie rozstawaliśmy się jednak jeszcze, gdyż za ich zgodą miałem trzymać w obozie zwierzęta i własny, dość już chudy dobytek, aż do czasu, gdy coś postanowię na przyszłość. Agis, ku zadowoleniu Patrosa, pozostawał z nimi, by doglądać porządków, trochę dla mnie szpiegować, także jeszcze ćwiczyć ich strażników, ja zaś uznałem, że pora zająć się sobą. Szczęściem zostało mi trochę pieniędzy z tego, co wcześniej dał mi był Menander, więc postanowiłem wydać z nich co nieco dla własnego pożytku i upodobania. Miałem bowiem własne plany, nie związane ani z zakończoną karawaną, ani z jej uczestnikami.

Następnego dnia rano, nie pytając w ogóle o zakończenie ich sporów, rozmówiłem się z Idasem i Hanami co do zakończenia naszych umów. Szło głównie o zwierzęta, ale także o nasze wzajemne stosunki podczas pobytu w Ekbatanie. Obiecałem, że będą wiedzieli, gdzie się zatrzymam, żeby mnie w razie czego odszukać, no i że będę ich odwiedzał, tyle że nie wiem kiedy. Poprosiłem, by rozważyli odkupienie mego kamelosa, dając w rozliczeniu jednego dobrego konia. Chciałem pozbyć się tego złośliwego bydlęcia, bo choć nauczyłem się na nim jeździć i je obsługiwać, to zaprzyjaźnić nam się nie udało.  Zresztą byłby to teraz tylko niepotrzebny zbytek, gdyż dobytku mieliśmy już niewiele, a pieniądze ze sprzedaży, całkiem spore, zapewniłyby nam spokój aż do rzymskiej Syrii, gdzie mógłbym liczyć już na urzędowe wsparcie jako cesarski wysłannik, lub prywatnie, jako członek rodziny Tycjanów.

Pożegnawszy się, zabrałem sakwę z dokumentami i ważnymi drobiazgami, pas z monetami i mały sztylet, po czym pieszo, w towarzystwie Agisa, który mnie odprowadzał, przekroczyłem bramę miasta, kierując kroki ku okazalszej części jego pierwszego kręgu, na tyle jednak bliskiej murów, by w razie potrzeby móc szybko wrócić do obozu. Znalezienie dobrej gospody nie sprawiło kłopotu, bo było w czym wybierać. Rozejrzawszy się tu i ówdzie, zdecydowałem się na jedną, wyglądająca ani zbyt wystawnie, ani zbyt skromnie, ot, w sam raz dla zwykłego, ale dość zamożnego przyjezdnego, szukającego spokojnego schronienia z dobrą obsługą.

Zwyczajowo ciekawski gospodarz, przyjął mnie wręcz uniżenie, dobrze bowiem zwęszył, że mam coś wspólnego z dopiero co przybyłą karawaną, o której już rozpowiadano w okolicy z niemałą ekscytacją. Zbyłem go jednak tak, że zaniechał nadmiernego wścibstwa, ostrzegłem również, że za murami stoi kilka dziesiątek zbrojnych, gotowych przyjść mi z pomocą, gdyby komu przyszły do głowy jakie niecne wobec mnie zamiary. Widok Agisa wyraźnie przekonał go, że nie są tylko to czcze słowa. Bardziej już zgodnie poprosiłem o kilka praktycznych rad co do tutejszych zwyczajów, by nie popełnić jakiego głupiego błędu przy obcowaniu z miejscowymi. Spytałem też, gdzie mogę kupić dobre ubrania, na co polecił mi kilku handlarzy, zapewniając, że znajdę u nich wszystko, czego tylko może pragnąc najbardziej nawet kapryśny i wymagający klient.

Urządziwszy się całkiem nieźle, najpierw wybrałem się po zakup nowego przyodziewku, włącznie ze spodniami, do których zdążyłem się już przekonać w podróży. Zaraz potem wkroczyłem do pierwszej napotkanej, okazałej łaźni, jaka wydała mi się warta, by ją nawiedzić. Nie sposób opisać uczucia, jakie daje zanurzenie się w ciepłym basenie po trzech miesiącach w siodle, zmycie kurzu i brudu, który wżerał się w skórę mimo omywania w strumieniach, poddanie się masażowi wprawnych rąk, wyciągających z ciała zmęczenie. i przywracających mu sprężystą rześkość. Po zażyciu tych przyjemności, odziany w nowe szaty, poczułem się jakby nowym człowiekiem, pełnym ochoty do życia. Odżył we mnie Tycjan, godny, rzymski obywatel, gotów stawiać czoła światu, do jakiego się zapędził.

Wszelako ów nowy Festus, jaki wykluł się podczas wędrówki, mitygował chęć do nadmiernej wyniosłości, nakazując powściągliwość w nadmiernym zadowoleniu z siebie. Nauczyłem się bowiem, iż należy roztropnie zachowywać równowagę obydwu części mej natury, by jednako bacznie ważyć racje, nie ulegać pozorom czy złudnym mniemaniom o tym, co mnie otacza i dotyka, ale przy tym wystrzegać się pochopnych sądów, zrodzonych z odruchów umysłu i nawyków rzymskiego patrycjusza. Chłodnemu, wyrachowanemu tycjanowskiemu rozumowaniu przybyło bowiem wrażliwego wyczulenia na to, co dobre i cenne może się kryć tam, gdzie zmysły i rozum skłonne są dostrzegać tylko płaską zwyczajność, nawet pospolitość. Tycjan nadal pilnował, by nie popadać w złudzenia, lecz Festus chętny był szukać rzeczy wartościowych nawet w tym, od czego ten pierwszy skłonny był się odżegnywać niejako z zasady.

Okazawszy zadowolenie dobrą zapłatą, oznajmiłem, że chętnie tu znów wrócę, po czym, nakazawszy najpierw odnieść me stare ubrania do wskazanej gospody, wyszedłem w doskonałym nastroju na pierwszą przechadzkę po jakże zagadkowej dla mnie Egbatanie. Wiele sobie obiecywałem tu zobaczyć, ale na pierwszym miejscu pałac, fortecę, oraz świątynię Mitry, któremu wszak byłem poświęcony, a który nie był tu bogiem obcym i traktowanym z rezerwą, jak u nas w Rzymie, lecz należał do najpierwszych w perskim panteonie panów żywiołów, życia i śmierci.

Zgodnie ze swą naturą traktowałem wiarę bardziej przez rozum, jako poszanowanie dla ładu świata, jego praw i zadanego w nim porządku, którego, co prawda, nie ogarniałem w pełni, lecz któremu poddawałem się tym chętniej, im lepiej pojmowałem zasady życia, z niego wynikające. Uznawałem nakazane racje moralne, przyjmując za słuszne, iż ich nieprzestrzeganie winno być karane, zarówno z powodu naruszania stosunków miedzy ludźmi, jak i dla prostowania ścieżek, po jakich błąkają się dusze zagubione już to przez słabości, już to przez niezwykłą nikczemność.

Daleko mi było do modlitewnej ekscytacji, zamieniającej się nieraz w bezrozumny fanatyzm, dla którego czułem odruchową niechęć. Bogów szanowałem, ale nie czciłem ich bezmyślnie, jak czyni to wielu z lenistwa umysłu, lub po prostu ze strachu przed niepojętymi dla nich siłami, od których zależy ich los. Nie ze wszystkim bogów rozumiałem, ale przyjmowałem ich wyroki  ze stoickim spokojem. Uznawałem bowiem, iż mają dla nich swe słuszne racje – jeśli nawet dla mnie nieznane, to kryjące jednak głębszy sens, który prędzej czy później się objawi.

Mitra był mi bliski przez swą prawość i sprawiedliwość, z jaką traktował ludzkie postępki. Chciałem w nim widzieć najwyższego arbitra, kierującego się słusznością i dobrem, acz bez nadmiernej pobłażliwości dla tych, którzy świadomie i celowo naruszali ustanowiony porządek rzeczy. W moim przekonaniu była w nim też szlachetna wyrozumiałość wobec zepsutych przez chwiejność charakteru, ale i stanowcza surowość dla tych, którzy czynią źle z rozmysłu. Najbardziej jednak ujmował mnie stanowczością w przestrzeganiu praw, jako że obca mu była kapryśność, właściwa wielu naszym bogom.

W trakcie podróży przez ziemie partyjskie, lecz przecież z tradycji perskie, widziałem tu i ówdzie jego świątynie, lecz żadnej nie odwiedziłem, głównie z braku czasu dla spokojnego zatrzymania się i skupienia. Na tych ziemiach wszystko miesza się ze sobą, niemniej najpierwszym żywiołem jest wieczny ogień, który wszędzie płonie ku czci wielu bogów i pomniejszych, dobroczynnych duchów lokalnych. Mieli niegdyś Persowie swego proroka, który spisał wszystkie boskie prawa i nakazy, nawet kilkanaście rodzajów tego ognia, ale rozeznać się w tym jest trudno, gdyż strzegą tego kapłani, niechętni rozmowom na te tematy, a już zwłaszcza z obcymi. Większość wiedzy czerpałem więc z obserwacji, także opowieści przygodnych ludzi, a najwięcej od kolejnych przewodników, których rozpytywałem o kolejno mijane po drodze oznaki różnych kultów.

Wielką dla mnie ciekawostką były małe, a licznie pobudowane na wzgórzach budowle kamienne lub drewniane, zwane wieżami ciszy i milczenia. Otóż Persowie, niezwykle przestrzegający czystości, dość szczególnie traktują zmarłych. Nikt, za wyjątkiem dwóch wybranych osób, nie może ich dotykać, palą jedynie ubrania, ciała oddając na żer sępom. Nie chcąc kalać czystości ziemi i powietrza, żywi nie grzebią, ani spopielają umarłych, lecz układają nagich na takich właśnie wieżach, by ptaki dokonały swego dzieła. Bliscy i chętni mogą oddać się tam modlitwie, ale po uprzednim oczyszczeniu.

Jest to zwyczaj, praktykowany niemal powszechnie z wielkim namaszczeniem. Wieże te nie mają osobnych strażników, po prostu stoją, wtopione w tło, więc niewidoczone z daleka, a ich obecność zapowiadają tylko wiodące do nich, wydeptane na ziemi ścieżki. Jest też dla nich i inne zastosowanie, całkiem praktyczne i wcale nie żałobne. Są bowiem znakami, pozwalającymi orientować się w drodze przez wielkie przestrzenie tych krain. Dobry przewodnik zna ich położenie i wedle tego pewnie prowadzi wędrowców od jednych osad ludzkich do drugich, a także odnajduje znane mu miejsca, gdzie jest woda i popas dla zwierząt. Wiedzę tę nabywa się jedynie przez doświadczenie, co dobrze tłumaczy zwyczaj zabierania ze sobą w drogę dorastający synów, którzy dzięki takim naukom potrafią później zastępować ojców. Doprawdy, niezwykle poukładane są rzeczy na świecie, gdzie ludzka przemyślność łączy to, co boskie, z tym, co zwyczajne i praktyczne.

Tak rozmyślając szedłem ulicami w stronę widocznego zewsząd wzgórza, gdzie za murem wewnętrznego kręgu wznosił się pałac wraz ze starodawną fortecą i przyległościami. Na dostanie się tam nie było co liczyć, gdyż wszystkich czterech żelaznych bram pilnowali strażnicy, nie wpuszczając nikogo, kto nie należał do dworu, był zaproszony lub specjalnie wezwany. Niemniej do samej świątyni po południowej stronie zbocza, prowadziła osobna, acz również strzeżona, schodkowa aleja, przeznaczona dla zwykłych ludzi, pragnących oddać bogu cześć i złożyć mu ofiarę. Gdy pokonałem te drogę, wyszedłem na tarasowy plac, gdzie ujrzałem dwie wykute w skałach groty, w pewnym od siebie oddaleniu, z okalającymi je budowlami i kolumnami, przetykanymi srebrem i złotem. Wielkie to zrobiło na mnie wrażenie nie tylko dla harmonijnego piękna całości zabudowy, ale i dla tak niezwykłego zespolenia jej z naturą.

Okazało się, że pierwszym tu bóstwem jest Anaita, dopiero potem, w parze z nią, Mitra. Imponujący ołtarz ognia ustawiono w głębi jednej z grot, ale ważniejszy zdawał się być posąg bogini w drugiej z nich, omywany od dołu wodą, przemyślnie doprowadzaną z pobliskiego strumienia. Nie trzeba było wielkiej domyślności, by pojąć, że oto zestawiono ze sobą dwa najpotężniejsze, życiodajne żywioły. Wyczytałem u Strabona, że według Persów Anaita oczyszcza łona i piersi kobiet oraz nasienie mężczyzn, zapewniając im płodność i pomyślność potomstwa. Jej głowę okalał złoty wieniec, gęsto zdobiony klejnotami, w rękach trzymała gałąź jakiejś nieznanej mi rośliny, a na szacie, wśród innych znaków, których sensu nie rozumiałem, wyraźnie odcinał się wyryty sierp księżyca.

W obawie by nie popełnić jakiej niezręczności, obszedłem ostrożnie plac, ustępując miejsca nielicznym ludziom, którzy tam akurat przebywali, Zza ołtarza dochodziło niegłośne, śpiewne zawodzenie kapłanów, krążących wokół niego i pilnujących ognia. Wyczuwało się aurę świętości, ale i mocy, jaka przenikała to miejsce. Nie ośmieliłem się wejść do żadnej z grot, jedynie usiadłem nieco dalej z boku, na dużym kamieniu, i poddałem nastrojowi, jaki tu panował. Nie byłbym sobą, gdyby nie począł rozważać sensu tego, co oglądałem, a także doszukiwać się różnic i podobieństw miedzy tym, co rzymskie, greckie i perskie.

