20. Polityka, wiedza, i mądrość w ukryciu
– Coraz lepiej, Festusie, coraz lepiej! – Melos niemal krzyczał na mnie, gdy opowiedziałem o chłopaku, i zadaniu, jakiem mu zlecił. – Mało tego, że uliczny złodziejaszek, to jeszcze zbiegły niewolnik! A może go adoptujesz? – rzucił zjadliwie. – Jeszcze trochę, a wejdzie ci na głowę, i oskubie jak kurę z pierza! – tokował dalej, dobierając coraz bardziej smakowite porównania. – Na brodę Jowisza, po co ci ten fenicki warsztat? – zmitygował się wreszcie, i wrócił do tematu.
– Chcę mieć na drogę szkło do rozpalania ognia. Nie grecką kulę, ale takie, które tylko oni potrafią zrobić – wyjaśniłem, zbywając milczeniem jego perorowanie o moim małym pomocniku.
– Nie wystarczy kamień? Przecież wszyscy tak robią – odparł prawdziwie zdziwiony.
– Właśnie dlatego. Będzie magiczny, jak amulet. To działa na prostych ludzi. Poza tym nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda – zbyłem go krótką odpowiedzią.
– Wiem o takim jednym, co robi szkło, całkiem dobre. Wystarczyło mnie spytać – rzekł z pretensją w głosie.
– Przekonamy się, czy chłopak się sprawdzi. A może jest jeszcze ktoś, o kim nie wiesz.
– To by było bardzo dziwne. Ale niech ci będzie – pogodził się z moją decyzją.
Oznajmił też, że Korbulon, uprzedzony przez porannego posłańca, potwierdził swe przybycie na jutrzejsze spotkanie rady. Wyraziłem nadzieję, że na tym zakończę badanie miejscowych spraw, i zajmę się wreszcie przygotowaniami do wyjazdu. Napisanie listu do ojca, wraz z dołączonym raportem cesarskim do Rzymu, zajmie mi kilka dni, a o wojskową asystę w jego wysłaniu poproszę Gnejusza, który niewątpliwie nie odmówi tej przysługi. Poczta działa sprawnie, lecz dodatkowa ochrona przesyłki nie zawadzi. Ciekawość postronnych osób, wsparta pewną ilością złota, mogłaby zaszkodzić korespondencji, więc lepiej dmuchać na zimne.
Następnego dnia, tuż przed południem, stawiłem się przed gmachem rady. Korbulon już czekał, w imponującej asyście kilku żołnierzy. Wystrojeni paradnie, jakby mieli odbyć tryumf przed całym Rzymem, budzili zrozumiałe zainteresowanie przechodniów. Wiedząc, że jesteśmy bacznie obserwowani, przywitaliśmy się z moim kompanem godnie i serdecznie, dając tym znać, że jest między nami pełna przyjaźń i zgoda, sojusz dwóch rzymskich filarów władzy, czyli wojska i pieniądza. Zaraz też weszliśmy do środka, gdzie już czekał wysłannik Steliona, i przeprowadził przez gromadzący się tłum obywateli, przybyłych, by przysłuchiwać się obradom i dysputom. Zwyczaj zezwala przemawiać różnym mówcom, przedstawiającym sprawy sporne, a dla ogółu ważne, zwłaszcza, gdy idzie o opłaty, podatki, prawa i przywileje ludności. Ponieważ sprawowano także sądy, więc głos zabierali rzecznicy stron. Melos uprzedził mnie, że te przemowy zamieniają się w długie popisy krasomówstwa i schlebiania stronnictwom, przez co obrady trwają niekiedy do późnego popołudnia.
Pojawił się Stelion, powitał nas z wielką atencją i, wprowadziwszy do głównej sali, usadził obok siebie, jako gości honorowych. Zaskoczył mnie, oświadczając, że członkowie rady oczekują, iż przemówię do nich, by uświetnić zgromadzenie ważnym, w ich mniemaniu, przesłaniem. Poczułem się niezręcznie, gdyż, jako osoba prywatna, nie miałem po temu żadnych pełnomocnictw. Niemniej wymówić się było nie sposób, więc postanowiłem podjąć to wyzwanie, zachowując ostrożność, by nikogo tu nie rozdrażnić. Uprzedziłem tylko Steliona, że czas mam ograniczony, i że liczę na jego wyrozumiałość, jako że będę musiał wcześniej opuścić ich szacowne grono. Przyjął to ze zrozumieniem, nawet, nie wiedzieć czemu, z pewnym zadowoleniem.
Gdy wszyscy zajęli już swoje miejsca, i ustał gwar, przedstawił nas z Korbulonem w słowach pełnych szacunku, przy okazji nie darując sobie aluzji do tego, że prywatne między nami stosunki są szczególnie serdeczne i bliskie. Ponieważ wiadomym było, że jest związany z Tycjanami wieloma interesami, odebrano to jako rzecz naturalną. W grze, jaką niewątpliwie po swojemu prowadził, ta irytująca familiarność przydawała mu tu dużego znaczenia, zwłaszcza w obliczu nowej sytuacji po rozbiciu w Rzymie stronnictwa Sejana. Prawdę mówiąc, mało mnie to obchodziło, natomiast Gnejusz bacznie obserwował członków rady i niektórych gości, o których miał już chyba jakąś swoją wiedzę. Stelion osobno pozdrowił i jego, uznając w nim przedstawiciela i gwaranta cesarskiej władzy w prowincji.
Przewodniczący otworzył obrady, i po przedstawieniu ich porządku zwrócił się do mnie, bym zaszczycił zgromadzenie swą przemową. Rzadko kiedy zabierałem głos na forum publicznym, niemniej mam opanowane zasady formułowania takich wystąpień. Umilkli wszyscy, ja zaś, po słowach podziękowania za zaszczyt, jaki mi uczyniono, wyraziłem wielkie uznanie dla wspaniałości prowincji, a zwłaszcza dla samej Antiochii, jako miasta, znanego ze swych dokonań i szlachetności obywateli. Po tych gładkich peanach pozwoliłem sobie wejść w rolę rzecznika cesarstwa, stosując chwyt retoryczny, łączący nakaz z obietnicą.
Od pewnego czasu coraz głośniej mówiło się w Rzymie, iż pora już na powoływanie do senatu co znamienitszych ludzi z prowincji, by związać je z państwem nie tylko przez mianowaną władzę namiestnikowską, lecz również więzi personalne. Postanowiłem teraz wykorzystać te pogłoski, i oznajmiłem w kilku zdaniach, iż wiadomym mi jest, że nadchodzi chwila, gdy szczególna wierność, i zdecydowane oddanie dla imperium, będą nagradzane najwyższym honorem rzymskiego senatora. Wyraziłem przekonanie, że wśród pierwszych wybranych, wyróżnionych za takie zasługi, bez najmniejszej wątpliwości powinni znaleźć się najznamienitsi obywatele właśnie z syryjskiej stolicy. Dodałem, że gdy tylko to będzie w mojej mocy, okażę im wsparcie w tych staraniach, gdyż, poznawszy już nieco tutejsze stosunki, uważam to za rzecz ze wszech miar słuszną i sprawiedliwą. Otwarte zapewnienia ze strony domu Tycjanów, tak znaczącego w stolicy, wywarły należyte wrażenie. Z drugiej jednak strony podkreśliłem, że przy owych nominacjach szczególnie brana będzie pod uwagę lojalność wobec imperium, zwłaszcza w obliczu zagrożeń, jakich nie brakuje na dalekich i ważnych jego granicach.
Nie można było chyba wyraźniej dać do zrozumienia, co robić warto, a czego należy się wystrzegać. Zakończyłem kilkoma kolejnymi okrągłymi zdaniami, po czym poprosiłem, by mógł zabrać głos również mój przyjaciel, trybun wojskowy ze stacjonującego pod miastem legionowego garnizonu. Gdy usiadłem, nagrodzono mnie długim aplauzem, po czym poproszono Gnejusza, by zechciał i on rzec słów kilka. Korbulon, żołnierz z natury prosty, ani polityk, ani zbyt dobry orator, mówił krótko. Zorientował się jednak, o co mi szło, więc dobitnie oznajmił, że wojsko z całą stanowczością będzie broniło całości i pomyślności prowincji oraz jej praw, wszelako zachowa czujność na wypadek gdyby ktoś z zewnątrz chciał tu knuć swoje intrygi przeciwko cesarstwu. Jeśli byli na sali jacyś agenci armeńscy czy paryjscy, lub ich stronnicy, musieli przyjąć do wiadomości, że nie mają tu na co liczyć.
Po naszych wystąpieniach zarządzono krótką przerwę, Stelion, rozpromieniony, jakby już właśnie dostał stołek w senacie, przedstawił nas kilku co ważniejszym personom. Nie zabrakło wśród nich niemal wszystkich jego gości z niedawnej uczty. Padło wiele pięknych słów, wzajemnych podziękowań, nie wiedzieć właściwie za co, obietnic i zapewnień, nawet zaproszeń, które przez grzeczność wstępnie przyjąłem. Znamienne było poznanie się Korbulona z Kratesem, którego miano dzisiaj zatwierdzić na miejskiego prefekta. Wcześniej zdążyłem szepnąć na boku memu towarzyszowi słowo o tym człowieku, więc przywitał się z nim przyjaźnie, acz powściągliwie, wyrażając nadzieję na dobrą współpracę. Był w tym bardziej szczery niż młody nominat, wylewny w słowach, lecz chytry w spojrzeniu, co Gnejusz, mimo prostoty swego umysłu, najwyraźniej zauważył, i chyba dobrze zapisał sobie w pamięci.