Anaita to potężna bogini, czczona w Azji aż po Baktrię, a Armenowie, wespół z Medami, uważają ja wręcz za Wielką Matkę swych narodów, zapewniającą im pokój i wszelkie życiowe korzyści. Uchodzi też za boską wojowniczkę, strzegącą ludy przed demonami zła, także za uzdrowicielkę i odnowicielkę życia.  Jak głosi legenda, Aleksander kazał zniszczyć tę świątynię, mszcząc się za to, że nie ustrzegła przed śmiercią jego najbliższego przyjaciela, Hefestiona, który zmarł właśnie w Egbatanie podczas greckiej wyprawy.. Później Persowie, a po nich Partowie pieczołowicie przywrócili świetność temu miejscu, a to, co teraz oglądałem dowodziło, iż potęgi bogów nie zmogą żadne ludzkie szaleństwa. Po tamtych zdarzeniach pozostał tu jedynie stojący dziś na uboczu posąg lwa, jaki Macedończyk kazał wtedy postawić na pamiątkę swego ukochanego, aczkolwiek prochy po zmarłym z wielką pompą pochował dopiero aż w odległym Babilonie.

Wiele mitów krąży o tej bogini. Niektórzy uważają, że była dziewiczą matką samego Mitry, co wydaje mi się głupotą, gdyż nie da się raczej pogodzić dziewictwa z naturalnym rodzeniem kogokolwiek, nawet istoty boskiej. Zresztą, jak głosi legenda, słonecznego boga wyzwoliło ze skały tchnienie woli najwyższego Mazdy. Większość zgodnie wierzy, że jest Anaita jego siostrą, wywiedzioną przez tę samą siłę, tyle że z podziemnych wód, co, jako żywo, nasuwa myśl o cypryjskiej Afrodycie. Grecy przypisują jej także wielką mądrość, przyrównując do Ateny. To połączenie może mieć swój sens, jeśli przyjąć, że kobiece bóstwa obejmują opieką ludzkie życie nie tylko w jego odradzaniu się, ale i praktycznym bytowaniu. Wszelako wartość nadają mu dopiero prawa moralne, lecz nad ich przestrzeganiem czuwają już męskie bóstwa ładu i porządku świata. Tak to sobie tłumaczyłem, przyglądając się owym dwóm grotom, które dopiero we wzajemnym zestawieniu łączyły w całość gry przeciwnych żywiołów, jakim podlegamy.

Nasi bogowie obdarzeni są cechami ze wszech miar ludzkimi, także ludzkimi słabościami i namiętnościami, tutejsi natomiast – ci najważniejsi – są raczej strażnikami i emanacją mocy, których istoty nie jesteśmy w stanie pojąć, choć odczuwamy ich działanie w każdej chwili życia. Trudno mi sobie było wyobrazić Anaitę, rywalizującą o miano najurodziwszej wśród swych boskich sióstr, i obrażającą się za to, że zwykły śmiertelnik odmówił jej w tym palmy pierwszeństwa. Gdym wpatrywał się w jej posąg, jakoś nie mieściła mi się w głowie myśl o zemście za urażoną, kobiecą próżność. Niemożliwa do wyobrażenia była także podstępność Mitry w uganianiu się za jakże przyziemnymi uciechami, w ogóle wszelka chutliwość, w jakiej nieodmiennie lubował się chociażby Zeus.

Na Olimpie od zawsze wiele było po ludzku urażonej ambicji i mściwości za doznane urazy i osobiste niepowodzenia. Od dawne mnie to raziło, może dlatego, że przez nadmierne oczekiwania czy wyobrażenia, chciałem widzieć w bogach coś więcej, niż tylko inaczej objawiająca się zwykłą pospolitość, tyle ze władającą mocami, dla nas nieosiągalnymi. Tu czuło się coś bardziej podniosłego, aczkolwiek gdybym lepiej może znał się na perskich mitach, znalazłbym w nich coś podobnego – co bardzo by mnie chyba rozczarowało.

Rozmyślania te przywołały pytania, jakie nieraz sobie stawiałem, a na które nie znajdowałem dotąd zadowalających odpowiedzi. Co bowiem by się działo, gdyby człowiek nauczył się ciskać gromy i szafował  piorunami wedle woli, upodobania, lub zwykłej zachcianki? Kim by wtedy się stał? Czy rzuciłby wyzwanie dzieciom Kronosa i Rei? Czy pokonałby ich w walce, czy raczej podzielił los Prometeusza lub Ikara? Dokąd prowadziłaby go wtedy pycha, którą tak trudno przecież trzymać w ryzach? Przypomniałem sobie moje szkło fenickie i przestrogi Nartasa, iż moc w rękach niegodnych, to groźba panoszenia się szaleństwa bez umiaru.

Co prawda, zapędy złe, głupie czy nawet zbrodnicze jest w stanie powściągać wola, ale przecież jakże często pcha ona ludzi do czynów zgoła nieobliczalnych i niszczycielskich. Maros twierdził, że nie jesteśmy do końca panami swego losu, lecz czy nie miał aby na myśli właśnie niezdolności trzymania na uwięzi swych wad? Wszak możemy i powinniśmy panować nad własnymi postępkami tak, by nie czynić tego, co naganne, wszelako zważywszy życiową praktykę, ta prawda, zda się oczywista, jednak wcale taką nie jest.

Powiada się, że wola winna służyć temu, by nasze czyny były zgodne z tym, co nakazują boskie prawa. Ale przecież wiadomo, że daje i takie władztwo nad sobą, by się do tych praw nie stosować. Źle użyta, przynosi karę, lecz czy aby na pewno? A co z nagrodą za posłużenie się nią ku dobru? Czy mierzyć ją tylko zyskami miedzy ludźmi? Ale jakimi? Przecież nawet dziecko wie i wciąż widzi, że powszechnością jest, iż nikczemnicy mają się całkiem dobrze, czerpią sławę i korzyści ze złych uczynków, a ludzie prawi idą na zatracenie, nieraz na pośmiewisko, wręcz na pohańbienie.. Cóż więc mają z dobrze używanej woli? Co to w ogóle znaczy, że używamy jej dobrze, lub źle?

Aż dziw, do czego prowadziły mnie spekulacje podczas wpatrywania się w perskie ołtarze i posągi. Myśli splatały się w sprzeczności, nie do rozwiązania. Umysł, nieco zgnuśniały w podróży, kiedy nie było ani czasu, ani nawet siły, by oddawać się swobodnym rozmyślaniom, teraz jakby ocknął się z odrętwienia. Niestety, nie znajdowałem nikogo, z kim mógłbym podzielić się swymi wątpliwościami, czy wdać w dysputę o zawiłościach ludzkiej kondycji w obcowaniu z tajemnicami bogów. Nie dał też do tego sposobności nawet jeden z kapłanów, kręcących się po placu, który, przyjrzawszy mi się z dala, podszedł, zapewne zaciekawiony, kim jest siedzący na uboczu człowiek, nie okazujący chęci włączenia się w modlitewne obcowanie z bogami w świątyni.

– Witam cię, panie – powitał mnie nieco wyniośle. – Widzę, żeś obcy, ale nie wiem, czego tu szukasz.

– Nie jestem nikim szczególnym, ot, przejezdnym gościem w mieście. Ale kiedyś poświecono mnie Mitrze, więc przyszedłem złożyć pokłon przed jego ołtarzem – odparłem, wstając dla zachowania grzeczności.

– Słusznie robisz. Czy wolno spytać, skąd przybyłeś?

– Z daleka. Bardzo daleka. Aż z Rzymu – nie widziałem powodu, by skrywać swe pochodzenie.

– To niezwykłe! – uniósł ręce w geście niemalże teatralnym. – Czy tylko oddano cię pod opiekę naszemu bogu, czy też masz już jaki stopień – spytał już bardziej zwyczajnie.

– Jestem żołnierzem, i na tym koniec, gdyż daleko mi chyba do Persa – grą słów wskazałem, że nie mam wysokiej rangi. – Właściwie powinienem pozostać krukiem, gdyż w drodze prowadzi mnie nie Mars, lecz Merkury – nie wiedziałem, na ile są mu znane nasze, rzymskie miana, lecz posłużyłem się nimi, by wybadać, czy ma jakieś o nich pojęcie.

– Zatem witaj, kimkolwiek jesteś – zabrzmiało to protekcjonalnie i mało zachęcająco. Dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie, jakby nad czymś się zastanawiając. – Pozostań między nami tak długo, jak tylko zechcesz, wracaj, jeśli czego będziesz potrzebował – to rzekłszy, skłonił lekko głową, odwrócił się i zniknął miedzy ludźmi na placu..

Nie pojąłem, czy była to tylko zwyczajowa wymiana uprzejmości, czy miał ten człowiek jeszcze co innego na myśli. Ani mnie spytał o Rzym, ani o rzymskie mitreum, ani o powody, dla których przewędrowałem pół świata i trafiłem do Egbatany. Z drugiej jednak strony moje zmysły, szczególnie wyczulone po osobliwych spotkaniach w Hyrkanii i na stepie, uchwyciły we wzroku i w słowach kapłana jakby aluzyjne zrozumienie kim mógłbym być. Zapewne to przesadna imaginacja, niemniej nie należało wykluczać i takiej możliwości. Nic z tego chyba nie wynikało, lecz kto wie, czy w łańcuszku pozornie przypadkowych spotkań, to tutaj nie miało aby swego znaczenia. Nauczony doświadczeniem, wolałem mieć na względzie i to, że w przyszłości taki epizod może ujawnić swój ukryty dziś sens.

40. Wielka polityka

Dość miałem już wrażeń jak na pierwszy dzień wolności od monotonnej jazdy, kupców, interesów niewygód i ciągłej czujności w drodze. Wróciwszy do gospody, zasiadłem przy ulicznym stole, by, zjeść godny posiłek, a potem, swoim zwyczajem, popijać wino i leniwie przyglądać się nowym dla mnie widokom. Było już dobrze po południu, ale ruch panował jeszcze duży, było wiec na co patrzeć. Zwolna popadałem w miły nastrój człowieka sytego i zadowolonego, który zażywa tych spokojnych chwili, kiedy nic nie musi, niczego specjalnego nie oczekuje, ani się nie lęka, też niczego akurat nie planuje. Trwałem tak już czas jakiś, gdy wtem z tego błogiego stanu wyrwał mnie znienacka człowiek, który podszedł z boku, po czym przystanął, z wyraźnym zamiarem wszczęcia rozmowy.

– Czy pozwolisz, panie, że się dosiądę?  Nie chcę przeszkadzać, ani urazić, lecz też mam ochotę odpocząć i napić się czegoś dobrego, a już najchętniej w dobrym towarzystwie – mówiąc to skłonił grzecznie głowę w geście zapytania.

– Jeśli nie w złych zamiarach, to bardzo proszę – odparłem, przyjrzawszy mu się przez chwilę, by zobaczyć, czy to aby nie jaki podejrzany typ, szukający darmowego poczęstunku.

Mężczyzna wydał mi się osobą niegroźną, o rozumnym spojrzeniu, tyle że z błąkającym się na ustach uśmieszkiem ni to rozbawienia, ni to przekory, także z wyczuwaną w głosie pewnością siebie. Już niemłody, raczej w średnich latach, ubrany dobrze, acz nie wyzywająco, na lewej ręce nosił spory pierścień z nieznanym mi znakiem na ozdobnym klejnocie, co uznałem za świadectwo zamożności, może nawet przynależności do jakiego znamienitego rodu. Uznałem, że może okazać się ciekawym rozmówcą, a spotkanie znakomicie zwieńczy jakże miło spędzony dzień. Moje odczucie wzmogło się, gdy z miejsca pojawił się przy nas gospodarz, jakby przygnany wiatrem, i, kłaniając się w pas, zwrócił do nowo przybyłego gościa słowami, wyrażającymi pokorny szacunek.

– Wielki to dla mnie honor, gościć cię w mych niegodnych progach, szlachetny panie – aż mu się ręce trzęsły z ekscytacji. – Czy pozwolisz, bym mógł osobiście usłużyć ci wedle twego życzenia? – ta czołobitność była wielce zastanawiająca, gdyż świadczyła, że mam oto do czynienia z osobistością tu znaną i poważaną. To jeszcze bardziej zachęciło mnie do podjęcia rozmowy, a przeczucie podpowiadało, że znów zdarza się coś przypadkowego, co jednak przypadkiem wcale być nie musi.

– Nie byle kim chyba jesteś, panie, skoro taką ci okazują usłużność – rzekłem, gdy gość, oddaliwszy gospodarza ze stosownym poleceniem, zasiadł naprzeciw, przyglądając mi się ze swym przekornym uśmieszkiem na twarzy. Mylący to był jednak znak, gdyż wzrok miał czujny i przenikliwy.

– Na pewno nie ostatnim – zaśmiał się. – Ale bez przesady.

– Cóż więc skłania cię, byś się przysiadał do przygodnego nieznajomego?  Czy to taki twój zwyczaj, czy może coś jeszcze?

– Raczej ciekawość.

– Czego, jeśli wolno spytać?

– Zdaje się, że przybyłeś tu z tą niezwykłą karawaną, jaka stanęła pod miastem, nieprawdaż?  – zgrabnie wywinął się od odpowiedzi.

– Dobre masz wiadomości. Zbierasz je z przypadku, czy z obowiązku?

– Wieści szybko się rozchodzą. Nawet z wyprzedzeniem. Głośno o was już od kilku dni od przyjezdnych z okolicznych wsi. A ludzie ciekawi są atrakcji.

– Jesteś kupcem?

– Nie. Ale kupcy bardzo mnie interesują.

– Nie ciebie jednego.

– Otóż to, Zwłaszcza tak niezwykli. Wiele można się od nich dowiedzieć.

– Od nich, czy o nich?

– I jedno, i drugie.

– Pierwsze dobrze rozumiem, ale drugie mnie dziwnie zastanawia. Trzeba mieć po temu swoje powody. Kupcy, to kupcy,  przywożą towary, handlują, opowiadają różne rzeczy. Czy to ważne, jacy są?

– Nie tyle jacy, lecz kim są.

– Handlarzami, szukającymi zysków.

– Więc czemu ty ich nie szukasz?

– Skąd ta pewność/

– Opuściłeś towarzyszy, którzy dziś od rana robią interesy, zdaje się, że nawet duże. Wielki jest koło nich ruch, zamieszanie. A ty sobie spokojnie popijasz wino, jakby cię to w ogóle nie dotyczyło.

– Dużo wiesz, jak na zwykłego człowieka, i nie kupca.

– Lubię dużo wiedzieć.

– Spytam raz jeszcze, czy aby nie z obowiązku? Może jesteś przełożonym nad celnikami?

– Nazwij to, jak chcesz.- to już zakrawało na niegrzeczność.

– Skoro, jak mówisz, nie jesteś tu ostatni, to może należysz do pierwszych? Ale byłoby to dziwne, bo tacy nie przechadzają się samopas popołudniami po ulicach tylko dla rozrywki. Sadzę więc, ze nie pojawiłeś się tu przypadkiem.

– Cóż, skoro tak uważasz, to niech i tak będzie – teraz już stawał się bezczelnie wyniosły.

– Czy mógłbyś, panie, wyrażać się jaśniej? – spytałem już stanowczo, gdyż zezłościł mnie swa protekcjonalnością.

– Szczerze? Bardzo proszę. Zastanawia mnie, co sprowadziło tu wędrowca aż z samego Rzymu – rzucił to jakby od niechcenia, wszelako jakby w urzędowym wręcz tonie.

– Skąd przyszedł ci do głowy pomysł, że jestem z Rzymu? – zachowałem spokój, choć mocno mnie zaskoczył. – Nie mam tego wypisanego na czole.

– Byłem rano na placu, rozglądałem się, poznałem się nawet bliżej z sogdyjskim kupcem. Bardzo rozmowny człowiek. Chętnie opowiada o waszej podróży każdemu, kto tylko chce posłuchać. Rzeczywiście, imponująca przeprawa, bardzo się nią szczycił.

Cóż. dopadł Babura, a ten, oczywiście, spragniony podziwu i rozgłosu, rozpuścił język niczym kramarz na fenickim targu. Po prawdzie, za dużo o mnie nie wiedział, znał mnie jako Viatusa z Rzymu, ale pewnie coś nazmyślał dla barwności swych przechwałek.

– Czy to wystarczy za odpowiedź? – nieznajomy zakończył wyjaśnienia pytaniem.  Nie było co wypierać się, skąd przybyłem, ale resztę przemilczałem, i dalej drążyłem swoje.

– Czy wszystkie ważne osoby w mieście mają w zwyczaju odwiedzać z samego rana przyjezdnych kupców? Tak, tylko dla pogawędki i urozmaicenia porannej przechadzki?

– Co to, to nie – wyraźnie rozbawiły go moje słowa. – O tej porze wielu z nich jeszcze nawet się nie budzi – dodał nieco wzgardliwie. – Ale ja to lubię – rzekł po chwili. – I mam z tego swoje korzyści.

– Myślę, że to twoja praca. Wiedzieć i sprawdzać, co się dzieje w mieście – dość miałem już tej zabawy w nieodmówienia. – Musisz być jakimś wysokim strażnikiem, może nawet nie z tych zwyczajnych, a od sekretów. To wiele by wyjaśniało.

– Twoja umiejętność w dociekaniu sedna spraw też wiele wyjaśnia. Co czyni tę rozmowę nader obiecującą.

– W jakim sensie?

– Są rzeczy ważniejsze, niż tylko handel, choćby i najcenniejszymi towarami – zaczynało być ciekawie.

– Nie pojmuję, czegóż takiego ważnego mógłbyś po mnie oczekiwać – odparłem powoli, z namysłem. – Jestem zwykłym podróżnikiem, może trochę uczonym. Ot, i wszystko.

– Uczoność przynosi ci zaszczyt, panie, ale podróżowanie ma zwykle jakiś cel.

– Gdybym nawet go miał, to chyba nie przypuszczasz, że rozprawiałbym o nim z każdym, kto zechce napić się wina w moim towarzystwie. Choćby nie wiem, jak bardzo chciał wydać się przyjazny – wymownie skinąłem mu głową. – A co dopiero z kimś nazbyt wścibskim – dodałem złośliwie.

– Miło jest spotkać kogoś o tak bystrym umyśle – podniósł kubek z winem w moją stronę. – Mówię to nie po to, by ci tanio schlebiać, panie, lecz by zachęcić do rozmowy bardziej… by tak rzec… treściwej.

– Kłopot, panie, w tym, że wciąż mówisz nazbyt dla mnie zagadkowo.

– Cóż, niech ci będzie. Zatem wiedz, że umiem dodawać dwa do dwóch. I a rachunku wychodzi mi, że jesteś rzymianinem z jakiegoś bogatego rodu. Może nawet, z tego, o którego sławie, bogactwie i wpływach wiadomym jest nawet na naszym dworze, choć nie tylko. Podróżujesz zapewne w rodzinnych interesach, nawet domyślam się, w jakich, ale to mnie w tej chwili mniej interesuje.

– Schlebia mi, panie, twoja opinia – wszedłem mu w słowo – choć, doprawdy, nie wiem, co tym sądzić. Nie pojmuje powodu tego pokrętnego przepytywania. Nie wiem, czy mi się to podoba – rzekłem stanowczo i mało przyjaźnie. Tycjanowska natura nakazała mi przyjęcie postawy wyniosłej, i stosownego dla niej zachowania. – Jeśli chcesz, byśmy dalej prowadzili tę dziwną rozmowę, musisz mnie przekonać, że jest w niej jakiś sens. No, i wyjaśnić, kim jesteś., Bo że nie zwykłym przechodniem to już wiem.

– Pozwól, ze skończę myśl, a potem sam uznasz, czy ci się ona spodoba, czy nie. I zrobisz, co uznasz za stosowne.

– Słucham.

– Otóż uważam, że byłoby dziwne, gdyby ktoś taki, jak ty, panie, nie korzystał z okazji rozeznania się w tym, co dla Rzymu ważne. Jeśli nawet chcesz uchodzić tylko za kogoś, kto szuka nowych sposobów na duże zyski z handlu, to zważywszy, że musisz być ze znacznej rodziny, logika podpowiada mi, że w twej podróży musi być  i polityka. Przypuszczam, że na dworze cesarskim znajdą się, ludzie, których bardzo będą ciekawiły twoje wnioski, nie tylko jako uczonego.

– Przeceniasz mnie, panie.

– Pozwól, że będę obstawał przy swoim.

– Niech ci będzie. Ale co z tego miałoby wynikać?

– Tylko tyle, że może byś zechciał poznać pewne sprawy niejako z pierwszej ręki.

– Czyli twojej?

– Tym razem to ty mnie przeceniasz.

– Cóż zatem masz do zaoferowania?

– Pokazanie ci, jak mają się u nas rzeczy, i jak warto na nie spojrzeć z odległego Rzymu.

– Spróbuj mnie czymś przekonać, ze będziesz w tym wiarygodny.

– Czy zgodzisz się, że mamy teraz z wami dobre stosunki? Tyberiusz popiera naszego króla, a my wspieramy was w Armenii.

– Ale dusicie nasz handel.

– Nie my, lecz nasi Grecy. Artaban od dawna stara się ich ukrócić, ale to trudne, bo mają wielkie pieniądze i wpływy, nawet jeszcze na dworze.

– To wasze kłopoty.

– Ale wasze interesy. I to duże.

– Cóż więc proponujesz?

– Król ma dwóch synów. Jeden jest za ojcem, drugi przeciw niemu. Dobrze byłoby, i dla nas, i chyba dla was, by w przyszłości to ten pierwszy zasiadł na tronie.

– Innymi słowy, chciałbyś, żeby Rzym już teraz, poparł jednego przeciw drugiemu.

– Chcielibyśmy spokoju na zachodzie, bo mamy nieco zamętu na wschodzie.

– No, także niełatwo wam idzie z Persami. Niezbyt was lubią.

– Artabanowi udaje się z nimi układać całkiem nieźle. Może nie ze wszystkimi, ale wystarczy tego, żeby unikać buntów. Wsparcie Rzymu miałoby tu swoje znaczenie.

Miał rację, choć wyglądało mi to wszystko na dość prostą intrygę. Zapewne synowie królewscy już teraz zagryzają się w walce o schedę po ojcu, i zbierają sojuszników. Gdy który z nich poczuje się silniejszy, urządzi rodzinie krwawą łaźnię i zagarnie władzę. Tak to się załatwia, nie tylko u nich. Partowie mieli już niedawno podobną awanturę. Swego czasu, August, dla okazania swej przyjaźni, podarował poprzedniemu królowi niewolnicę, niejaką Musę, ale ta, nie dość, ze szybko omotała swego nowego pana, to jeszcze potem otruła go, kazała wymordować liczne jego przyległości, i osadziła na tronie swego syna Fraatesa, który z wdzięcznością odpłacał się we wszystkim pierwszemu protektorowi swej matki. Zgubiła go jednak nadmierna pewność siebie w wyrzynaniu arystokratów, także zawziętość wobec Greków. Nie zawsze zatwierdzał ich na urzędach, choć mieli do nich prawo. Czcił grecką sztukę, greckich bogów, ale ich ludziom niedowierzał, więc się na niego uwzięli i stanęli po stronie owego nieszczęsnego Wononesa, który sam nie wiedział, kim właściwie chciał być. Skończyło się przegnaniem go, ale i nowymi dla nas kłopotami..

Dziwne było, co mówił ten człowiek, gdyż Artabanus nie był przecież niewinnym dzieciątkiem. Z Grekami i Persami wpierw układał się, żeby w swych grach rodzinnych obalić Wononesa, naszego przecież sojusznika. Potem, gdy poczuł się pewnie, rozegrał skłóconych Persów, i część z nich przekonał, jak bardzo sam chce być bardziej perski, niż oni. Teraz wspólnie gnębili Greków, głównie z chęci ograbienia ich ze złota, także dla zapewnienia swoim kupcom przewagi w zyskach we wschodnim handlu Może dałby nam trochę więcej w nim swobody, ale i tak to on przecież nakładałby cła. Cóż, jeszcze nie urodził się taki władca, który zgodziłby się popuszczać innym tam, skąd możne sam czerpać złoto.

Coś tu się jednak nie zgadzało. Nie miałem dobrego rozeznania, jak naprawdę mają się sprawy w układach z Armenami, ale wiedziałem, że na tamtych granicach jest ciągłe wrzenie. Partowie nieraz już wspierali ich w walkach z nami, więc w tym, co teraz słyszałem, kryła się obietnica bez pokrycia. Tym bardziej, że kiedy się tylko dało, szukali własnych przewag nad Armenią. Poza tym nie było chyba prawdą, że tak znakomicie układają im się stosunki z Persami, o czymś świadczyły moje spostrzeżenia i doświadczenia w podróży. Królestwo partyjskie było zlepkiem prowincji, wciąż ze sobą skłóconych w rozmaitych układach. Ich władca, kimkolwiek by był – był jednak słaby i nie ogarniał całości. A Persowie po cichu spiskują, by Partów przepędzać, skąd tylko się da.

Dlatego wsparcie potężnego Rzymu dawałoby Artabanowi wewnętrzne przewagi, ale nam mogłoby przysparzać samych trosk. Na wschodzie wypierali go Kuszanie, trudną też miał sytuację z Nabatejczykami, tuż nad Eufratem. Tam szło już wyłącznie o panowanie nad szlakami handlowymi z południa, w czym brały udział również i nasze legie syryjskie.  Partowie mogliby je wspierać, lecz gwarancji na to nie było żadnych, zwłaszcza gdyby udało się im te szlaki już przechwycić.

Co więcej, w Partii panował jeden wielki bałagan, i nie wiadomo, ile zyskalibyśmy na tak niepewnym sojuszniku. Z drugiej jednak strony, było to państwo ogromne, mimo wszystko dość jeszcze silne, które w obawie przed rozpadem mogłoby popaść w konwulsje nader dla nas groźne. Ponieważ w tym splątaniu wątków liczyły się i nasze rozmaite interesy, należało je traktować nader poważnie, acz z dużą rozwagą i ostrożnością. Zatem warto było kontynuować prowadzoną teraz rozmowę, acz bez nadmiernej ekscytacji w oczekiwaniu na propozycje, jakie w niej mogły paść.

– Nie mam prawa wypowiadać się w imieniu Rzymu, ale zawsze chętnie słucham tego, co mogłoby mu sprzyjać. To chyba oczywiste.

– Korzyścią dla niego jest spokój i przywileje celne w handlu – powiedział to tak, jakby był władny je zapewniać. Na wszelki wypadek uznałem to za dobrą monetę.

– Wy natomiast będziecie rosnąć w siłę – podjąłem tę kolejną już grę w statystów historii. –  Teraz grozi wam rozpad. Synowie królewscy będą szarpać, aż rozszarpią państwo. Albo wpędzą je w wojny domowe. Domyślam się, ze komuś musi zależeć, by tego uniknąć. Ale czy z dobrym dla nas skutkiem?

– A mówiłeś, że jesteś tylko podróżnikiem, ciekawym wrażeń. Że nie znasz się na polityce.