Odprowadzani ciekawymi spojrzeniami gapiów, a niekiedy ukłonami, wyszliśmy z budynku rady, i po krótkim pożegnaniu, rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Zdążyłem go jeszcze zapytać o pomoc w sprawie poczty, na co otrzymałem chętną zgodę. Umówiliśmy się też na bardziej już prywatne spotkanie w niedalekiej przyszłości, jeszcze przed moim wyjazdem. Koniec końców, zostałem na ulicy sam, nie za bardzo wiedząc, czy mam ochotę na dalszą przechadzkę po mieście, czy wolę udać się wprost do domu. Byłem wolny, nie miałem w planie żadnych więcej spraw publicznych, żadnych cesarskich obowiązków, żadnych konieczności czy powinności. Wybrałem więc odpoczynek przy winie nieopodal forum, gdzie przesiedziałem czas jakiś, dając sobie spokój wszelkim poważnym rozmyślaniom. Z przyjemnością wspomniałem jedynie o tym, że wieczorem zażyję chyba atrakcji, tak przemyślnie zapewnianych mi przez Melosa.
Nazajutrz, od rana, kończyłem kompletować listy, a także układać spis rzeczy, w jakie powinienem zaopatrzyć się na wyprawę. Tylko z grubsza miałem wyobrażenie, jaką drogą pójdę, i ile zajmie mi ona czasu. Że nie będzie łatwa i krótka, to wiedziałem doskonale. Do granicy armeńskiej wszystko zdawało się proste i oczywiste, lecz co dalej? Znałem mapy, lecz co innego rysunki, a co innego obce kraje, szlaki, miasta. Przydałby się ktoś, kto tam bywał lub wie cokolwiek więcej, niż da się wywiedzieć z cudzych opowieści, kto również ma praktyczne doświadczenie w wędrowaniu przez tamte ziemie. Bez przewodników ani rusz, lecz jak i gdzie ich szukać? Plan miałem przygotowany od dawna, lecz przecież nie sposób wszystkiego przewidzieć. Nie poddawałem się jednak obawom, wynikającym z licznych niepewności. Kto bowiem w takich zamiarach zacznie je mnożyć, i im ulegać, nigdy daleko nie zajdzie, lub wręcz zaniecha sprawy, i w ogóle nie ruszy z domu.
Pomyślałem o kapłanach i świątyniach, jakie napotkam po drodze. Grecka tradycja sięga daleko, ale czy to wystarczy? Właśnie zbliżał się czas urzędowych świąt ku czci Jowisza, kiedy to przez dziesięć z górą dni trwać miały widowiska teatralne, uczty i rozmaite igrzyska, po nich zaś wielkie targi, i rozmaite jarmarki dla ludzi wszystkich stanów. Towarzyszyć im będą starożytne ceremonie, jakimi rodowite ludy miejscowe oddają przy tej okazji cześć swoim bogom, Baalowi, Isztar, perskiemu Ormuzdowi. Może wśród nich warto poszukać jakiej pomocy? Nie od rzeczy byłoby odszukać miejscowe mitreum, zapewne skryte gdzieś w pobliskich wzgórzach. Zależało mi na tym, gdyż wkraczając na ziemie Medów, Persów i Partów warto wiedzieć, gdzie adept trzeciego stopnia, mógłby szukać po drodze takiego wsparcia lub schronienia. Wszystkowiedzący Melos, obiecał dać mi wskazówki, do kogo mam się w tej sprawie zwrócić, lecz zarzekł się, bym na wiele nie liczył, bo sam nic nie słyszał o takich miejscach.
Księgi Herodota czy Strabona pełne są opisów dalekich ludów i ich obyczajów, znam też trochę użytecznych zapisków Maesa o stacjach podróżnych aż do połowy królestwa partyjskiego. Ile one warte, to dopiero się okaże. Nic przecież nie jest takie samo po latach, zresztą nie wiadomo, czy nie przyjdzie zbaczać ze szlaków. Wiele trzeba rozważyć, a szczególnie sposoby porozumiewania się w nieznanych językach, zwyczajów pieniądza czy prowadzenia handlu. Przecież nie będę wiózł ze sobą worków złota! Przyjdzie samemu zamienić się w tragarza różnych towarów, na wymianę przez kolejne miasta.
Wreszcie, jak wędrować? Wozem czy tylko na zwierzętach, z jakim dobytkiem, samemu, ze zbrojnym sługą, lub w towarzystwie, ale czyim? W przededniu wyruszenia w podróż, coraz boleśniej przekonywałem się, jak piękne i śmiałe zamiary, zrodzone z pragnień i wewnętrznej potrzeby, studzone być mogą brakiem znajomości rzeczy przyziemnych, wręcz podstawowych, ale niezbędnych w takim przedsięwzięciu. Nie brakło mi odwagi i determinacji, nie bałem się trudów wędrówki, niedostawało jednak wiedzy praktycznej o tym, jak też powinna ona szczegółowo wyglądać w świecie tyleż nieznanym, co i niebezpiecznym. Lecz skąd ją brać?
O tym, i o wielu podobnych rzeczach rozmyślałem idąc na umówione spotkanie z moim małym wywiadowcą. Gdym go dojrzał, już na mnie czekającego, naszedł mnie naraz pomysł, zgoła niedorzeczny, niezwykły, a przecież tak oczywisty, że aż potrząsnąłem głową z niedowierzaniem nad niespodzianką, zgotowaną mi przez własny umysł. Był to ledwie błysk myśli, którą postanowiłem rozwinąć, jeśli tylko wpierw przekonam się, czy moje podejrzenia co tego chłopaka są słuszne. Ale wymagało to ostrożności, i pewnej delikatności w obchodzeniu się z nieufnym dzikusem z dalekich stron. Na razie nic po sobie nie okazałem, by go nie spłoszyć, odkładając pytania na bardziej stosowną chwilę. Z zadowoleniem spostrzegłem, że zgodnie z moim zaleceniem nie wyglądał już jak pospolity, uliczny oberwaniec. Oznaczało to, że odszukał chyba, co mu nakazałem. Wyszedł mi naprzeciw, łobuzersko się uśmiechając.
– Znalazłem – oznajmił bez zbędnych wstępów.
– Daleko?
– Daleko.
– Prowadź – rozmowa była krótka.
Przeszliśmy przez miasto, najpierw na koniec wielkiej kolumnady, potem do stawianych nowych murów za dzielnicą Żydów. Tam skręciwszy w stronę Orontu, doszliśmy do miejsca, w którym wpada do niego mniejsza rzeka, spływająca z pobliskich gór. Było tam wiele zabudowań, wokół których panował spory ruch. Chłopiec wyjaśnił mi, że to rozmaite, duże warsztaty, w tym i takie, gdzie robi się szkło. Wydało mi się to naturalne i rozumne, bo do tego potrzeba dużo piasku, szczególnych roślin, rosnących na mokrych łąkach, a nade wszystko wody do studzenia wyrobów, tej zaś u zbiegu rzek przecież nie brakowało. Podeszliśmy w tamtą stronę, minęliśmy wielkie, otwarte hale, niektóre bez dachów, zewsząd buchało gorąco. Po kilku chwilach znaleźliśmy się przed małym, niepozornym domkiem, raczej mieszkalnym, niż warsztatowym.
– To tu – wskazał chłopak na uchylone drzwi. Zdziwiony, zawahałem się, ale wszedłem do środka. Dom okazał się być jedną, dużą izbą, zastawioną ławami, szafami, pełnymi naczyń, zagraconą nieznanymi mi sprzętami. Przy długim stole siedział drobny, stary człowiek, pochylony nad czymś niewielkim, co trzymał w ręku. Usłyszawszy ruch, podniósł głowę, pokiwał nią, wskazując stołek, na znak bym usiadł. Przez chwilę jeszcze obracał oglądaną rzecz, po czym ostrożnie odłożył ją na bok, nakrył suknem, i dopiero potem podniósł na mnie wzrok. Dolan stał w drzwiach, ciekawie popatrując, co też takiego tu się będzie działo.
– Kim jesteś, panie, i co się do mnie sprowadza? – zaskrzeczał starzec niezbyt miłym głosem.
– Gościem z Rzymu, który szuka dobrego mistrza fenickiego szkła – odparłem bez zbytnich wstępów, celowo nie podając swego imienia. Wolałem, żeby go nie znał, na wypadek gdyby doszło do targów. Po co zawczasu budzić demona chciwości.
– Wielu je robi. Wszędzie go pełno – odparł zgryźliwie. – Jest gdzie szukać – dodał machając rękami.
– Mnie potrzeba czegoś szczególnego – stwierdziłem, niezrażony jego widoczną niechęcią.
– A czegóż to takiego szlachetny pan szuka – spytał, z udanie nadmierną emfazą, nie wolną od drwiny.
– Szkła do rozpalania ognia. Małego, a skutecznego.
– Proszę, proszę, tylko tyle? – zaśmiał się, jakby z dobrego żartu. – To fantazja, kaprys, czy potrzeba? – przyjrzał mi się już bardziej uważnie.
– Czy to ma jakieś znaczenie? – poirytował mnie jego kpiący ton. – Chcę kupić, i tyle.
– To kosztowna rzecz, miły panie. Pytam, bo fantazja może i piękna, ale kaprys drogi. A potrzeba jeszcze droższa. Tyle, że dziwna u takiego wielkiego pana – kręcił głową z zastanowieniem.
– Wielkim panem nie jestem, na fantazję nie narzekam, kaprysom nie ulegam – odparłem spokojnie, wiedząc, że przed przystąpieniem do rzeczy musi sobie pogderać, jak to mają w zwyczaju chytrzy kupcy.
– A więc potrzeba! – wykrzyknął, zadowolony z siebie, i swojej domyślności. – Ciekawe, jaka?
– Nie twoja to rzecz.
– Na uczonego mi nie wyglądasz, na wojaka też nie, ani na szalonego kapłana – przyglądał mi się spode łba. – Potrzebny ci ogień. Rzecz praktyczna, bywa, że niezbędna. Ale gdzie, kiedy? Przecież nie we własnym domu – zachichotał, bawiąc się swą dociekliwością.
O dziwo, zachowywał się wprawdzie mało grzecznie, lecz wcale nie zniechęcająco. Wścibski, lecz nie obrażał rozmówcy, raczej go badał, pokazując, że zna ludzi i życie, i nie da się nabrać na puste słowa. Nie widziałem powodu, by nie okazać nieco szczerości, bez wdawania się w szczegóły.
– Wybieram się w podróż. Ot, i tyle.
– W podróż, powiadasz? Ciekawe, ciekawe – zatarł ręce. – I chcesz mieć takie małe, przydatne szkiełko? No, no – kręcił głową – interesujące, nawet bardzo.
– Po to przyszedłem. Jeśli masz takie, albo możesz mi je zrobić, to kupię. Jeśli nie, to nie ma co dalej o tym rozprawiać.
– Proszę, proszę, jaki niecierpliwy – starzec wciąż marudził. – A jak myślisz, ile cię to będzie kosztowało? – spytał, uderzając w kupiecką nutę.
– Nie mam pojęcia. Jak zobaczę, i sprawdzę, będzie czas na rozmowę o cenie.
– Niech ci będzie – podrapał się po brodzie. – Ale przygotuj się na duży wydatek. – Spojrzał na mnie, jakby oceniał, co jestem wart. – Wyglądasz na takiego, który wie, co mówi.
Podszedł do małej szafy w kącie izby, otworzył ją, i wyjął ze środka małe zawiniątko. Rozwinął je, i pokazał okrągły kawałek szkła, jakby denko od niewielkiej buteleczki na pachnidła. Wyglądało to tak niepozornie, że wydało mi się niepodobieństwem, by taki drobiazg miał w sobie jakąkolwiek moc, no, i że wart jest tyle zachodu. Wystarczy przecież roztłuc jakie naczynie, i zostawić sam spód. Starzec dojrzał moje rozczarowanie, zaprawione niejaką podejrzliwością.
– No i jak myślisz? – podsunął bliżej dłoń z niepozornym, przezroczystym szkiełkiem. – A może wydaje cię się, że to oszustwo?
– Nie wiem. Nie wygląda jakoś szczególnie. Musisz mnie przekonać, że nie jest.
– To dopiero sam materiał. Trzeba go obrobić. Ze szkłem, jak z żelazem. Musisz wiedzieć, jak z niego zrobić ostry miecz.
– Uwierzę, jak zobaczę na własne oczy. I sam wypróbuję.
Dolan, dotąd przysłuchujący się od drzwi naszej rozmowie, nie wytrzymał, i gnany ciekawością, wyszedł spode drzwi, żeby zobaczyć, jak wygląda owo cudo, tajemnicze, i tak kosztowne. Zauważywszy to, starzec zamknął rękę, i schował ją za plecy.
– A ten tu czego? – warknął. Przyjrzał się chłopcu bardziej uważnie. – Ten mały Saka, to twój niewolnik? Czemu mu na to pozwalasz? – dał wyraz swej niechęci i oburzeniu.
– Nie masz się czego obawiać – rzekłem uspokajająco. Ale dostrzegłem, że chłopak napiął się jak cięciwa. Ręką dałem mu znak, żeby wyszedł. – Czekaj na zewnątrz.
– Dobrze – zauważył starzec. – Znaczy się, oswojony, od małego. Ale uważaj, bo to dzicy ludzie.
– Kiedy będziesz gotowy? – wróciłem do naszej sprawy. – I jak cię zwą?
– Jestem Nartas – oznajmił nie bez dumy w głosie. – Wszyscy mnie tu znają – spojrzał, czy wywarło to na mnie wrażenie. – Przyjdź za kilka dni, ale gdy będzie czyste niebo. Najlepiej koło południa.
– Nie zawiedź mnie.
– Dotrzymuję słowa – wyprostował się z dumą. – Zechciej mi, panie zdradzić jednak swoje imię. Pytam, bo lubię wiedzieć, dla kogo pracuję – oświadczył niemal wyniośle. Zdumiewający był u niego brak choćby cienia uniżoności. Jako Tycjan i rzymianin, przywykłem do okazywania mi większego szacunku, zwłaszcza przez obcych.
– Dla ciebie jestem Viatus. I niech tak zostanie – skwitowałem krótko.
– Viatus, powiadasz – zaśmiał się chytrze. – Proszę, proszę, rzymski wędrowiec, chłopak Saka, szkło słoneczne – wyliczał na palcach. – Ile to można się z tego wywiedzieć. Ciekawy z ciebie człowiek, panie.
– Daruj sobie – miałem już dość jego gadulstwa. – I mityguj się. Twoja rzecz, zrobić dla mnie to, co chcę kupić. To tyle – rzuciłem ostro na odchodnym, pozostawiając go jego własnym domysłom.
– Wielki to dla mnie zaszczyt, panie – mimo swej bezczelności, skłonił się nisko, darując sobie tym razem komentarz. – Będzie, jak sobie życzysz – dobiegł mnie w drzwiach jego głos.
Wyszedłem na dwór wzburzony, ale nie tylko samą tu wizytą, lecz i ową złośliwą uwagą, rzuconą przez niego o Dolanie. Zorientowałem się już, że chłopak nie jest tutejszy, ale nie umiałem przypasować go do żadnego ze znanych mi ludów. A tu okazało się, że stary rozpoznał w nim dziecko plemienia, o którym więcej się opowiada, niż wie naprawdę. Zachowanie małego zdawało się potwierdzać prawdziwość tego podejrzenia. Czekał, siedząc na jakieś skrzyni, a gdy mnie dojrzał, podszedł, jakby nigdy nic, i wyciągnął rękę.
– O, nie, zapłata będzie, ale za chwilę. Najpierw opowiesz mi coś więcej o sobie – zdecydowałem wyciągnąć z niego, kim naprawdę jest.
– Po co? I tak już powiedziałem.
– Chcę wiedzieć to dla siebie, nie musisz się bać. Mam swoje powody. Porozmawiamy po drodze.
Wzruszył ramionami, ale ruszył za mną. Długo szliśmy, ale też i długa to była rozmowa. Zrazu odpowiadał półsłówkami na zadawane pytania, ale potem się rozgadał, jakby nabrał zaufania. Czułem, że go na swój sposób lubię, a on też zaniechał swojej czujności i skrytości. Powoli, ale coraz dokładniej, odkrywał swoje życie, a mnie coraz bardziej zdumiewało, jak nielitościwi wobec niektórych potrafią być bogowie w swych dziwnych zamysłach. Z drugiej jednak strony, dla mnie okazali się chyba łaskawi, podsuwając mi w tak niespodziewany sposób kogoś, kto najwyraźniej mógłby okazać przydatny dla mych planów. Niepojętymi drogami chodzi ich łaskawość, a i niezwykłych też ludzi stawiają na naszej drodze, by wypełniały się nasze losy. Choć mnie to irytowało, przecież przeczuwałem, że nasze spotkanie nie było tylko zwykłym przypadkiem.
Pochodził z bardzo daleka. Jak sam powiedział, pędzili go tu przez ponad trzy księżyce. Nawet ostrożnie licząc, z przerwami, wychodziło tego około siedmiu tysięcy stadiów! A może nawet i więcej. Wedle rachunków Strabona, to niemal trzecia część drogi do Baktrii. Dolan nie miał w sobie nic z Greka, Persa czy Meda, musiał być z jakiegoś ludu, których żyje tam bez liku. Rzucił kilka nieznanych mi nazw, o swoich mówił, że sami siebie zwali Aorami.
– Aorami czy Alanami? – spytałem, pomny opowieści i lektur mojego nauczyciela z dzieciństwa.
– Oni żyją gdzie indziej. Tak kiedyś słyszałem. Ale i tak na wszystkich łapanych, mówili Saka.
Tu nazywają tak powszechnie Scytów, o których wiadomo sporo, niemniej jest ich przecież ogromna różnorodność, choćby w wyglądzie. Jeśli wierzyć mojemu nauczycielowi, a także i Herodotowi, późniejszemu Polibiuszowi, czy nawet lichemu Trogusowi, pomieszani są tam wszyscy ze wszystkimi, w znacznej od siebie odmienności. Nazwy też mają takie, jakie im kto nadał, albo jakich używa się przez zwyczaj, lub historię. Oprócz więc dawnych Greków, są tam Sogdowie, Baktrowie, Azowie, Tocharowie, ale i Partowie, Persowie, nawet Żydzi. A to i tak nie wszystko, można by dodać jeszcze z tuzin innych, a każde plemię, na pewno jeszcze dzieli się na grupy, o których nic nie wiadomo. Zatem mieszanki też muszą być tam zaiste niezwykłe, bo wszyscy pewnie biją się z wszystkimi, wszystko jest w ruchu, dzieci rodzą się ze swoich i obcych, z jeńców, i niewolnic. Kto jest kim, i w jakiej proporcji, trudno zgadywać.