– Ty zaś, panie, też chyba nie przechadzasz się ot, tak, w poszukiwaniu ciekawych rozmów dla zabicia czasu? Dlaczego miałbym ci wierzyć? Nie wiem, kim jesteś.

– Znają mnie pod imieniem Tamisa.

– Co nie znaczy, że tak się nazywasz. Zresztą, i tak nic mi to nie mówi.

– Niech ci będzie. Wiedz zatem, że jestem… jakby to powiedzieć…  królewskim doradcą, choć nie w radzie. Powiedzmy, ze na uboczu.

– Czyli zausznik. Cichy, od cichych zadań.

– Nie szukam rozgłosu.

– Ale nasz gospodarz kłania ci się tak nisko, jak pozwala mu jego brzuch.

– Wie, po co to robi, i dlaczego.

– Nie moja to rzecz, twoje sekrety. Zwłaszcza wywiadowcze, jak mniemam. Mów wprost, czego chcesz.

– Byś wysłuchał argumentów, które mogłyby zainteresować twych rzymskich… powiedzmy… przyjaciół. Zwłaszcza, na cesarskim dworze. Bo i tam też chyba ich masz… jak mniemam? – odbił moją ironię.

– Czy na królewskich dworach istnieje przyjaźń – zaśmiałem się. – Skoro jesteś tym, za kogo się podajesz, wiesz o tym lepiej niż ja.

– Uwaga, godna znawcy tematu – rzekł ze zrozumieniem. –  Tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że słusznie robię, rozmawiając z tobą.

– Nie uda ci się, panie, wciągnąć mnie w wasze machinacje. Chętnie wysłucham, co masz do powiedzenia, lecz niczego obiecać nie mogę. Ale wiedza zawsze bywa przydatna, choćby dla lepszego poznania, jak wygląda daleki świat. – Nie odżegnywałem się od sprawy, lecz z zachowaniem pozorów obojętności.

– A co, gdybym zaproponował ci pewne spotkanie? Ponieważ trafnie oceniasz sytuację, wiec może przekonałbyś się przy okazji, co może nas czekać. I sam wyciągnąłbyś własne wnioski.

– Na czym polega ta pułapka?

– W niczym ci to nie zagrozi, masz moje słowo.

– Królewskiego zausznika? – roześmiałem się, szczerze rozbawiony. – Niepewna to gwarancja.

– Działam w najlepszym interesie nie tylko króla, ale nas wszystkich. Daleki jestem od żartów, czy tanich gierek. – Tym razem w jego głosie zabrzmiało coś bardziej poważnego. Czy było to udawane, by mnie podejść?

– Z kim miałbym się spotkać.

– Zanim odpowiem, przybliżę ci sytuacje na dworze. Jak wiesz, król ma dwóch synów. Po prawdzie jeden z nich to tylko usynowione książątko z dahijskich władców. Doszło do tego wiele lat temu, dla zapewnienia sobie ich przychylności w granicznych prowincjach, głównie przeciw Scytom, ale i buntującym się tu i ówdzie Medom, szukających sojuszy z Armenią. Ta kombinacja, choć niegdyś się udała, teraz obraca się przeciw Artabanowi. Ów przybraniec knuje, by zawładnąć tronem i zniszczyć przybranego brata.

– Tak to już bywa w królewskich rodzinach.

– Gotarzes – bo tak się zwie – jest człowiekiem nieokrzesanym i okrutnym. To jedno wielkie nieszczęście dla Partów.

– Czyż nie wywodzą się właśnie z Dahów

– To dla niego dobry pretekst. Zależy mu jedynie na własnej sławie, władzy i bogactwach.

– U królów to nic nowego.

– Gotów podnieść taki zbójecki zamęt, że ani się obejrzymy, jak wszyscy skoczą sobie do gardeł.

– A co ty masz z tym wspólnego?

– Pomagam królowi czuwać nad sytuacją.

– Czyli szpiegujesz na jego rzecz. Zapewne i coś więcej.

– Nazwij to, jak chcesz.

– A jakie są jego zamiary?

– Król widzi jako swego następcę prawowitego syna, Wardanesa.

– Niech więc to ogłosi. Albo jakoś umiejętnie pozbędzie się intryganta.

– Na razie musi lawirować, nie chce nikogo rozdrażniać. Nie będę cię zanudzał szczegółami.

–  I do tego potrzebuje pewnych sojuszników, także na zewnątrz. Na przykład w Rzymie.

– Byłoby dobrze, gdyby, by wasz cesarz pozostawał nam życzliwy – za tym określeniem kryć się mogło dosłownie wszystko. – Może nie do końca rozeznaje się w naszej sytuacji? Kto wie, jakie dochodzą do niego głosy?

– Mówiąc krótko, i bez ogródek, proponujesz mi, ni mniej, ni więcej, bym został jakimś osobliwym posłańcem królewskich interesów?

– Kupcy wiedzą, co dla nich korzystne. Zwłaszcza tacy, którzy daleko patrzą.

Zamęt to miałem teraz ja, we własnej głowie. Do czego to doszło? W podróży zaprzyjaźniłem się z Sogdyjczykami, Baktrami, nieco zbliżyłem do tajemniczych Hanów, wreszcie zyskałem zaufanie pewnych Persów. A teraz zausznik partyjskiego króla wciąga mnie w tutejsze intrygi i oczekuje, że opowiem się po jednej ze stron przed samym Tyberiuszem. Trochę tego dużo, i zbyt to poplątane. Lecz nie wolno mi zapomnieć o powinnościach cesarskiego wysłannika. Nie wyczułem zagrożenia w propozycji tego Tamisa, czy jak się tam zwał ów dziwny człowiek przede mną.

– Co więc proponujesz?

– Spotkanie z Gotarzesem.

– Nie rozumiem. Właśnie z nim?

– Gdy go poznasz, zrozumiesz o czym mówię. Zresztą tylko on został w Egbatanie. Król, z większością dworu, wrócił do stolicy.

– A ty pilnujesz jego wroga?

– Zbiera różnych ludzi, awanturników, szukających korzyści przy pańskim stole. Obcych, swoich, możniejszych, mniej ważnych, kogo się da. Trzeba to wiedzieć.

– Wie, że go szpiegujesz? Przecież jesteś człowiekiem jego ojca.

– Próbuje mnie kupić, jak wielu. A ja udaję, że się waham. Niezbyt mi ufa, lecz da się namówić na spotkanie z kimś ważnym z Rzymu. Słyszał też o waszej karawanie. Wszyscy tu o niej mówią.

– Nie jestem nikim ważnym.

– Łatwo go przekonam. Jest próżny, więc chętnie cię przyjmie. Choćby z ciekawości. Ale będzie namawiał do swoich pomysłów.

– Jakich?

– Nie wiem, jak je nazwie, ale skryje za tym propozycję, by go wspierać jako przyszłego króla Partów.

– Ale Rzymu nie lubi?

– Ponarzeka, postraszy, ale to tak dla pokazania, jaki jest ważny. On gotów wejść w sojusze nawet z demonami, byle zdobyć, co mu się marzy.

– Nie lubię, jak mnie kto straszy.

– To tylko teatr, nic więcej.

– Cóż, zaryzykuję. – Zgodziłem się, bo i tak nie miałem teraz nic lepszego do roboty. – Ale obiecaj, że przy okazji pokażesz mi pałac. Czytałem o nim, interesuje mnie historia.

– Zgoda.

– Kiedy?

– Jutro, w południe?

– Może być.

– Będzie też okazja, żeby jeszcze porozmawiać.

– Jeśli tylko ujdę z życiem.

– Bez obawy – zaśmiał się, wyraźnie zadowolony. – Przyślę eskortę.

– Bez przesady!

– Będzie, jak należy – mówiąc to wstał, by się pożegnać. Wymieniliśmy stosowne gesty, i już go nie było.

Zostałem sam przy pustym już dzbanie wina. Czy aby nie pakuję się w jakieś tarapaty?. Ale słowo się rzekło, zresztą może być ciekawie. Że też na mnie to padło! Lecz takiej okazji przepuścić nie wolno. Nic, ani nikt do niczego mnie zobowiązać nie może, a co zobaczę, to moje.

41. Dyplomacja i świeży trop

Nazajutrz długo nie mogłem wygramolić się do życia. Po miesiącach sypiania w drodze, gdziekolwiek i jakkolwiek bądź, wygodne i miękkie łoże zdawało mi się nieziemskim wręcz cudem. Służba przyniosła odświeżone ubrania, a na poranny posiłek zszedłem do sali w gospodzie, gdzie, mimo wczesnej pory, gości nie brakowało. Gospodarz traktował mnie z wielką atencja, mając, widać, za kogoś bardzo ważnego. Uznał tak zapewne po wczorajszych  odwiedzinach Tamisa, bez wątpienia znanego mu z pozycji i rodzaju zadań, jakie wykonywał. Gospody to miejsca, gdzie rozwiązują się języki miejscowych, pojawiają rozmaici przyjezdni, a szpiegowanie to w dużym przecież stopniu zbieranie zasłyszanych drobiazgów, z których zawsze da się wyłowić coś, interesującego, by potem składać to w większe całości. Nie ma na świecie chyba ani jednego karczmarza, który by nie pomagał odpowiednim służbom, w obawie, by nie dociekały zbytnio, co ma sumieniu przy prowadzeniu swych interesów.

Około południa przed gospodę zajechał konny strażnik, prowadząc ze sobą luzaka. Odszukawszy mnie, grzecznie zaprosił do podążenia z nim na spotkanie w pałacu. Zauważyłem, ze konie, oprócz ozdobnych siodeł i uprzęży, miały jeszcze na łbach małe, kolorowe pióropusze. Wyjaśniło się, ze to znaki królewskie, nakazujące ustępowanie jeźdźcom z drogi. Tak więc, odprowadzani ciekawymi spojrzeniami obecnych, ruszyliśmy w górę, ku pałacowym murom. Tam, za ostatnią bramą, wjechaliśmy na mały, boczny dziedziniec, gdzie czekał już na mnie Tamis. Po powitaniu, weszliśmy do środka, po czym, przemierzywszy wiele sal i korytarzy, weszliśmy do okazałych komnat królewskich. W jednej z nich, siedział młody jeszcze mężczyzna, w otoczeniu kilku stojących wokół niego osób. Tak oto stanąłem przed owym Gotarzesem, o którym tyle naopowiadał mi wczoraj mój popołudniowy gość.

Powiada się, że nie można po raz drugi zrobić dobrego, pierwszego wrażenia. Ten człowiek nie mógłby tego zrobić ani za drugim, ani nawet za dziesiątym razem. Młody osiłek, ubrany niedbale, ale bogato, rozwalony na ozdobnym krześle, z twarzą, znamionującą wszystko, tylko nie rozum. Gdy skłoniłem się grzecznie, przez dłuższa chwilę wpatrywał się we mnie w milczeniu, z pysznym uśmieszkiem, po czym naraz wybuchnął śmiechem.

– Proszę, proszę, kogóż my tu mamy – rzucił wręcz wzgardliwie, zamiast spodziewanych przeze mnie słów powitania. – Słyszałem, słyszałem o niezwykłych gościach w mieście – spojrzał na mnie niczym na jakąś egzotyczną ciekawostkę. – Mówiłeś, że to bogaty kupiec z Rzymu? Wygląda dość niepozornie – zwrócił się do Tamisa. – Zatem witam, drogi panie – pochylił się w moją stronę, niczym drapieżnik ku swej ofierze – witam cię Cieszę się, że nas odwiedziłeś, że znajdujesz za celowe złożenie należnego uszanowania na naszym dworze.

– Pozwól wyrazić moje dla ciebie słowa szacunku, panie – odparłem chłodno. – Widomym mi jest, jak ważną i znakomitą jesteś osobą, a mając niepowtarzalną okazję poznania cię, nie mógłbym z niej nie skorzystać, by zapewnić, że rzymscy kupcy wiele uwagi przywiązują do handlu z królestwem Partów – nie chciałem wychodzić poza rolę, w jakiej mnie widział..

– No, proszę, gładkie słowa, a z miejsca zaczynasz mówić o interesach. I my im sprzyjamy, lecz liczymy w nich nie tylko zyski w złocie, ale i w innych korzyściach – zaskoczyło mnie, że od razu przystąpił do tak prostackiej dyplomacji. – Nasza przychylność ma swoją cenę – rzekł, niczym udzielny władca, pewny swej siły. – Chętnie was będziemy wspierać, jeśli tylko będziemy mogli liczyć na wzajemność – pokiwał ręką jakby z ostrzeżeniem. Jeśli uważał, ze tym sposobem pokaże, jak wytrawnym jest graczem, to musiał być skończonym durniem.

Byłem przygotowany na rozmowę bardziej subtelną, przyjazną choćby dla pozoru, na jakieś, zwyczajowe pytania o podróże, o sprawy ogólniejszej natury, nawet o kombinacje polityczne. Tymczasem królewski syn zachowywał się butnie, wyniośle, wręcz opryskliwie. Postanowiłem jednak spróbować wyciągnąć z niego coś bardzie konkretnego.

– Kto dobrze umie i chce kalkulować, ten powinien znać argumenty tych, z którymi dobija targów, nieprawdaż panie? – nie było powodu, by bawić się w delikatność. Udałem małego chytrusa, bo to chyba najlepiej mogło przemówić do jego wyobrażenia o prowadzeniu polityki.

– Proszę, to rozumiem – zarechotał zadowolony z prosto wyłożonego pytania. – Otóż, drogi panie, wrota na mostach i komory celne dla towarów można otwierać lub zamykać wedle uznania. Chętnych jest wielu, ale my najbardziej sprzyjać będziemy tym, za którymi stać będą pewni sojusznicy przeciw naszym wrogom. Zewnętrznym – zawiesił głos – ale i wewnętrznym.