Wędrują, ale i siedzą na miejscu. Mają swoje królestwa, albo księstwa, miasta, ale połapać się w tym niepodobna, nikt nie wie bowiem dokładnie, gdzie są między nimi granice, czy w ogóle jakieś są, a jeśli nawet, to jak, i kiedy się zmieniały, i zmieniają. Swoich dziejów nie spisują, a jeśli nawet ktoś gdzieś je pisał, to nikt nigdy tego nie czytał. Co prawda, wiemy trochę, co tam jest – ale co było, to nic pewnego, bo to tylko przekazy, zaprawione legendami i fantazją.
Chłopak twierdził, że ziemie, gdzie żył i wędrował, leżą na równinach między licznymi rzekami, które płyną do wielkiego morza. Gdym zaczął go dokładniej dopytywać, wyszło na to, że idzie chyba o morze, zwane północnym, albo hyrkańskim, tylko nie wiadomo, po której jego stronie. Jego opowieści trochę mąciły mi w głowie, gdyż nie za bardzo potrafiłem dopasować je do tego, co znałem z ksiąg i mało dokładnych rysunków. Straszne tam jest pomieszanie ludów, a my jakże mało o nich wiemy. O Aorach wspomniał i Strabon, ale niewiele, pisząc, że to lud wędrowny ze Scytów, a dokładniej z Sauromatów. Bardziej mi tu pasowali Dahowie, których też przecież nazywał Scytami. Dolan mógłby być właśnie z nich, tym bardziej, że mieli być bardziej podobni do nas, niż do innych tamtejszych plemion. No, ale sam podał inną nazwę, a i odległości jakby pasowały do czasu jego wędrówki, więc pewności żadnej mieć nie mogłem.
Mówił rzeczy nie tylko niezwykłe, ale i ważne, gdyż nawet te po dziecięcemu chaotyczne opisy, w szczegółach były daleko bardziej konkretne, niż wiadomości z drugiej ręki. No, i bardziej użyteczne dla kogoś, kto zamierza się tam zapuścić. Uczone księgi bywają niepewne, zwłaszcza w tym, co dotyczy rzeczy bardzo odległych, mało znanych. Są w nich ciekawostki i legendy, ale zwykle brak tego, co praktyczne, codzienne, zwyczajne, pozornie bez znaczenia, a przecież ważne, żeby żyć i przeżyć.
– A co pamiętasz z drogi, jaką przeszedłeś? – spytałem, zamierzając już wprost do tego, co interesowało mnie najbardziej.
– Prawie wszystko.
– Czyżby? Nawet dorosłemu trudno byłoby tyle spamiętać.
– Przysiągłem sobie, że kiedyś wrócę.
– Jak ci się udało uciec? Kiedy? Gdzie?
– Tu, na targu.
Dokładnie opisał mi, jak to się wydarzyło. Po ludzku, był to przypadek, ale ja już w takie przypadki nie za bardzo wierzę. Wybuchł pożar, zrobiło się zamieszanie, było groźnie, kogoś koło niego zadeptano, wyciągnął spod trupa nóż, rozciął pęta, pobiegł w stronę gór. Znalazł jaskinie, a w nich kryjówki miejscowych bandytów. Przyjęli go, ale nie za darmo. Zaczął im usługiwać, a przy okazji wyuczył się złodziejstwa. Po kilku miesiącach, słusznie licząc, że o sprawie zapomniano, odszedł, ale za ich zgodą, więc nic mu od nich nie groziło.
– Czemu wróciłeś do miasta? Przecież tu łapią takich, jak ty. Możesz iść do morza, albo gdziekolwiek, byle dalej stąd.
– Nie mogę.
– Dlaczego?
– Bo tak.
Zamilkł, zaciął się w sobie. Nie naciskałem, wiedziałem, że skoro już mi zaufał, powie i to, tyle, że kiedy sam zechce. Zacząłem więc wypytywać o rodzinne strony, rodzinę, jak żyli, co robili. I tu czekały mnie rozmaite ciekawostki i niespodzianki.
Całe jego plemię, złożone z wielu rodów, ma dość szczególny obyczaj. Wędruje, tyle, że w osobliwy sposób, podzielone na mniejsze grupy. Rozrzucone na dużych przestrzeniach, zamieniają się kolejnością. Gdy jedne zatrzymują się na dłużej, zawsze nad jaką małą rzeką, inna rusza w drogę, zwykle wyprzedza pozostałe, i zakłada z przodu ni to obóz, ni to własną osadę. Wojują, polują, handlują z kim się da, nawet coś uprawiają, ale najpierwszym ich zajęciem, któremu nie przeszkadza wędrowanie, jest hodowanie koni. Wymieniają się doświadczeniem, wspierają dobytkiem, mieszają miedzy sobą. Każda z grup pozostaje na miejscu kilka lat, czekając na swój czas. Niektóre zostają na dobre. Skąd przyszli, dokąd idą, i po co, tego chłopak nie umiał mi wyjaśnić. W jego rozumieniu, tak było zawsze, i tak ma być. Słyszał legendy o wielkich tam gdzieś miastach, ale nikt z jego plemienia zdaje się nawet nie myśleć, by ich szukać. Życie toczy się w rytm powolnej wędrówki przed siebie, bez wyraźnego celu, czy szukania miejsca na stałe osiedlenie. Jak jest naprawdę, trudno orzec. Zresztą, cóż może o tym wiedzieć ledwie wyrośnięty chłopak, nieuczony, prosty, nawet jeśli wyraźnie po swojemu rozumny, bystry, i dobrze przysposobiony do walki o przeżycie.
Mają swoje obyczaje, swoich bogów, swoje prawa. Nie stawiają świątyń, żyją w wozach, a gdy stają na dłużej, budują domy z gliny, stawiają duże namioty ze skór, czasami kopią jamy w ziemi. Są wśród nich i bogaci, i biedni. Najważniejsi to wojownicy i myśliwi, potem pasterze. Mają też niewolników, albo tych zdobytych na innych, albo spośród własnych, najsłabszych, najgłupszych, bez niczego, i do niczego nie zdatnych. Umarłych palą, ale tych najważniejszych, zostawiają za sobą, w specjalnych grobach na wielkich polach. To już wiedziałem, choć tylko w dużej ogólności, niemniej co innego uczone księgi, a co innego świadectwa z życia.
Najbardziej jednak zdumiało mnie, jak ważne u nich mogą być kobiety, i jaką niektóre mają między nimi pozycję. Te nawet noszą broń, walczą pieszo i konno, są kapłankami, a w radzie rodzin i w rządzeniu nie ustępują mężczyznom! Słuchałem tego z niedowierzaniem. Co prawda, czytałem i o tym, jednak miałem to za przesadne koloryzowanie w przedstawianiu barbarzyństwa nieznanych ludów. W jednym z zapisów wspomniano coś o Amazonkach, niemniej mity, mitami, ale rzeczywistość to jednak nie to samo, co legendy. Lecz co dla mnie było największym niepodobieństwem, w ustach Dolana brzmiało jak zwyczajność, która z jednej strony wzbudziła mój niejaki podziw, ale też i sporą wesołość. W pewnym momencie nawet roześmiałem się w głos, gdym wyobraził sobie, że środkiem Rzymu mogłaby przejść zwycięska legia kobieca, prowadzona przez dowódcę o nad wyraz bujnych kształtach. Ileż tu możliwości znalazłby Owidiusz dla swego talentu! Szkoda, że z dalekiego wygnania tylko żalił się na powszechne tam barbarzyństwo, a o kobietach nic nie wspominał.
Jakże niezwykle wyglądałyby obrady naszego senatu, gdyby dochodziło w nim do babskich kłótni?! Niewątpliwie, poziom intryg podniósłby się wtedy na nieznane dotąd wyżyny. Ciekawe, że nie pomyślałem o tym w Tarsie. Kobiety mają tam przecież wiele praw, nawet własnych fortun, więc i po swojemu uczestniczą w sprawowaniu rządów w mieście. Ciekawe, jak to się odbywa?
O Scytach wiadomo sporo, najwięcej o okrucieństwie wojowników, ale i wielkiej ich bitności. To ponoć najlepsi konni łucznicy na świecie. Mamy z nimi wrogość wzajemną przez Partów, za udział w dwóch wielkich naszych klęskach wojennych za czasów Cezara. Poległ Krassus z synem, przegrał Antoniusz, straciliśmy wszystkie legionowe orły. Nasi wodzowie nie umieli poradzić sobie ze sposobem ich walki, który okazał się tyleż chytry, co morderczy i zgubny. Dopiero potem odegraliśmy się z nawiązką, sztandary zwrócono, ale oddali je Partowie, a nie ich dzicy sojusznicy. Przedtem jednak, tysiące rzymskich jeńców pognano haniebnie w głąb Azji, a ich los do dziś jest nieznany. Krąży na ten temat wiele ponurych i zagadkowych opowieści, ale to nic sprawdzonego, bo mało kto stamtąd wrócił. Tycjanowie mieli wielkie szczęście, przecież wśród cudem ocalonych znalazł się wtedy syn Lucjusza. Tyle, że nigdzie daleko go nie zapędzono, przetrwał czas niewoli w paryjskiej stolicy nad Eufratem.
Scytowie sami raczej nie handlują na duże odległości, ich kupców – jeśli w ogóle jacy są – właściwie nikt nigdy nie znał, i nie widział. Ale przecież muszą mieć w tym swój udział, gdyż karawany idą i przez ich ziemie. Melos mówił, że gdzieś tam daleko, dzieli się towary do dalszej drogi. Układają się więc z tymi, którzy je przewożą, zapewne każąc sobie płacić za bezpieczny przejazd między nimi. Bo co cennego mogą mieć do zaoferowania dzicy barbarzyńcy? Chyba tylko swoje konie? Może skóry? Tak czy owak muszą stykać się bezpośrednio z kupcami sogdyjskimi, baktryjskimi, a nie wiadomo czy nawet nie z tajemniczym narodem zza wielkich gór. Czy ze sobą walczą, czy żyją w zgodzie? Same pytania, żadnych odpowiedzi, bo i skąd je brać, i jak? O tamtych rozległych krainach brak sprawdzonej wiedzy. Nikt nie zna dobrze ich mowy, zresztą nie wiadomo, czy mają jedną dla wszystkich. Rzadkość zwykłych, niewojennych kontaktów z nimi przydaje im tajemniczości, rodzi zrozumiałą nieufność dla ludu obcego i groźnego.
I oto los zdarzył, że mam obok siebie tego niewyrośniętego jeszcze chłopaka, przybysza mimo woli, właśnie z miejsc, które, od czasu, jak sięgam pamięcią, jakże silnie pobudzały moją wyobraźnię. Z niej wyrastały marzeni i nadzieje przyszłego wędrowca, jakim teraz się stałem. Takiej okazji nie wolno przepuścić! Nie idzie tylko o to, co mi opowie, lecz czy uda mi się go zabrać sobą w podróż, jako małego może, ale wiarygodnego chyba przewodnika, jaki mi się akurat trafia. Jego pamięć, utrwalona siłą złych przeżyć, jakich doświadczył, to nieocenione wręcz źródło wiedzy, choćby i urywkowej. Wychowany w plemieniu nomadów, był ćwiczony do dawania sobie rady w najtrudniejszych nawet warunkach. Teraz, wola powrotu w rodzinne strony, powinna skłonić go do wspierania moich planów, i zabrania się ze mną na tę wyprawę. Dlatego zdziwiłem się, gdy tak niechętnie zbył pytanie o chęć wyrwania się z miasta, gdzie czeka go los przecież bardziej niż niepewny.
Rzecz wyjaśniła się w sposób zgoła nieoczekiwany, w zasadzie przekreślający mój pierwotny zamysł. Otóż, gdy wypytywałem go trochę o rodzinę, oznajmił z nieukrywaną dumą, że jego ojciec był wielkim wojownikiem, jednym z ważniejszych naczelników w całej gromadzie. Zginął w walce z bandytami, którzy ich napadli., Wszystkich dorosłych, w tym i jego matkę, wyrżnięto, osadę ze szczętem spalono, pojmano jedynie młodych, na dalszy handel. Chłopak opowiadał o tym wymijająco, długo kluczył, kręcił, aż wreszcie wydało się, że wraz z nim zabrano i jego starszą siostrę.
– Przypędzono was tu razem? – spytałem zaskoczony. – I co się z nią stało?
– Ja uciekłem, ale ją wcześniej sprzedali na targu. Nie było jak jej uwolnić.
– Gdzie? Tu, w Antiochii?
– Tak.
– Jest w mieście?
– Pracuje u takiego jednego, co robi tkaniny. Tam jest bardzo dużo kobiet.
– Widziałeś się z nią? Rozmawiałeś?
– Widziałem. Rozmawiałem – wyraźnie unikał rozmowy na ten temat.
Cóż miałem powiedzieć? Zrozumiałem, że z racji pozycji ojca, od dziecka czuł się kimś ważnym, lepszym. Stąd hardość postawy, nawet osobliwa buta, która tak mnie zadziwiła od samego początku u pospolitego ulicznika. Musiał być od małego sposobiony do walki.
– Dlatego nie chcesz się stąd wyrwać?
– Przysiągłem, że będę jej pilnował.
– Przecież jej nie pomożesz.
– Coś wymyślę. Znajdę sposób.
– Ani nie porwiesz, ani nie wykupisz. Nie masz pieniędzy, a ucieczka to pewna śmierć.
– To się jeszcze okaże. Poczekam.
Pewność, z jaką to powiedział, świadczyła o determinacji, ale to była czysta fantazja dzikiego młokosa. Chociaż z takimi jak on, nigdy nic nie wiadomo. Gotów spalić pół miasta, żeby postawić na swoim. Dochodziliśmy już w pobliże faktorii, rozmowa się urwała. Wyjąłem pieniądze, odliczyłem zapłatę.
– Cóż, szkoda. Miałem pewne wobec ciebie plany, ale skoro ty masz swoje, to nie ma o czym mówić.
– Jakie plany?
– Nieważne. Ale zrobisz tak. Za kilka dni sprawdzisz, czy moje szkło już gotowe. Potem mnie znajdziesz.
Dałem mu zadanie, które było tylko pretekstem. Zostawiałem go w niepewności, żeby głowił się, o co też chodzi. Trochę mi już ufał, więc się nie bał. A i ja przemyślę, czy zrodzony znienacka szalony pomysł zabrania go ze sobą w podróż w ogóle ma jakiś sens. Było jeszcze nieco czasu, a przede mną sporo zajęć i przygotowań. Jeśli bogowie aż tak wyraźnie już wtrącili się w moje sprawy, to jakoś je poprowadzą dalej. Teraz moja wola staje naprzeciw niepojętej zagadce, jaką mi gotują. Czym okaże się jej rozwiązanie? Uznałem, że najlepiej zdać się na cierpliwość, i odczytywanie znaków, jakie zapewne zechcą dawać.
Nastąpił czas spokojniejszy, co nie znaczy, że nudny. Wspomagając się niezwykłą wiedzą Melosa o tutejszych stosunkach, zabrałem się do pisania raportu,. Obraz jawił się dość wyraźny, natomiast przyszło go było teraz wypełnić przykładami, także imionami konkretnych ludzi, i opisem wzajemnych między nimi układów. Zapewniłem w nim, iż interesy cesarstwa nie wydają się być zagrożone, co podparłem wieloma argumentami, w moim przekonaniu znaczącymi i zasadnymi. Unikałem szczegółów, mogących komu zaszkodzić, ale wyliczyłem tych ludzi, których upadek Sejana pociągnął na dno. Niech sobie w Rzymie badają dalsze ich koneksje, i czynią z tego swój użytek. Wspomniałem w kilku ciepłych słowach o Korbulonie, chwaląc jego prawość i oddanie dla utrzymania porządków w prowincji, a także dociekliwość w ściganiu marnotrawstwa i nieuczciwości wojskowych dostawców. Mam nadzieję, że takie podkreślenie jego zalet, wbrew podłym praktykom zawistnego niszczenia w Rzymie ludzi co zdolniejszych, zbytnio nie zaszkodzi mu w dalszej karierze.
Dałem w sumie dobre świadectwo radzie miasta, zaznaczając, że jej starania o zachowanie ładu publicznego mają w pierwszej kolejności nie tyle racje polityczne, ile przyczyny bardziej przyziemne. Wskazałem, że owa interesowność w intencjach tutejszych władz, ma tę dobrą stronę, iż wszystkim zależy na zachowaniu spokoju, a z nim swobody handlu i interesów, wedle własnych praw i zwyczajów. Nie darowałem sobie jednak komentarza na temat nadmiaru urzędników, pozostających poza jakimkolwiek nadzorem, zwracając szczególną uwagę na niejasności ich uprawnień, rodzących pokusy do nadużyć. Z braku twardych dowodów nie dało się jawnie pisać o szerzącym się wśród nich złodziejstwie, lecz kto zechce, zrozumie moje słowa jak należy. Na koniec oznajmiłem, że nic mi nie wiadomo, by prowadzono tu jakieś intrygi z obcymi siłami, a jeśli nawet są chętne po temu stronnictwa, to albo dobrze się maskują, albo mają zbyt niewielu zwolenników, by cokolwiek znaczyć. Do ostatnich uwag dodałem jednak kilka imion, mocno według mnie podejrzanych, na które warto mieć bliższe baczenie.
Rozeznawaniu się w miejscowych sprawach sprzyjało życie towarzyskie, jakiego, po wcześniejszym wystąpieniu publicznym, nie mogłem już unikać, a któremu, po prawdzie, oddawałem się nawet z pewnym upodobaniem. Czymś trzeba było przecież zapełnić wieczory, a zaproszenia przybywały ze wszystkich stron. Przyjąłem taktykę, która uczyniła ze mnie osobę, mile widzianą przez jednych, unikaną przez innych. Gdy wybierałem się do kogo z wizytą, najpierw zasięgałem języka u nieocenionego Melosa, a ten podawał mi o tym człowieku mnóstwo szczególików rozmaitego rodzaju. A znał ich naprawdę wiele, nawet z tych najbardziej prywatnych i skrywanych. Musiał chyba mieć swoje konszachty nawet u Fenicjan. W każdym razie zadziwiałem rozmówców moją znajomością ich samych, i ich spraw, jednym schlebiając, innych zaskakując, jeszcze innych trochę wystraszając.