– My, kupcy, nie mieszamy się za bardzo do polityki. Ale jesteśmy chętnie słuchani przez tych, którzy ją prowadzą.

– Otóż to!  Niegłupi jesteś, rzymianinie. Chcę wierzyć, ze nasze oczekiwania trafią gdzie trzeba.

– To nie jest niemożliwe.

– Wiedz zatem, że mogą przyjść u nas zmiany, nawet duże zmiany, więc lepiej zawczasu się do nich przygotować – mówiąc to, rozejrzał się wymownie po zebranych, którzy przytaknęli tym słowom ze służalczymi minami. – Mówię to na wszelki wypadek, ot tak, po przyjacielsku.

– Bardzo sobie cenimy przyjaźń królów, także i ich synów, a już tym bardziej tych, których może czekać wspaniała przyszłość – chce pochlebstw, to niech się nimi dławi.

– Cieszę się, że dobrze pojąłeś sens moich słów – klasnął w dłonie z wielkim ukontentowaniem. – Mam więc nadzieję, że pomyślnie wrócisz do Rzymu i zaświadczysz komu trzeba o naszej dobrej woli.

– Nawet jeśli jest tylko warunkowa, to przecież nie wolno jej lekceważyć – nie mogłem sobie darować szczypty złośliwości, której i tak pewnie nie pojął w tym swoim małym rozumku, skupionym na własnej próżności.

– Zatem żegnam cię, panie, i życzę bezpiecznej drogi – uniósł rękę w widowiskowym geście wielkiego pana. Żadnych oznak szczególnej gościnności, żadnych swobodnych żartów, nawet zdawkowych pytań, czy uwag.. Ot, łaskawość wobec petenta, popis lekceważącej pychy, połączonej ni to z przestrogą, ni groźbą. Szybko, krótko, bez ceregieli, z pokazaniem swej wyższości.

– Niech bogowie mają cię w swej opiece i wspierają we wszystkim co, najlepsze – pożegnałem go zwyczajowym zwrotem, skłoniłem się, i wraz z towarzyszącym mi Tamisem opuściłem to obrzydliwe dla mnie zgromadzenie.

Przeszliśmy w milczeniu kilka pałacowych przejść, wreszcie dotarliśmy do sporego pokoju na końcu jednego z korytarzy, za ciężkimi drzwiami, z wyjściem na mały, kolumnowy taras.

– I tak miałeś, panie, szczęście, że był dziś w dobrym humorze – mój gospodarz krótko skwitował dopiero co zakończone spotkanie. – Potrafi bardziej dosadnie okazywać swe groźne miny – nawet nie próbował kryć się z niechęcią do syna swego króla.

– Nie znam się na obyczajach wschodnich władców, lecz powiem ci, panie, że miałem wrażenie, jakbym znalazł się w jednej klatce z niebezpiecznym zwierzem, tyle że chwilowo mało rozdrażnionym, bo akurat po śniadaniu.

– Dosadnie powiedziane, ale prawdziwie – uśmiechnął się kwaśno. Może i nie znosił Gotarzesa, ale to przecież jego kraj, jego królowie, a tym, co zobaczyłem, żadna miarą poszczycić się przed obcym nie mógł.

– Masz rację, może wam narobić niezłego bałaganu w państwie. Nie wiem, jaki jest drugi królewski syn. Ale w krwawych intrygach o władzę, niewiniątek wokół tronu trudno chyba szukać?

– A w Rzymie jest inaczej? Zdaje się, że wam też wojen przez prywatne ambicje nigdy nie brakowało?.

–  Ale jest u nas jedna idea państwa. Jego jedności. Wiele nam zagrażało zamętów, i jeszcze będzie zagrażać, ale nikt nigdy nie dopuszczał nawet myśli, by je rozszarpać na kawałki.

– Pokusy i pycha potrafią ogłupić nawet rozsądnych ludzi. Wielu wręcz znieprawić.

– Cóż, różnie bywało. Zdarzała się prywata, owszem, niepohamowana, nawet groźna, lecz nie zdrada. Zawierano dziwne sojusze, nawet przeciw swoim, ale nie przeciw państwu.

-. Kogo zaślepi ambicja, gotów jest na wszystko, byle niepodzielnie panować, choćby i na małym skrawku ziemi.

– Nawet szaleństwa takich głupców mają u nas granice. To prawda, bijemy się miedzy sobą, jak wszędzie, ale Rzym rośnie w siłę. Zdrajcy zawsze dają głowę.

– Mieliśmy kiedyś króla, który stworzył wielkie państwo. Niezwykły rozum, siła. Nie musiał nikogo o nic prosić, to inni szukali w nim sprzymierzeńca.– bez wątpienia miał na myśli Mitrydata, który podbił i zebrał w całość ziemie od Armenii po Baktrię. – Przydałby się znów ktoś taki.

– Wierzysz, że może nim być ów drugi syn Artabana?

– Wierzę, że nie zechce trwonić tego, co mamy. Ale pewności nie mam. Wolę jednak na tronie kogoś bardziej przewidywalnego, zdolnego do miarkowania dzikości własnej natury.

– Czy nie za dużo oczekujesz? Sam powiedziałeś, że władza ulega pokusom.

– Przekonamy się.

– Tak czy owak, dziękuje za dzisiejsze zaproszenie. Trochę mi przejaśniło w głowie.

– W drodze powrotnej zatrzymasz się w Ktezyfonie?

– Zdaje się, że lepszej drogi nie mam. Ale wystarczy mi waszych królewskich spraw. Zostanę tam kilka dni, bo chce spróbować kogoś odszukać. To sprawa całkiem prywatna, nawet nie w interesach.

– Zatem nie pytam, bo nie wypada.

– To żadna tajemnica. Szukam śladów rodzinnych. Stare dzieje, ale dla mnie ważne.

Tknięty pewna myślą, sięgnąłem do sakwy, z którą się nie rozstawałem, po czym wygrzebałem z samego jej dna ów mały amulet, jaki dostałem w domu przed podróżą, a który był pamiątką po partyjskiej matce mego dziadka. Na nieznanym mi kamieniu, obrobionym w kształcie prostokąta, wyryto jakieś znaki, mocno już wytarte, których znaczenia nie rozumiałem, bo i skąd.

– Skoro jesteś, panie, taki u was wszechwiedzący, to może poznasz, co to takiego? – spytałem trochę przekornie, ale i z nadzieją, że dowiem się czegoś, co mnie naprowadzi na jakiś trop.

Wziął kamień do rąk, oglądał go przez dłuższą chwilę, wreszcie oddał mi, uśmiechając się z zadowoleniem

– To znak cechowy, najwyraźniej medyków. Poznaję, bo w mojej rodzinie też mamy podobny.

– Przecież nie jesteś medykiem.

– Jest nim mój ojciec, a od niedawna i brat.

– Czy umieliby rozpoznać, do kogo to należy, albo należało?

– Nie wiem. Ich musisz pytać.

– Gdzie ich znajdę.

– Powiem ci, jakich szukać. Skąd to masz, panie?

– Zdziwisz się, ale to pamiątka po mojej prababce. Była grecką partyjką, lekarską córką.

– No proszę! A więc rzymski bogacz jest po trosze Partem?

– Na to wychodzi.

– Coś mi świta w głowie. Czy ktoś z twoich przodków nie prowadził handlu na wschodzie?

– Czemu pytasz?

– Gdy byłem mały, słyszałem od rodziców o pewnym handlarzu z Rzymu, który miał u nas rodzinne korzenie. Znał mnóstwo ludzi, kręcił się za wielkimi interesami, jeździł ponoć nawet do samego Charaksu.

– Coś jeszcze?

– Tyle, że wielkie wyczyniał u nas awantury, ale nie pytaj, jakie, bo nie wiem. Podobno strasznie był łasy na kobiety. Więcej nie pamiętam.

– A twój ojciec? Znał go?

– Nie mam pojęcia. Może tak, może nie. Sam go spytaj.

– Nie omieszkam.

– No, no, proszę, jakie to cuda zdarzają się na świecie. Kiedyś jeden Tycjan, teraz drugi!

– Skąd znasz to imię?

– Nie byłbym tym, kim jestem, gdybym nie znał różnych rzeczy, i nie umiał składać jednej z drugą, szlachetny Viatusie. Czy rzeczywiście tak się nazywasz??

– Skoro jesteś tym kim jesteś, to powinieneś znać odpowiedź.

– Dobre więc miałem wyczucie. Zatem Tycjanowie nie popuszczają na wschodzie. W Syrii od dawna jesteście wielkimi panami. A teraz ta karawana. Dobrze to pomyślane. Daleko sięgacie. Czy wciąż chcesz mnie przekonywać, że nie znasz się na polityce? Przecież wasz cesarz musi siedzieć w waszej kieszeni jak ryba w saku.

– Nie rozpędzaj się Tamisie, bo dostaniesz zadyszki.

– Nie obawiaj się, w niczym ci nie zagrażam, ani nie chce uchybić. Cieszę się, że cię poznałem. Możesz być nam bardzo pomocny. Mam na myśli króla.

– Chcesz powiedzieć, że przydatny.

– Na jedno wychodzi.

– Teraz ty zaczynasz?

– Tak to już jest w polityce. Ale chyba sam się przekonałeś, że warto wam uważać, i na co.

– To znaczy?

– Tu w handlu rządzą Grecy, trochę Żydzi. Nikogo do niego nie dopuszczają, a rzymskich i fenickich kupców nienawidzą. Artaban ich gnębi, poodbierał im różne przywileje, ale są za słabi, żeby iść z nim na udry. A że maja góry złota, więc mogą dać go trochę Gotarzesowi, który chętnie im naobiecuje wielkie rzeczy, a potem wystawi do wiatru. Oni to wiedzą, ale gotowi są zaryzykować. W chaosie łatwo robić swoje, zwłaszcza jak się ma za co. W sumie mało ich obchodzi państwo, nie uważają je za swoje, liczą tylko zyski i patrzą, czy ich wciąż mają za najmądrzejszych i najwspanialszych. Więc dodaj sobie teraz to wszystko razem, i zobacz, co wam wyjdzie z rachunku.

– Rachunki to jedno, a praktyka to co innego. Wiele sił tu działa, nie tylko sam handel.

– Oczywiście. Warto jednak patrzeć, na co można mieć wpływ. Bez nas nie tak łatwo przebijecie się z nim dalej na wschód. Sądzę, że wnioski z kalkulacji, o jakich mówię, na pewno dałyby Tycjanom należyte argumenty w szerszym przedstawianiu spraw Tyberiuszowi.

– Chyba i ty nie jesteś tylko zwykłym królewskim doradcą od dworskich sekretów i intryg? Też wysoko mierzysz.

– Mnie wystarczy pozostawać w cieniu.

– Pozwolisz, że nie uwierzę.

– Twoja rzecz. Niemniej, warto, byśmy się dobrze rozumieli.

– Ale bez zbyt wielkich oczekiwań.

– Cóż, trzeba próbować korzystać z każdej okazji.

– I niech tak zostanie.

Tamis zamilkł, potem podszedł do stołu, stanął do mnie tak, bym nie widział co robi, po czym otworzył małą w nim skrytkę, z której wyjął jakiś drobiazg.

– Dam ci dowód mej dobrej woli – rzekł, wręczając mi spory pierścień, z wyrytym na nim szczególnym znakiem, podobnym do tego, jaki sam nosił. – Każda straż, każdy urzędnik u nas, wie, co on oznacza, i kto ci go dał. Nikt nie będzie cię niepokoił, o nic pytał, ani zatrzymywał.

– Długi jest ten cień, w którym się kryjesz, Tamisie.

– Może nie aż tak długi, jak chciałbyś wierzyć, ale użyteczny – zaśmiał się. – Noś go, ale nie obnoś się z nim zanadto na widoku. Nie każdemu się spodoba.

– Dziękuję. Wielka to dla mnie będzie pomoc, a i bezpieczeństwo. Czemu mi go dajesz, w końcu obcemu?

– Zależy mi, żebyś wrócił do domu cały i zdrowy. Do Eufratu nic ci nie zagrozi, chyba że zwykli bandyci. Z mojej strony to prosta kalkulacja, choć daję ci ten znak trochę i przez wzgląd na twe partyjskie koligacje. Czyż nie wywodzimy się obaj z medyków? Zdumiewająca okoliczność, musisz przyznać?

– Bogowie nieźle sobie to wykombinowali.

– Oby z dobrym dla nas pożytkiem – rzekł sentencjonalnie. – Chciałeś obejrzeć pałac. Chodźmy, odprowadzę cię i pokażę, co się uda..

Nie trwało to długo, gdyż Tamis nie chciał za paradować po pałacowych wnętrzach w towarzystwie obcego, na widoku kręcących się dworzan i strażników. Zdążyłem obejrzeć nieco zebranego bogactwa i kilka okazałych sal, urządzonych z wielkim rozmachem i przepychem. Na zewnątrz pokazał mi sporą budowlę, w której niegdyś znajdował się słynny skarbiec, ogołocony przez Aleksandra. Przypomniałem sobie przekazy o starym, znamienitym wodzu, Parmenionie, którego Macedończyk kazał tu zamordować za rzekome przewiny jego syna, podejrzewanego o spiskowanie przeciw swemu władcy i kradzież części zrabowanego złota.

Trzeba przyznać, że po dawnych wojnach odbudowano pałac z wielka starannością, choć nie udało się przywrócić ani wielokolorowej urody murów, ani bogatych złoceń, jakimi okładano ponoć cyprysowe i cedrowe drewno, sprowadzane z daleka, a użyte do wystroju całości,. Trudno mi było jednak wyrobić sobie zdanie, gdyż w zapiskach historyków prawda zwykle miesza się z fantazją, w stopniu zależnym od osobistych odczuć i gustów autorów.