Dostarczało to miłej zabawy, i ubarwiało kontakty, zwłaszcza z kobietami. Udawałem niebywałą przenikliwość w czytaniu ich charakterów, co szalenie je podniecało, i wzmagało gotowość do miłosnych przygód. Podtrzymując te nadzieje, unikałem jednak ich spełniania. Jeszcze tego brakowało, żebym wplątał się w jaką awanturę, i uwikłał w miejscowe, romansowe gierki. Niemniej z niejakim rozbawieniem obserwowałem rywalizację wielu dam, liczących na to, że dzięki usilnym podchodom, prędzej czy później zaspokoją swe ambicje, zrodzone z prowincjonalnej nudy.
W prywatnym już liście do ojca opisałem dokładnie swe doświadczenia, obserwacje, spotkania i rozmowy. Wspomniałem o kapitanach z Aleksandrii i Korykos, polecając ich jego uwadze, także o śladach, jakie zostawił za sobą Maes. Sporządziłem dodatkowo osobny, krótki raport o stanie naszych interesów, w czym posłużyłem się tym, co podał Melos, a zwłaszcza Kriton po przejrzeniu dokumentów z urzędu kwestora. Dodałem do tego sprawę, o jakiej rozmawialiśmy z Korbulonem, wyrażając nadzieję, iż przyczyni się do umocnienia naszej pozycji w tutejszych interesach. O samej Syrii napisałem niemal to samo, co w piśmie oficjalnym, wszelako opatrując ten fragment własnymi opiniami, bardziej bezpośrednio wyrażonymi, zwłaszcza na temat rady, i jej członków.
Na koniec powiadomiłem o rychłym wyjeździe, gdy tylko dojrzę niezbędnych przygotowań. O pomyśle z chłopakiem przemilczałem, gdyż nie było to jeszcze nic pewnego. Gdzie mogłem, wtrącałem słowa uznania dla Melosa, nie pominąłem też pochwał dla sprawności naszych faktorii w Aleksandrii i Tyrze, radząc jednak, by nakazać Filiponowi większą śmiałość w jego poczynaniach. Całość ozdobiłem tu i ówdzie drobiazgami z życia towarzyskiego, w nadziei, że te żartobliwe, a i złośliwe komentarze, rozbawią ojca przy tej lekturze.
List układałem długo i starannie, posługując się umówionymi między nami słowami i zwrotami, których prawdziwy sens znaliśmy tylko my dwaj. Gdyby kto obcy dostał go w swe ręce, niewiele by zrozumiał ponad to, że syn opisuje rodzicowi swe podróżne przygody, pełne błahych wrażeń, i wesołych, niewiele znaczących passusów. Sporządzanie tego tekstu wbrew pozorom nie było łatwe, bo wszystko tam musiało mieć swoje miejsce we właściwej kolejności i wyrazach, a całość nie mogła budzić podejrzeń o jakąś mistyfikację. Swego czasu, jeszcze jako dziecko, bardzo lubiłem takie zabawy, i ćwiczyłem się w nich z upodobaniem małego oszusta, zadowolonego ze swej chytrości.
Na tych zajęciach minęło kilka dni, wypełnianych wieczorami już to ucztowaniem na mieście, już to rozmowami z Melosem, a po nich zażywaniem owych miłych atrakcji, do których nawet nieco się przyzwyczaiłem. Nareszcie pewnego ranka niewolnik doniósł mi, że na ulicy stoi jakiś chłopak i upiera się, że ma dla mnie ważną wiadomość. Kazałem go wpuścić do westybulu, ale mieć na niego oko, by coś mu się nie przykleiło do rąk. Dolan, bo on to był, oznajmił, że wczoraj odwiedził starego mistrza za murami, który powiedział, że jest już gotów.
– A dzień zapowiada się bez chmur – dodał, wyraźnie chętny pójść ze mną – to można iść i sprawdzić.
Tym razem pojechaliśmy małym powozem, żeby nie tracić czasu na długą przeprawę przez miasto. Nartas powitał mnie grzecznie, bez docinków, ale na chłopaka wciąż patrzył podejrzliwie. Z niejakim namaszczeniem wyjął z szafki zawiniątko, rozwinął je, i bez słowa przedstawił swe dzieło. Okrągłe szkło, niewiele większe od dużej monety, oprawił gustownie w srebrny pierścień z małym uszkiem. Wyglądało niepozornie, ale ładnie. Gdym je wziął do ręki, wyczułem, że jest wypukłe po obydwu stronach, acz ciężkie, jak na rzecz tak niepozorną. Obejrzałem je, nie wiedząc, co o tym sądzić.
– Dziwi cię, że takie to małe – nie tyle spytał, ile zauważył moją niepewność.
– Sam nie wiem. Najpierw pokaż, co jest warte.
– Oczywiście, proszę, proszę – wskazał na drzwi. – Chodźmy.
Wyszliśmy na dwór. Stary, gestykulując, nakazał Dolanowi, by zebrał kilka patyków i ułożył je razem, po czym pochylił się nad nimi, ale tak, bym nie widział, co teraz zrobi. Spojrzał w niebo, wykonał kilka ruchów ręką, trzymającą szkło. Po krótkiej chwili ukazał się dymek, zaraz za nim mały płomień. Wyprostował się i spojrzał na nas z wesołym błyskiem w oku.
– No, i proszę, proszę, panie, co powiesz? – spytał wręcz wyzywająco. – Czy o to ci chodziło?
– Pokaż, jak to zrobiłeś. Chcę sam wypróbować – zaskoczony, wciąż jeszcze się wahałem. Wydało mi się to zbyt proste, ale ogień przecież się palił, i nie było to żadne złudzenie.
Gdy Dolan znów naznosił patyków, stary dołożył jeszcze grubszy kawałek drewna. Wręczył mi szkło, pouczył jak mam się ustawić do słońca, i począł powoli kierować moją ręką. Pokazała się jasna plamka, za chwilę smuga dymu, a po chwili wysunął się z niej maleńki języczek ognia. Żadnych magicznych zabiegów, żadnego wysiłku, żadnych niby kapłańskich sztuczek, czy gestów, a efekt oczywisty. Nie rozumiałem, na czym to polega, ale nie mogłem przeczyć świadectwu własnych zmysłów. Dla pewności, już sam, bez asysty, rozpaliłem kolejny ogień, przekonując się, że szkło rzeczywiście działa. Nartas przyglądał mi się z uwaga, co i raz chichocząc z wielkiego ukontentowania. Natomiast chłopak wyraźnie był poruszony, może nawet nieco wystraszony.
– Widzisz, panie, to łatwe. Wszystko jest łatwe, gdy się wie, na czym polega istota rzeczy – aż biła z niego zarozumiałość, której nawet nie próbował ukryć,
– Doprawdy, niezwykłe. Na czym to polega?
– Niejeden chciałby wiedzieć – zbył mnie mało grzecznie.
Trzymałem szkło w ręku, on zaś zapraszającym gestem wskazał drzwi. W środku usiedliśmy, by przystąpić do rozmowy o zapłacie. Zaczął od ceny tak wysokiej, że aż nie do wyobrażenia. Targowaliśmy się potem długo i zawzięcie, jak należy, i doszliśmy w końcu do porozumienia, co wyszło na trzecią część sumy, jaką na początku wymienił. Ale i tak było to więcej, niż dwuletni żołd legionisty.
– Niech będzie moja strata – westchnął ciężko, unosząc dramatycznie ręce w górę. – Gdybyś mi się nie spodobał, nie ustąpiłbym na krok.
– Nie wiem, czy lepiej robisz swoje szkła, czy się wykłócasz o pieniądze – odparłem, sięgając po całkiem spory woreczek, jaki wziąłem wcześniej z faktorii. Melos aż się skręcał, gdy mi go wręczał.
– Festusie, twój pobyt tu to ciężka sprawa – gderał z wyrzutem, odgrywając, niczym aktor, wysiłek przy podawaniu złota i srebra. – Twój ojciec wyśle mnie chyba na galery za to, że nie upilnowałem twej rozrzutności.
Za niewielką dopłatą dostałem od starego mistrza jeszcze gustowny, ale mocny łańcuszek, do mego nabytku, by móc go nosić jak amulet na szyi. Od słowa do słowa, rozmowa zeszła na kunszt wyrabianiu szkła.
– Masz szczęście, panie, bo użyłem do tego specjalnego piasku, aż z Belus. Swego czasu brat mi trochę tego przysłał. Jest najlepszy, a tu go nie dostaniesz.
– Twój brat też zna tę sztukę?
– U nas to rodzinne. Przechodzi z ojców na synów, od niepamiętnych czasów.
– Jesteś stąd?
– Przyjechałem z Sydonu, dawno temu, brat został. On ma dzieci, ja nie mam nikogo – dodał z niejakim żalem. – Dopiero niedawno znalazłem godnego ucznia. Przekażę mu wiedzę, narzędzia, całe to gospodarstwo – zatoczył ręką po izbie.
– I klientów. Musisz mieć duże wzięcie.
– Ci zawsze się znajdą. Jak ty, panie. Ale nie każdemu zrobię coś takiego – pokręcił głową, pokazując na szkło, które nadal trzymałem w dłoni.
– A to czemu? Ludzie zamawiają i płacą.
– Pieniądze to nie wszystko.
– Ale liczyć je umiesz – wskazałem na monety, które właśnie składał.
– Nie wolno każdemu, kto szasta złotem, dawać do rąk czegoś, co ma w sobie dużą moc – stwierdził sentencjonalnie.
– Nie znasz mnie, a przecież mi to zrobiłeś.
– Mam swoje oko. Nie wyglądasz mi na człowieka, który żyje dla popisu, sławy czy władzy.
– Wielu chce mieć piękne rzeczy.
– Ale do czego? – rzucił ze złością. – Nasze piękno jest kruche, a marni ludzie je rozbijają dla zabawy – dodał z goryczą głosie. – Głupcy mają je za nic, bo idzie im tylko o wystawianie się ze swoim bogactwem – słowa zabrzmiały surowo, ale prawdziwie. – Żyjemy z ich głupoty. Wydaje im się, że są od nas lepsi, ale bez nas nie mogliby się tak puszyć, nawet przed nami. Sami by nie poradzili, bo tajemnice sztuki zachowujemy dla siebie – ciągnął dalej. – Jest nas niewielu, ale jakże wiele zależy od naszej wiedzy i umiejętności – zakończył z drwiną, a może trochę i z pogardą w głosie.
– Nie ma ludzi niezastąpionych. Wy to umiecie, to i inni mogą się nauczyć.
– A od kogo, jeśli łaska? – spytał złośliwie. – Tajemnic się strzeże. Wiedza nie jest dla wszystkich. Trzeba do niej dorosnąć. Zasłużyć sobie na nią.
– Można i kupić. Są przecież jakieś księgi, zapisy.
– A kto je widział? Gdzie? U kogo?
– Jak jeszcze nie ma, to ktoś w końcu kiedyś je napisze.
– Kto by zdradził, albo okazał taką chęć, czy zamiar, szybko znalazłby się za drzwiami. Wszystkimi! Nawet do Hadesu! – aż krzyknął. – Myślisz, że to prosta izba? – rzucił zaczepnie. – Może niepozornie wygląda, ale tylko dla tych, którzy szukają towaru na sprzedaż.
– A czymże jeszcze? – rozejrzałem się dokoła z powątpiewaniem.
– Szkołą, ale dla wybranych. Tak samo jak dla wybranych jest wiedza, jakiej tu można się nauczyć – ten uroczysty i wyniosły ton zabrzmiał nieco dziwacznie u kogoś tak niskiego stanu, na dodatek o tak nieszczególnym wyglądzie, i w tak pobrudzonym ubraniu.
– Mówisz niczym kapłan w swojej świątyni – nie ukrywałem swego ironicznego sceptycyzmu. – Chyba jednak przesadzasz?
– Czyżby? – wyraźnie się rozzłościł. – Popatrz na to, co kupiłeś. Za tym kryje się wiedza, nie tylko o szkle. Widzisz, jak działa, ale nic z niej nie rozumiesz. I nie musisz. Nawet nie powinieneś! – gorączkował się. – Gdybyś nie wiedział, do czego służy, gdybym ci nie pokazał, co z tym robić, używałbyś tego chyba tylko dla ozdoby. Samo posiadanie rzeczy nie jest groźne, ale znajomość tego, co w niej jest ukryte. – Przerwał, ale zaraz podjął temat. – Nie bierz tego, co powiem, do siebie, ale głupiec nie powinien za dużo wiedzieć, bo wiedza to siła, a siła w ręku głupca to nieszczęście – mówił pokrętnie, ale teraz już nie jak dziwaczny, zgryźliwy mistrz z zagraconego warsztatu, ale wręcz jak filozof, który właśnie postawił ujawnić, kim naprawdę jest. Zaczęło mnie to wciągać.
– Ale jak poznać, kto jest godny, by mieć wiedzę, a kto nie? – podjąłem wątek. – Choćby ja sam. Przecież dałeś mi to – pokazałem na szkło.
– Dostałeś tylko narzędzie. Ale nie potrafiłbyś go zrobić.
– Nie trzeba umieć mieszać trucizny, żeby jej używać.
– Trują ci, którzy sami mają zatrute dusze. Zło zaczyna się w człowieku – trochę tania była ta jego filozofia.
– Skąd wiesz, czy mnie jaka siła aby nie skusi, bym go użył do czegoś niegodnego – niezrażony jego marnymi sentencjami, podniosłem do góry szkło. – Tym można podpalać co się zechce. Nawet człowieka. Samemu będąc niezauważonym, i poza wszelkim podejrzeniem. Albo udając babilońskiego maga.
– Pewności nie mam, ale ufam swemu wyczuciu – odparł niczym doświadczony pedagog, przyjmujący ucznia do nauki. – Na tym to polega. Tego nie da się przełożyć na rozum. – machnął ręką. – Po prostu, spodobałeś mi się, to wszystko. Nie czuję w tobie zła – Zobaczył, jak to wyznanie mnie zaskoczyło. – Jesteś jakąś zagadką, z tych ciekawych i obiecujących – po raz pierwszy zwrócił się do mnie życzliwie, wręcz jakby się uśmiechnął. – Może nawet i jej się domyślam. A nigdy jeszcze się nie pomyliłem – dodał po chwili, patrząc mi prosto w oczy.
Znów jakbym usłyszał chichot bogów. W niedługim czasie, po raz kolejny, znienacka, postawili na mej drodze człowieka, który na swój sposób wnikał w mój umysł i duszę, wszelako czyniąc to tak, iż nie czułem przy tym ani zagrożenia, ani nawet zakłopotania. Pierwszy był Maros z Cypru, no, ale to przecież kapłan, uzdrowiciel, dostojny mędrzec, więc jego przenikliwość, i znajomość świata, choć mnie silnie poruszyły, to przecież zbytnio nie zaskoczyły. O dziwo, czymś podobnym wykazał się, tyle, że nader osobliwie to ujawnił, także ów Lucjusz, adept lekarski i artysta w jednej osobie. Młodzieniec, pośledni z wyglądu i stanu, niemniej uczony i utalentowany, zatem o szczególnej wrażliwości, danej mu przez samą naturę. Jego zdolność, mimo młodego wieku, też dawała się więc jakoś tłumaczyć,.
Ale ten starzec? Siedział przede mną, w brudnym kaftanie, zagraconej izbie, gdzieś na skraju wielkiego miasta, i rozprawiał niczym surowy mentor. Czy znajomość tajemnicy szkła, umiejętność jego obrabiania dawała mu takie prawo? Czy kiedyś już przekonał się o prawdziwości swych słów? Czy wiedza jest rzeczywiście groźna?
Kilka miesięcy temu, w bibliotece aleksandryjskiej, zaczepił mnie pewnego razu dziwny młodzieniec, który ponoć uchodził za obiecującego uczonego, i całymi dniami przesiadywał tam nad księgami. Zanudził mnie opowieściami o wodzie i lustrach. Twierdził, że legenda o spaleniu floty pod Syrakuzami wcale nie jest bajką i że sam umiałby to zrobić, gdyby miał pieniądze na swoje studia i próby. Niewiele z tego rozumiałem, więc szybko się z nim pożegnałem, tym chętniej, że wydał mi się trochę niespełna rozumu. Może dowiedział się kim jestem, i chciał na swoje opowieści chytrze wyciągnąć ze mnie trochę złota? Z drugiej jednak strony przypomniałem sobie o Archimedesie i jego machinach miotających w kartagińskiej wojnie. Jeden człowiek, a wygrał bitwę!
Gdy teraz siedziałem w pracowni Nartasa, i trzymałem w ręku słoneczne szkło, wróciło wspomnienie tamtej rozmowy. Może rzeczywiście mógłby tego dokonać? Ale jak straszliwe byłyby wojny, gdyby taka broń stała się powszechna, a wszystkie wojska umiały się podpalać na odległość! Ba, nie tylko siebie na polu walki, ale całe miasta i ich okolice! Wyobraziłem sobie armie żołnierzy z lustrami ognia, zamiast tarcz! Kto jednak byłby zwycięzcą, a kto przegranym, gdyby wszystko zostało spopielone?
Siedzący przede mną dziwny człowiek miał chyba rację. W rękach ambitnych głupców, wiedza o takich narzędziach to niczym miecz w ręku szaleńca! Może powinna pozostawać w ogóle nieznana, a jeśli już, to w ukryciu? Nie, tak się nie da. Myśl ludzka prędzej czy później ją odkryje, odnajdzie, znajdą się też i tacy, którzy zaczną nią handlować, bez wahania, opamiętania, i skrupułów, z byle kim, nawet ze złoczyńcą. Kto komu zabroni sprzedawać ją i kupować na targu publicznym, jeśli taka będzie wola jednych, a potrzeba innych? Skoro nadarzy się okazja, nadto pomnożona przez ludzką ciekawość i chęć zysku?
Nikt, żaden zakaz, nawet prawa. Chyba tylko bogowie. Wszak to oni stworzyli żywioły, tyle, że nie dali nam o nich zbyt dużej wiedzy. Nie panujemy nad nimi wedle chęci, choć uczymy się przed nimi bronić, gdy atakują. Wszelako przyrodzona ludziom ciekawość pcha nas, by poznać ich istotę, w nadziei na kierowanie nimi tak, jak Jowisz kieruje swymi gromami, a Neptun falami. Ile kryją w sobie tajemnych mocy? Czy kiedyś się tego dowiemy? Czy to w ogóle możliwe? Co się stanie, gdy się uda? Ikar próbował wznieść się do nieba, ale przegrał. Spotkała go kara za pychę, za chęć wdarcia się śmiertelnika na Olimp? Może bogowie słusznie ukarali Prometeusza za to, ze wykradł im tajemnicę ognia? Ale czy byli w stanie tego uniknąć? Zresztą sami nie są bez winy. Nie upilnowali swej własności, dopiero poniewczasie wpadli w gniew.