Rozstając się z Tamisem przed bramą na dużym dziedzińcu, spytałem, czy przyjmie zaproszenie na spotkanie z moimi towarzyszami podróży, jakie zamierzałem urządzić przed wyjazdem z miasta.

– Chciałbym pożegnać się z nimi jak najlepiej, by zachować dobre wspomnienia z wyprawy, w której tyle poznałem i tak wiele się nauczyłem. Sądzę, ze znajomość z tymi kupcami przyda ci się na przyszłość, a gdy przekonasz ich, że są tu mile widziani – kiedyś okaże się bardzo użyteczna, i dla nich, i dla ciebie.

– Wychodzi z ciebie jednak polityk, Tycjanie – roześmiał się, kręcąc głową. – Nie przepuszczasz żadnej okazji do załatwiania interesów. Teraz lepiej rozumiem, dlaczego twoja rodzina doszła do tak wielkiej fortuny i sławy. Umiecie daleko patrzeć.

– Ty też masz niezły wzrok, Tamisie.

– Zaproszenie przyjęte. Kiedy?

– Za dwa dni. W mojej gospodzie. Będzie skromnie, ale miło i ciekawie, zapewniam cię.

Wróciłem do miasta, a wczesnym popołudniem wybrałem się do obozu kupców, by sprawdzić, jak stoją moje sprawy. Agis, ujrzawszy mnie, przerwał prowadzone właśnie ćwiczenia z hanijskimi żołnierzami i pokrótce opowiedział mi, co tu się dzieje. Przy rozliczaniu towarów i pieniędzy obyło się bez większych swarów, znalazł się chętny na naszego kamelosa, pozostawało tylko dopełnić targu i znaleźć dobrego konia. Babura nie było, zapewne kręcił się gdzieś, węsząc po swojemu wśród okolicznych handlarzy. Zaszedłem do Sangrena, potem do Idasa, który właśnie był wrócił w doskonałym nastroju, ponieważ znalazł kolejną ofiarę swych miłosnych zapędów i namówił się z nią na dzisiejszą noc. Nie pytałem o nic, lecz gdy zostaliśmy sami, zabrał mnie do swego namiotu, i bez zbytnich wstępów wręczył mi spory, i całkiem pokaźny mieszek z pieniędzmi.

– Ojciec nakazał mi, bym dopilnował twojej zapłat za pomoc, jakiej nam udzieliłeś. – Ani chybi była to sprawka Fandaka, który mi tak sprzyjał w Merwie. Zapewne wolał załatwić to przez Menandra, niezbyt widać ufając Baburowi i jego rzetelności w obracaniu cudzymi pieniędzmi. Sogdyjskich interesów strzegł dobrze, bo czuł na sobie wzrok Patrosa, ale już z innymi nie był zbyt godny zaufania.

– Na nic takiego się nie umawialiśmy.

– Ale wszyscy tu uznaliśmy, że tak się należy. To wspólne rozliczenie, według naszego uznania.

– Skoro tak, to dziękuję. Przekaż ojcu moja wdzięczność i wyrazy szacunku. Ja też mam coś dla was. Choć nie w złocie, lecz dla dobrego kupca może nawet bardzie cennego. Na pewno ci się spodoba.

– Co takiego?

– Przekonasz się za dwa dni.

Zostawiłem go w niepewności, po czym wstąpiłem jeszcze do Tanwena. Spytałem czy zechce przyjąć moje zaproszenie na spotkanie, jakie planuje.

– Wiem, że niechętnie zadajesz się z obcym, i to niższego stanu, lecz uczyń mi ten honor i odstąp na jednio popołudnie od swoich zasad. Przekonasz się, że warto, bo poznasz kogoś,  kto na pewno cię zainteresuje.

Han, jak to Han, nie dał nic po sobie poznać, długo rozmyślał, wreszcie skinął głową na znak, że się zgadza. Lecz nie byłby sobą, gdyby nie opatrzył tego jakimś niby urzędowym komentarzem.

– Zdążyłem się już przekonać, że nie jesteś tym, za kogo chciałbyś uchodzić. Dostrzegam w tobie kogoś więcej, niż zwykłego wędrowca. W tej propozycji musi więc kryć się coś jeszcze, nie tylko chęć prostej uciechy. Zakładam, że będzie to warte mego czasu.

– Dobrze myślisz, Tanwenie, jak zwykle – po tygodniach, spędzonych na wspólnych rozmowach, całkiem spokojnie znosił moją żartobliwą familiarność.

 Pokręciłem się jeszcze trochę po obozie, domówiłem, z kim trzeba czas i miejsce planowanego spotkania, po czym ruszyłem z powrotem, tak by jeszcze przed zmrokiem zdążyć wrócić do gospody, nie narażając się na wieczorne niespodzianki ze strony miejscowej łobuzerii.

42. Pożegnania

Cały następny dzień spędziłem na miłym lenistwie, połączonym z przechadzką po mieście i jego okolicach. Znalazłem sporo ciekawostek z czasów bardzo odległych, choćby posąg Herkulesa, czy groby dawnych władców, wywodzących się jeszcze od Deicesa, legendarnego króla Medów, który Egbatanę zbudował i wyniósł do rangi stolicy państwa, niegdyś sławnego i potężnego. Jej położenie sprawiło, że pełno tu śladów historii po Persach i Grekach, i po nieustannych wędrówkach wojsk szlakiem królewskim z zachodu na wschód. Teraz idą nimi głównie kupcy, dzięki czemu miasto, niegdyś długo łupione i niszczone, teraz się odrodziło i obrasta w bogactwo, jakie zwykle towarzyszy udanym interesom.

Zaniosło mnie również pod ogromną, gładką skałę na pobliskim wzgórzu, gdzie w zadumie obejrzałem dwie niezwykłe, wykute w skale tablice z inskrypcjami, wyrytymi z polecenia najpierw Dariusza, potem Kserksesa.  Trzeba przyznać, że Persowie mieli rozmach, którego brakuje Partom,  pobawionym ducha wielkości. Miasto, choć tak przecież ważne dla obecnych władców, nadal pozostaje perskie tak z tradycji, jak i zwyczajów. Partowie, jak my w Grecji, przejęli cudzych bogów, lecz – jak to kiedyś ujął w metaforę Maros z Cypru – zapomnieli o tutejszym Olimpie. Więcej użytkują, niż sami tworzą. Kiepsko widzę ich przyszłość. Ich siła osłabnie przez brak dobrych praw i urządzeń, spajających państwo, i przez bezrozumne ambicje, przedkładające interes prywatny nad wartość i dobro wspólnej całości.

Dzień zakończyłem krótką wizytą w obozie, gdzie domówiłem z Agisem szczegóły naszego wyjazdu, zostawiając mu też trochę pieniędzy, by dokupił, co trzeba, do naszego ekwipunku. Wszystko było już załatwione – obrzydliwy kamelos został sprzedany, czekał nowy, dodatkowy koń, rozliczenia zaś zakończyły się wielce dla mnie pomyślnie Przypomniałem wszystkim o jutrzejszym spotkaniu i wróciłem do gospody. Tam rozmówiłem się z gospodarzem, nakazując mu, by przygotował na jutro osobne miejsce dla mych gości, i dobrą, acz niekoniecznie zbyt wystawną wieczerzę..

– Ma być wygodnie, skromnie, cicho, spokojnie i czysto – wyliczyłem me wymagania.

– Wielki to dla mnie zaszczyt, panie – giął się w ukłonach. – Zapewniam cię, że będziesz zadowolony. Czy zechcesz powiedzieć, jak liczne będzie to grono?

– Kilka osób, sześć, siedem, to się jeszcze okaże. I pamiętaj, spraw się dobrze, bo to ci się bardzo przyda na przyszłość.

– Zdążyłem się już tego domyślić, szlachetny panie – najwyraźniej przekonała go do tego moja nadspodziewanie długa i przyjazna rozmowa z Tamisem. Uznał, ze muszę być kimś ważnym, skoro zechciała mnie nawiedzić tak znacząca figura, poświęcając tyle czasu obcemu przybyszowi. Zapewne wywąchał też swym czułym nosem, skąd i z kim tu przyjechałem. Niewątpliwie dobrze spożytkuje z zyskiem obydwie te okoliczności dla podniesienia rangi swej gospody, umiejętnie rozpowiadając, kto też to u niego nie bywał.  Stanie więc na głowie, by nam dogodzić.

O umówionym czasie wszystko było już gotowe, ja zaś czekałem na towarzyszy niedawno zakończonej podróży, konstatując z zadowoleniem, że tak duża część powrotnej drogi przeszła pomyślnie, przynosząc mi nawet niewielki zysk, na który przecież nie liczyłem. Największej korzyści upatrywałem jednak w tym, że los dał mi możność poznania wielu niezwykłych ludzi, zwłaszcza Hanów, także zobaczenia na własne oczy krain, o których tyle kiedyś czytałem i słyszałem, a które swą tajemniczością od dziecka rozpalały moją wyobraźnię. Doświadczyłem wielu niezwykłości, otarłem się o najdawniejszą historię, nawet trochę zaplątałem w politykę, szczęściem, bez żadnych – jak na razie – złych dla mnie następstw.

Dopełniłem zobowiązań rodzinnych, znajdując niejakie możliwości dla prowadzenia nowych interesów na wschodzie. Nie tylko w Syrii, w Batnei, gdzie niezwykłym trafem natknąłem się na wielce osobliwy ślad po Maesie. Obiecujące wydały mi się znajomości na drogach medyjskich i perskich, niemniej za najważniejsze uznałem te całkiem bliskie i użyteczne, z kupcami z dalekiej Baktrii i Sogdy, nie mówiąc już o hanijskich. Przeczucie mówiło mi, że  prędzej, niż później zobaczymy ich – wszystkich razem, lub z osobna – u nas nad Tybrem.

Wiozłem również wieści dla cesarza, może nie aż tak ważne, lecz dostatecznie znaczące dla jego rozeznania o siłach, jakie poruszają tu i ówdzie światem poza krańcami naszego imperium, zwłaszcza w Partii. Choć wcale się o to nie prosiłem, tak się ułożyło, że różni ludzie uznali, iż mógłbym stać się rzecznikiem ich interesów w Rzymie – co najzabawniejsze, wzajemnie ze sobą sprzecznych. Nie moją sprawą jest stawanie po czyjejkolwiek stronie, przedstawię je najchłodniej, jak będę umiał. Spiszę raport, a jeśli cesarz zechce mnie wezwać, by poznać moje zdanie, będę się trzymał tego, co w moim przekonaniu może okazać się najlepsze dla Rzymu.

Dowiedziałem się przecież o knowaniach na partyjskim dworze królewskim, o drzemiącym w utajeniu oporze Persów przeciwko ich nowym panom, a także co nieco o porządkach w Syrii. Niewątpliwie Tyberiusza zainteresują również Hanowie, choć bardziej jako nowinka, niż nowy żywioł, który należy uwzględniać w polityce. Jeśli już zwróci na nich uwagę, to raczej ze względu na osłabianie Partów na wschodzie. Ale tam jest tyle rozmaitych wirów, tak od nas odległych i mało groźnych, że zajmowanie się nimi to chyba strata czasu. Zresztą, niech mądrzejsi rozstrzygają, co zrobić z wiedzą, jaką im przywiozę.

Inaczej jednak przyjdzie rozmawiać w domu, gdyż polityka to jedno, a korzyści Tycjanów – mimo iż się z nią wiążą – to drugie. Jeśli Melosowi udałoby się stworzyć dla nas przyczółek w Batnei, wówczas bliżej już będzie do szlaków z Sogdy i Baktrii, a tam i do Hanów. Co z tego wyjdzie, trudno teraz przewidzieć. A wszak czeka mnie jeszcze stolica Partów, potem długa droga wzdłuż Eufratu. Może tam znajdzie się również coś obiecującego? Zwłaszcza sposobność przebicia się przez greckie zapory, stawiane przeciwko rzymskim kupcom, a więc i naszym interesom na wschodzie? Tak czy owak, na wielkie plany potrzeba będzie rozwagi, dużych wkładów złota, odpowiednich ludzi, i czasu.

Wybiegałem myślami w przyszłość, lecz przecież przede mną jeszcze kolejne miesiące trudnej i wyczerpującej wędrówki ku Syrii. Dzięki hojności wspólników, zwłaszcza cichemu wsparciu Menandra, nie musiałem się martwić o pieniądze, oczywiście, o ile nie wydarzy się co nieprzewidzianego, lub bandyckiego. Pierścień Tamisa dawał jeśli nie gwarancję,  to przynajmniej nadzieję na bezpieczny przejazd przez ziemie partyjskie. Potem, bez wątpienia, napotkam już nasze legiony.  Czegóż chcieć więcej?

Byłem rad, że dalsza podróż, niewątpliwie równie ekscytująca, jak dotąd, z każdym dniem będzie przybliżać mnie do domu. Mając coś takiego na względzie, inaczej liczy się czas, jako że płynie ona jakby inaczej. To, oczywiście, tylko wrażenie, wszak dnie i noce trwają tyle samo, następują po sobie w takim samym, jak zwykle porządku. Tyle tylko, że w przeżywanie ich poszyte jest pewną niecierpliwością, która jakby spowalnia jego bieg. Gdy zmierzałem do Baktrii, wyznaczony cel pozostawał nieco mglisty, tak co do miejsca, jak i chwili jego osiągnięcia. Uwaga skupiała się na nowości każdego szczegółu, na niezwykłości doświadczania samej podróży, na zaspokajaniu oczekiwań, rozbudzonych przez wieloletnie marzenia. Czas uciekał więc szybko, było go jakby za mało na ogarnianie nowej wiedzy, i wszystkiego, co się wokół działo.

Gdym w Merwie podjął decyzje o powrocie, sytuacja się odwróciła. Nie ubyło wrażeń, wciąż poznawałem nowe miejsca, nowych ludzi, niemniej samo wędrowanie stało się już tylko nawykiem, codzienną mitręgą. Rodziło się znużenie przyzwyczajeniem, a dni dłużyły się aż do znudzenia. Na szczęście, urozmaicały je rozmowy z Tanwenem i Idasem. Od pierwszego czerpałem wiedzę o Hanach, drugi opowiadał mi o baktryjskich dziejach i zwyczajach, o walkach z Kuszanami, także nieco o Indach. Wieczorami, w szerszym gronie, rozmawialiśmy o prowadzeniu handlu, o rozmaitych towarach, ich pochodzeniu, wyrobie i cenach, słowem, o kupieckich praktykach, w wielu rzeczach podobnych do naszych. Jednakże okazji na to było niewiele, gdyż w drodze trudno o skupienie umysłu ze względu na samą jazdę, na postojach zaś zmęczenie brało górę nad ochotą do dłuższych pogawędek.

Ku memu zadowoleniu, przez te tygodnie wspólnej podróży obyło się bez poważniejszych niesnasek. Tylko Babur irytował nas małostkowością w swoich interesikach, też czujnością małego chytrusa, rozglądającego się jedynie dokoła swego kramu, a niepojmującego większego sensu naszej wyprawy. Tacy ludzie nigdy nie wybijają się na coś więcej, niż przeciętność na służbie tych, którzy nadają impet sprawom naprawdę poważnym i dalekosiężnym. Spytałem nawet Patrosa, gdzie Fandak, przecież człowiek ze wszech miar rozumny i odważnie patrzący w przyszłość, wynalazł tę mizerotę, i czemu wziął ją na wspólnika. Z pokrętnej odpowiedzi zrozumiałem tylko tyle, że musi tam być jakaś zależność rodzinna, i że nasz paskudny sogdyjczyk ze wszystkim wisi na łasce swego rodaka, który trzyma w kieszeni cały jego majątek i pozycję. Wyczułem też, że Patros miał za zadanie nie tylko dowodzić zbrojną strażą Sogdów, lecz także mieć ciche baczenie na poczynania tego małego dusigrosza.

Oczywiście, przesadą byłoby twierdzenie, że chciałem już jak najprędzej znaleźć się w Rzymie. Miałem nadzieję na wiele dalszych atrakcji, wszak czekała mnie po drodze stolica Partów, dalej miasta nad Eufratem, potem, w zależności od wyboru kierunku, może nawet przejazd przez ziemie Nabatejczyków. Wiele spodziewałem się jeszcze zobaczyć, poznać, posmakować. Lecz czułem się trochę jak wódz, który, pokonawszy wroga w walnej bitwie, powraca spokojnie do ojczyzny, by odbyć zasłużony tryumf. Liczy zdobyte łupy, patrzy, co by tu jeszcze zabrać, zostawia po sobie ślady, lecz nie zajmują go już drobiazgi. Gotów wtedy zapominać, że takie rozprzężenie nastroju może drogo kosztować. Zadowolenie z sukcesu wzmaga próżność i pewność siebie, lecz osłabia czujność na to, co człowieka otacza. Łatwo wtedy nie tylko nie dostrzegać nowych, z pozoru mniejszych okazji na poznanie rzeczy ciekawych i pouczających, ale i w pośpiechu zaniedbać względów bezpieczeństwa. A to aż prosi się o niepotrzebne kłopoty.

Przy takich oto rozmyślaniach czekałem na mych gości, rad, że nasza wspólna przygoda zakończyła się pomyślnie, nadto czując także pewną dumę, że stało się tak trochę i za moją przyczyną. Zaufali mi, nie zawiedli się na podsuniętym im pomyśle, i dobrze chyba nim wyszli. Mnie trafiła się bezpieczna asysta na azjatyckich stepach, wiele poznałem i się nauczyłem, a wszystko to nie tylko za darmo, lecz nawet z pewnym zyskiem. Rozstaniemy się więc w zgodzie, a co kto sobie po cichu o kim pomyśli, to jego rzecz.

Na pożegnanie zostawię im znajomość z Tamisem, człowiekiem wpływowym, od którego wiele tu zależy. Dla kupców dobre układy z ludźmi polityki bywają nieocenione, jeśli tylko obie strony potrafią znaleźć wspólny język. A że tak się stanie, byłem pewny, jak mało czego! Szpiegowska ciekawość Tamisa, zręcznie wspierana obietnicą sprzyjania zyskownym interesom przybyszów znad dalekich granic jego państwa, ani chybi znajdzie dopełnienie w ich gotowości służenia mu rozmaitymi wiadomościami i przysługami, które on z kolei wykorzysta do zdobywania przewag we własnych intrygach. Cóż, różne bywają odmiany cichych związków złota i władzy, o czym, jako Tycjan, wiedziałem aż nadto dobrze z praktyk rodzinnych. W końcu, czyż sam nie byłem tego najlepszym przykładem?

Najpierw przyszli towarzysze podróży – obydwaj Hanowie, Idas oraz Babur z Patrosem. Agis został w obozie, by wraz z wszystkimi strażnikami pilnować wspólnego dobytku. Tamis pojawił się nieco później, gdy już rozsiedliśmy się za dobrze zastawionym stołem. Zapewne czekał gdzieś w pobliżu, by, na wszelki wypadek, z ukrycia sprawdzić, czy aby nie szykuje się tu jakaś niemiła niespodzianka. Przedstawiłem go jako mego znajomego spośród miejscowego, dobrego towarzystwa, ciekawego niezwykłych kupców z dalekich krajów. Nie chciałem wydawać jego prawdziwego zajęcia, ani pozycji, uznając, że jeśli zechce, sam to uczyni w stosownym czasie, i temu, komu zechce. Zebrani przyjęli to za dobra monetę, z wyjątkiem Tanwena, który swoim urzędowym nosem wyczuł, że ma przed sobą kogoś, kto nie jest tym, za kogo chciałby uchodzić. Obydwaj, wiedzeni niezawodnym wyczuciem, rozpoznali się niczym dwa zwierzęta tego samego gatunku. Swój poznał swego, lecz obydwaj udawali, że jest tak, jak zostało powiedziane.

Babur niezwykle się ucieszył, gdy rozpoznał w gościu człowieka, z którym już był rozmawiał pierwszego dnia na placu obozowym, oczywiście, nie mając wtedy pojęcia, że ten wziął go na spytki wcale nie z sympatii, tylko dla jego gadulstwa. Zrazu próbował nawet pewnej z nim familiarności, lecz Tamis ostudził jego towarzyskie zapały, poświęcając większą część uwagi Hanom, a potem Idasowi. Part znakomicie władał, zarówno greką, jak i mowa perską, więc rozmowy toczyły się wartko, zmuszając przy tym do dużego wysiłku obydwu hanijskich tłumaczy, warujących za plecami swymi panów. niczym dwa wierne psy.

Po wymianie wielu grzeczności, języki się rozwiązały, zaczęto wspominać co ciekawsze przygody z podróży, sypnęły się żarty. Gospodarz wywiązał się znakomicie ze swego zadania, służba uwijała się sprawnie i bezszelestnie. Tamis zręcznie udawał pełne niedowierzania zachwyty nad dzielnością kupców, ich pomysłowością i wytrwałością, dzięki czemu wydobył z nich wiele wiadomości zarówno o nich samych, jak i o krajach, skąd przybyli. Jeden Tanwen zachowywał ostrożność, powściągając też swego rodaka przed nadmierną wylewnością. Part unikał wobec nich natarczywości, lecz koniec końców zyskał tyle, że Hanowie zgodzili się, by ich odwiedził w obozie pod pretekstem ciekawości dla pewnych rzadkich towarów, z jakimi tu przybyli. Pewne niedomówienia, jakie padały między nimi wskazywały, iż hanijski urzędnik i partyjski, dworski wyga wiele sobie po tej wizycie obiecywali, i to bynajmniej nie w sprawach handlowych. Wiele bym dał, by móc z ukrycia podpatrzyć i podsłuchać, jak też będą miedzy sobą chytrzyć.

Przysłuchiwałem się tym zabiegom ze sporym rozbawieniem, widząc jak królewski szpieg i zausznik umiejętnie zyskuje przychylność kupców, podsuwając im różne aluzje co do możliwości nawiązania korzystnych dla nich stosunków na przyszłość. Nie mówiono o szczegółach, nie padały żadne obietnice, natomiast wymieniono się zaproszeniami do dalszych jeszcze spotkań, podczas których rozmowy zapewne okażą się bardziej konkretne, tyle że dla każdej ze stron w innym nieco sensie. Przyznam, że byłem pełen podziwu dla umiejętności, z jaką Tamis grał na odmiennych przecież charakterach każdego z obecnych. Umiał wyczuć, co kim najbardziej powoduje, i – niczym dobry muzyk, który wie kiedy, i w jaka strunę uderzyć dla najlepszego efektu – podsuwał pomysły tak, by rozmówcom wydawało się, iż to oni sami są ich autorami. Obserwując jego zmyślność, gotów byłem przysiąc, że w mąceniu ludzkich umysłów pobierał nauki u najlepszych mistrzów sofistyki.

Nawet Hanowie łapali się na niejeden haczyk, jaki podsuwał im pod nos. Tamis przebił się przez ich etykietę do tego stopnia, że zaniechali wyuczonej sztywności w zachowaniu, i sztucznej wykwintności w mowie. Udało mu się nawet, przez zaskoczenie, raz czy dwa wywołać u nich okazanie wesołości w żartach, czego nie widziałem u nich przez wszystkie tygodnie wspólnej jazdy. Śmiejący się szczerze Han to doprawdy wielkie dziwo!  Nie mogłem powstrzymać się od myśli, iż nie ma w człowieku takiego muru, w którym nie da się uczynić wyrwy. To niby oczywiste, ale w zetknięciu z kimś tak odmiennym, jak hanijski urzędnik, proste nie jest. A tu, proszę, Tamis, znalazł sposób, by tego dokonać. Po prostu zagrał Tanwenowi na próżności, dając mu do zrozumienia, że domyśla się, jak ważną jest figurą, i że sam, będąc nie byle kim, chętnie wyróżni go osobną rozmową o sprawach najwyższej wagi – kto wie, czy nawet nie państwowej.

Nie ma na świecie takiego człowieka, który by nie uległ pokusie uwierzenia w swą wyjątkowość. Tamis, unikając pochlebstw, miał dla każdego z zebranych przy stole słowa, jakby tylko dla niego przeznaczone, w uznaniu jego niepowtarzalnej niezwykłości.  Babura wziął na chytrość w interesach, Hanów – na podziw dla tajemniczej wspaniałości ich samych, i ich bogatego państwa, Idasa zaś ujął wizją wielkiej przyszłości dla młodego kupca o duszy awanturnika. Także Patros znalazł u niego uznanie jako wojownik, wart szacunku, nawet gdyby przyszło walczyć z nim w polu. Jednym słowem, nie minęło wiele czasu, jak wzbudził powszechną sympatię, i chęć do dalszych spotkań. A przecież o to mu chodziło.

Nie byłbym sobą, gdybym i ja nie zagrał w podobną grę. Choć nigdy dotąd nie padło w tym gronie moje prawdziwe imię, przecież wszyscy w jakimś stopniu domyślali się, lub wręcz wiedzieli, że wędruję po świecie nie tylko dla ciekawości badacza, czy przyjemności poznawania dalekich krajów. Gdy z nastaniem wieczoru biesiada powoli miała się już ku końcowi, poprosiłem, by wysłuchali kilku słów na pożegnanie. Najpierw wyraziłem radość, iż mogłem poznać tak znakomitych i godnych szacunku ludzi, odważnych kupców, którzy nie zawahali się przed podjęciem nowego dla nich wyzwania, także wspaniałych towarzyszy podróży. Podziękowałem za okazane mi zaufanie i życzliwość, wreszcie oznajmiłem coś, co miało zabrzmieć zarówno jako obietnica, jak i propozycja.

– Znacie mnie pod imieniem Viatusa, rzymianina z bardzo daleka. Otóż chce, byście wiedzieli, że jestem z rodziny w moim kraju znamienitej, bogatej i wpływowej, prowadzącej rozległe interesy w całym znanym nam świecie. Tycjanowie – bo tak się zwiemy – nie są wśród was znani, lecz jeśli kiedykolwiek znajdziecie się tam, gdzie sięga nie tylko władza Rzymu, ale i większa o nim wiedza, przekonacie się, ile znaczą. Poznałem, jak wiele jesteście warci, a wy, jeśli starczy wam chęci i determinacji do dalszych wędrówek szlakami karawan, gdy dojdziecie w nasze strony, przekonacie się, że moje słowa nie są czczą przechwałką. Mam nadzieję, że w przyszłości znajdziemy okazję, by się odszukać, i wzajemnie sobie pomagać. Obiecuje, że uczynię wszystko, by Tycjanowie wypłacili się wam taką samą życzliwością, jaką wy mnie obdarzyliście. Nie wiem, czy jeszcze się spotkamy, w takim jak tu gronie, lecz jestem pewny, ze bogowie będą nam sprzyjać, i że wasze drogi skrzyżują się kiedyś z naszymi ku wspólnym korzyściom.

Słuchano mnie z rosnącym zadziwieniem, ale i zadowoleniem. Zapewne każdy po swojemu przekładał sobie to, com powiedział, na własne wyobrażenia, jak mógłby skorzystać ze znajomości ze mną zawartej. Wyjąwszy Tamisa, o Rzymie wiedzieli tyle, co nic, głównie to, com im sam naopowiadał pod drodze. Jeden Patros mógłby powołać się na dzieje rodzinne, nie była to jednak wiedza, lecz stare opowieści, które miał bardziej za legendy, niż prawdę. Tanwen, z którym wymienialiśmy wiele wiadomości o naszych państwach i zwyczajach, teraz, w obrazie, jaki sobie wytworzył, próbował umiejscowić mnie na jakiejś pozycji, nieprzystającej do tej pośledniej, jaka u Hanów zajmują kupcy. Już wcześniej miał kłopot ze zrozumieniem, że duże pieniądze mogą pozostawać poza władzą cesarską, i same są władzą, z którą ta pierwsza musi się liczyć, jeśli chce skutecznie prowadzić swa politykę.

– Od razu, gdym cię ujrzał, szlachetny panie – rzekł w ciszy, jaka zapadła po mych słowach – pomyślałem, że musisz być kimś niezwykłym, kto jednak dla sobie wiadomych celów chowa się za zwyczajnością zwykłego wędrowca. Idąc swoimi ścieżkami, umiesz zdobywać bez prowadzenia wojny, a to oznaka wielkiej mądrości, przed którą chylę czoła – uderzył w ton niebywale ceremonialny, co w jego etykiecie oznaczało, iż nadał mi jakąś wysoką rangę. Było to niezwykłe, lecz dla mnie zrozumiałe. U nich człowiek sam z siebie jest nikim, skoro więc tak mnie uhonorował, musiał przydać mi czegoś, co w jego świecie daje temu uzasadnienie. Nie pytałem, bo było to bez znaczenia, niemniej pokazałem, że przyjmuję jego słowa z wdzięcznością.

–  Uczony Tanwenie – odparłem z pewną wyniosłością, jaką teraz powinien uznać za słuszną – dziękuję, że ująłeś to tak pięknie i rozumnie. – sam zdziwiłem się, jak łatwo znów wszedłem w rolę Tycjana. Lecz wobec niego było to wręcz konieczne, gdyż w przeciwnym razie straciłbym szacunek, jakim teraz postanowił mnie obdarzać.

Na szczęście, pozostali darowali sobie oficjalność, przyznając jedynie, że i tak domyślali się we mnie czegoś więcej, niż sam im o sobie mówiłem. Idas uśmiechał się, twierdząc, że jego ojciec, po tym, co słyszał był od Fandaka, przejrzał mnie na wylot, choć, oczywiście, nie miał pojęcia ani o Tycjanach, ani o ich pozycji w Rzymie.

– Uznał, że musisz być kimś z ludzi bardzo bogatych i wpływowych, i że pojawiłeś się u nas nie przypadkiem. Zaimponowała mu też twoja odwaga..

– Skąd akurat to przyszło mu do głowy?

– Kupcy idą z towarami. A ty przyszedłeś z pomysłami. To wielkie ryzyko puszczać się tak daleko, żeby przecierać drogę dla przyszłych interesów. A wielkie muszą być wasze plany, skoro tak daleko chcą sięgać. Odwaga to nie tylko wojowanie, ale i śmiałe myślenie – taka uwaga w ustach baktryjskiego młodzika dowodziła, że za animuszem wieku kryją się zaczątki niezgorszego rozumu.

– Wam też niczego nie brakuje. Przecież wybraliście się na te wyprawę.

– Głównie za twoją namową.

– Gdyby twój ojciec nie miał otwartej głowy, nigdy by się na nią nie zdecydował.

– Ale się wahał.

– Przyznaj, żeś go do niej mocno zachęcił. Masz duszę ryzykanta.

– Lubię wyzwania.

– Wiemy, wiemy – zaśmiał się Patros. – Wystarczy policzyć twoje zwycięstwa, zwłaszcza te nocne.

Prosty żart rozbroił podniosłość nastroju, wszyscy poczęli mówić ze sobą jeden przez drugiego, zrobił się więc szum, narastający w miarę jak służba dolewała wina. Siedzący koło mnie Tamis też się rozweselił, zadowolony, że zawiązał wśród kupców swoje niteczki, z których, już po moim wyjeździe, będzie dalej tkał większe sprawy. On jeden tu wiedział, co oznaczało moje przyznanie się do imienia, które przecież musiał doskonale znać.

– Znakomicie to sobie umyśliłeś, Viatusie. Teraz, gdziekolwiek się zapuszczą, będą się powoływali na Tycjanów, a to tylko rozsławi wasz dom. Mają sukces, i łączą go w głowach właśnie z wami. To już im zostanie na zawsze.

– Jesteś, Tamisie, niezwykle niebezpiecznym człowiekiem. I doskonale o tym wiesz..

– Powiedziałbym, że raczej pozbawionym złudzeń co do ludzi.

– Umiesz czytać w nich jak w księdze, i wiesz, jak z tego dla siebie korzystać.

– Tobie też niczego nie brakuje – potoczył wzrokiem po zebranych przy stole. Potem spojrzał na mnie niezwykle wymownie. – Chciałbym wierzyć, że nie będziemy musieli kiedyś stawać przeciwko sobie. Choć to nie od nas tylko będzie zależało – dodał niechętnie.

– To ty zajmujesz się polityką, nie ja.

– Ale wy macie na nią pieniądze.

– Tak już jest. Trudno nas ich pozbawić.

– Śmiało powiedziane.

– Mamy w tym duże doświadczenie. Złoto zawsze pozostaje złotem, i jest trwalsze niż jakakolwiek władza.

– Pod warunkiem, że ludziom, którzy je trzymają w garści, ktoś nie obetnie rąk.

– Od tego jest głowa, żeby wiedzieć, jak się nimi posługiwać. Gdzie, i kiedy.

– Głowy też obcinają.

– Niektórym odrastają.

– Jak u hydry?

– Złoto jest bardzo żywotne.

– Ale nic nie jest wieczne.

– Tamisie, to filozofia nie tylko tania, ale i ponura.

– Ale konieczna. Praktyczna. Za wiele obydwaj wiemy, żeby jej zaniechać.

– Nie psujmy sobie wieczoru. Ja mam swoje, ty również. Czegóż chcieć teraz więcej?

– Dziękuje ci za to zaproszenie. Wiedziałeś, co robisz.

– Przysługa za przysługę.

Goście, choć rozochoceni, lecz już zmęczeni, zebrali się do wyjścia. Wyszliśmy przed gospodę, tam tez pożegnaliśmy się na dobre. Bez wielkich słów, za to z uśmiechami, hanijskimi pokłonami, prosta serdecznością, życzeniami powodzenia i pomyślności.  Ostatni odszedł Tamis.

– Uważaj na siebie, rzymski bogaczu – – rzekł przekornie. – Nigdy nie wiadomo, co czeka za najbliższym zakrętem. – Zamilkł na chwilę, po czym dodał jakby od niechcenia. – I jeszcze jedno. Do Ktezyfonu będziesz jechał przez ziemie, choć nasze, to pełne Persów. Wiedz, że to bardzo przewrotny naród. Mogą wydawać się przyjaźni, lecz potrafią być okrutni. A w obietnicach wiarołomni. Nie każdy, kogo spotkasz na drodze, chętnie ci ustąpi.

Czy była to jakaś aluzja? Czy wiedział coś o ich dla mnie dziwnym, a cichym wsparciu w podróży, i o jego powodach? Zapewne Babur w swym gadulstwie opowiedział mu o spotkaniu z oddziałem perskich jeźdźców. A Tamis umiał wyciągać wnioski chyba nawet z szumu wody w strumieniu. Jeśli jednak coś świtało mu w głowie, czemu wyszedł z tym dopiero teraz? A może zrobił tak, by sprawdzić, jak się zachowam? Nigdy tego się nie dowiem.

– Będę o tym pamiętał, Tamisie – odparłem, udając, że przyjmuję jego słowa wyłącznie jako dobrą radę przed podróżą. Uczyniłem jednak coś, czego dotąd nie robiłem w drodze wobec nikogo  – wyciągnąłem rękę do pożegnania. – Prawie się nie znamy – dodałem – lecz nasze spotkanie zapamiętam na całe życie. Dziękuję i za to – wskazałem wzrokiem pierścień, który nosiłem odwrócony dla niepoznaki tak, by nie było widać czym jest.

Nieco zaskoczony, odwzajemnił gest, pieczętując tym ów szczególny rodzaj zażyłości, właściwy tylko ludziom sobie bliskim. Ktoś taki jak on, człowiek wiecznie nieufny, podejrzliwy, czujnie wypatrujący najmniejszej oznaki zagrożenia, sam też wielce niebezpieczny, umiał docenić znaczenie okazanego znaku przyjaźni. Przez mgnienie oka, zza niewidzialnej maski, jaką nosił, a której nie zdejmował chyba nawet do snu, wyjrzało oblicze kogoś zwyczajnego, tyle że bardzo udręczonego, zmęczonego rolą, jaką przyszło mu grać. Dojrzałem na nim nie tylko zdziwienie, ale i wdzięczność za okazanie zwykłego, szczerego odruchu ludzkiej sympatii dla kogoś, kto ubabrany w błocie, w jakim żył, wymieniał się z ludźmi tylko strachem, podstępem, i wrogością.

Podałem mu rękę bezinteresownie, w dobrej intencji, a on ją przyjął w dobrej wierze, choć przecież nasze rozmowy nie było wolne od chytrości i podejrzliwości.. Poznaliśmy się ledwie przed trzema dniami, przyszedł, by mnie wybadać, potem włączyć do swych politycznych kombinacji, miałem więc powody, by zachować wobec niego dystans i nieufną rezerwę. Lecz z jakiegoś powodu spodobał mi się, dla żywości i przenikliwości rozumu, wiedzy, woli działania. Dojrzałem w nim człowieka niebezpiecznego, lecz mimo wszystko niezepsutego, gracza wyrachowanego i przebiegłego, lecz nieznieprawionego. Wyczułem też samotność duszy człowieka, wyrastającego ponad przeciętność, której oddał swe usługi w imię jakichś wyższych, acz sobie tylko wiadomych racji. Zaoferował mi szczególne wsparcie, czego robić nie musiał, myślę, że także w geście życzliwości, a nie z samej tylko kalkulacji. Wyciągnięcie ręki do pożegnania było na to podobną odpowiedzią, po ludzku zwyczajną i szczerą.

Tak wyraźne okazanie sobie sympatii było dla nas obu sporą chyba niezwykłością, tak przez moją – niespodziewaną nawet dla mnie samego – otwartość wobec kogoś właściwie nieznajomego, jak i przez ujawnioną przezeń – chyba też wbrew sobie – gotowość do uwierzenia, że nie ze wszystkim jesteśmy dla siebie tylko walczącymi na arenie zwierzętami. Cóż, w chwilach i sytuacjach niespodziewanych, a ulotnych, wychodzą z nas skrywane głęboko właściwości natury, których istnienia sami nawet się podejrzewamy. Już nieraz przekonałem się, że ludzi lepiej da się oceniać po odruchach, nad którymi nie zawsze panują, zwłaszcza w zaskoczeniu, niż po przemyślanych słowach, czy zachowaniach, trzymanych w ryzach woli. Teraz, tu, przed gospodą w dalekiej Egbatanie, doświadczyłem takiego właśnie iluminacyjnego poznania drugiego człowieka. I bardzo mi się to spodobało. Nadto znów przekonałem się o trafności słów mądrego Marosa, przepowiadającego mi onegdaj, że najważniejsze w mej wędrówce będzie nie to, dokąd dojdę, ile to, co i kogo spotkam w drodze.

Gdy Tamis oddalił się, zostałem już tylko ze swoimi myślami i wrażeniami. Rozstałem się z ludźmi, z którymi na czas jakiś połączył mnie los, obdarowując mnie więcej tym, co dobre, niż złe. Niemniej, choć polubiłem ich, to jednak cieszyłem się, że mam już za sobą karawanowa wędrówkę w tak wielkiej gromadzie. Gdy idziesz sam, jesteś panem siebie, swej drogi i czasu, nie musisz z nikim się liczyć, tyle tylko, że w kupie jest bezpieczniej. Cóż, co było, minęło – szczęśliwie z dobrym skutkiem. Teraz czułem już dobrze mi już znajome uczucie niecierpliwego oczekiwania na nowe wyzwaniem.

Rozliczyłem się z gospodarzem, który, choć nie zdarł ze mnie ostatniej skóry, to jednak kazał sobie dobrze zapłacić za wieczerzę, nawet nie kryjąc się ze swoją chciwością. Dla zasady potargowałem się z nim jak trzeba, nie skąpiąc jednak zbytnio, gdyż, po prawdzie, doskonale wywiązał się ze swego zadania. Zasiadłem jeszcze na chwilę przed gospodą, by ochłonąć po odbytym spotkaniu, po czym poszedłem spać, przedtem nakazując, by służba obudziła mnie tuż po świcie. Rano szybko oporządziłem się ze sobą i niewielkim dobytkiem, po czym żwawo ruszyłem ku zachodniej bramie miasta, za którą, jak było wcześniej umówione, czekał na mnie Agis z końmi. Wyjechaliśmy na trakt, wskazany mi wcześniej przez Tamisa, i w dwie miary czasu Egbatana pozostała już tylko mglistym zarysem oddalonego miasta, co jakiś czas wyłaniającym się jeszcze zza mijanych wzgórz. Z moich kalkulacji wynikało, że miałem za sobą niemal połowę drogi do domu, czekało mnie więc jeszcze sporo – lecz kto wie czego, i gdzie?