Rzecz nie jest jednak chyba taka prosta i oczywista. Każdej wiedzy daje się używać dla pożytku, lub dla szkody. Są mikstury, które leczą, ale w nadmiarze mogą zabijać. Prawda, że lekarze, którzy je znają, składają przysięgę, zabraniająca szkodzić innym. Ale kto, lub co zabroni im ją złamać, jeśli tylko zechcą, albo gdy dadzą się kupić? Chyba tylko oni sami, i ich uczciwość. Zatem mistrzowie winni dobierać do swego zawodu tylko takich, którzy będą potrafili opierać się niecnym pokusom. Stąd świątynie, strzegące tajemnic wiedzy, a nie zwykłe szkoły, tu potrzeba mądrości kapłanów, a nie uczoności ulicznych nauczycieli. Nie o sam kunszt chodzić, ale o prawo posługiwania się nim. Należy wpierw do niego dorosnąć, zasłużyć, nie tylko sprawnością umysłu i rąk, ale i opanowaniem ducha. Tę pierwszą można wyćwiczyć. A co z tym drugim? Czy dane jest tylko wybranym? Takim, którzy doskonalą się w okiełznaniu ułomnej słabości, przyrodzonej ludzkiej naturze. Łatwo powiedzieć, ale wszak wiadomo, że kapłani też bywają sprzedajni.
Natłok myśli zrodził niejaki zamęt w mej głowie. Wspomniałem młodego Lucjusza. Doskonale przystaje do tego, o czym tu rozprawiamy, a co staram się ogarnąć, i pojąć ze słów starego szklarza. Wielu nauczy się rysować kreski, ale nie każdego natura obdarowała owym szczególnym talentem, dzięki któremu wie się, co, i jak nimi przedstawić. A on wie, sam z siebie, dojrzałem to wtedy w jego wzroku Z tym się urodził. Uczy się też na lekarza, więc musi też rosnąć w duchu, by zostać dopuszczonym do tajemnic, i złożenia przysięgi swego bractwa. Poczułem pewność, że skoro tak umie patrzeć w ludzkie dusze, na pewno zostanie wspaniałym medykiem.
– Pochlebiasz mi, Nartasie – rzekłem, zwolna wracając z zamyślenia do przytomności – lecz nie bardzo rozumiem w czym – wstałem, zbierając się do wyjścia..
– Przyjdzie czas, że zrozumiesz, panie Viatusie – zaśmiał się znacząco. – W długich podróżach dobrze się myśli – rzucił, jakby nigdy nic, patrząc spode łba – i poznaje samego siebie. Czego ci serdecznie życzę – odprowadził mnie do drzwi.
W drodze powrotnej chłopak siedział milczący, z zaciętą miną. Nie zwracałem na niego uwagi, trawiąc to, com usłyszał na pożegnanie. Zacząłem przywykać chyba już do tego, że tacy starzy, a dziwni ludzie, potrafią nader trafnie wyciągać wnioski z jakże niewielu ulotnych przesłanek. Ciekawe, co na to znawcy logiki, układający swoje ćwiczenia? Zaśmiałem się w duchu, wspominając, jak nie lubiłem tych lekcji, uważając je za nudę i stratę czasu. A tu, proszę! Żadnych sylogizmów, figur, kombinacji, wystarczy przeczucie, i już wiadomo, o co chodzi. Dopiero potem dopasowuje się resztę ze strzępów zdań, niby drobiazgów w odpowiedziach, ruchach, gestach, głosie. Tego nie sposób się wyuczyć.
– To kosztowało sto razy więcej, niż moja siostra na targu – w pewnej chwili, milczący dotąd Dolan ni to westchnął, ni to warknął. Czuć było w tym pomieszanie skargi, złości, żalu. Nie wiedziałem, co powiedzieć.
– Nic na to nie poradzę. Tak już ułożony jest świat.
– Łatwo mówić, jak się wszystko ma.
– Nikt nie może mieć wszystkiego – zaśmiałem się. – Nawet cesarz.
– Zwykłe gadanie – wzruszył ramionami. – Znasz się na tym. Jesteś bogaty, a targowałeś się jak przekupka – nie przebierał w słowach.
– Uważaj, co mówisz. Za dużo sobie pozwalasz.
– Mówię, co widziałem. Podobało mi się – dodał ugodowo.
– Tak było trzeba. A ty byś się nie targował?
– Nie moja sprawa – rzucił krótko. – Zresztą nie mam czym, ani o co – spuścił z tonu.
Pomyślałem, że to dobra chwila, żeby go podejść, i namówić, by zabrał się ze mną w podróż. Przynajmniej to sobie z nim wyjaśnię.
– Choćby i o siebie.
Spojrzał na mnie podejrzliwie, jakby się przykulił, znów wróciła mu jego czujność.
– Nie jestem na sprzedaż.
– Nie chcę cię kupić. Ale byś mi się przydał.
– Do czego?
– Jako przewodnik, trochę pomocnik.
– Płacisz, to ci pomagam – skwitował bez cienia służalczości. Ta harda, łobuzerska szczerość u zbiegłego niewolnika była czymś zgoła niepojętym, a i nieznośnym.
– To trochę coś innego. Wybieram się w twoje rodzinne strony – stwierdziłem lekko, jak bym dla kaprysu chciał zażyć przejażdżki po okolicy. – A ty mówiłeś, że pamiętasz drogę, jaką cię tu pędzili.
– Po co ci to? – chyba się zdziwił.
– Moja rzecz – rozeźlony jego tonem, odparłem krótko, tracąc ochotę do dalszej rozmowy.
– Sam? – nie dał za wygraną.
– Z jednym sługą. Zbrojnym.
– To mało. – Przyjrzał mi się, pokiwał głową – Za trudne dla takich, jak ty – powiedział rzeczowo, bez złośliwości. Ale tym razem przesadził!
– Bezczelny jesteś – ostrzegłem go. – Kiedyś cię za to powieszą.
– Mówię, jak myślę.
– Nie tobie to oceniać. Tak postanowiłem.
– Twoja wola, panie – pierwszy raz zwrócił się do mnie, jak należy, nie jak ulicznik. Nie chciało mi się zastanawiać, czy szczerze, czy kpiąco.
– Więc, jak będzie? – mimo wszystko postanowiłem jeszcze raz spróbować.
– Już powiedziałem, że muszę tu być.
– Zastanów się. Masz jeszcze czas.
– Ile?
– Nie krótko, ale i nie za długo.
Zamilkł, spuścił głowę, długo myślał.
– Nie zostawię jej – odparł wreszcie z uporem w głosie. – Pojechałbym. Naprawdę – przez chwilę ton mu jakby złagodniał. – Ale z nią – dodał znienacka, spojrzawszy na mnie wyzywająco.
Tego się nie spodziewałem. Dostać taką szansę, i ją odrzucić? Dzikus, prostak, zbieg, złodziej, ale najwyraźniej ma swój honor. Plemienny, czy rodowy? Czy tak nakazuje ich zwyczaj, obowiązek, złożona przysięga, czy to może chłopięce uczucie do siostry, jedynej bliskiej osoby, jaka mu została w życiu? Takie powody bywają ważne u ludzi wysokiego stanu, szlachetnej natury, ale u kogoś z bezimiennego gminu? Rozumiałbym, gdyby szło o własne dziecko. Ale i dzieci się porzuca, z biedy, dla interesów albo dla wygody, dziewczynki nawet zwykło się zabijać. A tu tyle skrupułów?
Dojechaliśmy już pod dom, służba odebrała powóz i konie. Zmęczyła mnie ta dzisiejsza wyprawa, chciałem już tylko odpoczynku. Kupiłem to, po co com się wybrał, a chłopaka chyba nie przekonałem.
– Przyjdź za kilka dni. Może będę miał znów coś dla ciebie – oddaliłem go chłodno. – A może zmienisz zdanie?
– A może ty je zmienisz? – usłyszałem cicho za plecami, gdy wchodziłem przez drzwi. Gdym się odwrócił, już go nie było.
21. Decyzje rozumne i nierozumne
Prawdę mówiąc, miałem już dość Antiochii. Zrobiłem, co należało, nic mnie tu już nie trzymało. Listy do Rzymu wysłałem pocztą cesarską, opatrzywszy je uprzednio stosownymi pieczęciami w pałacu na wyspie. Jak zostało umówione z Korbulonem, dostały asystę wojskową, którą osobno wsparłem hojnym datkiem dla żołnierzy. Teraz zostawało już tylko przygotować się do wyjazdu, rozpatrzywszy najpierw wszystko, co rozpatrzyć należało dla tak wielkiej podróży, w dużej mierze w nieznane.
Wciąż jeszcze nie podjąłem decyzji, jakim sposobem mam wędrować. Melos oznajmił, że czeka na mój znak, potem wszystkim się zajmie z pomocą Nabisa. Ten zaś znalazł już dla mnie sługę, swego niegdysiejszego kompana z legii, doświadczonego w walkach na ziemiach armeńskich i partyjskich. Wyszedł był ów człowiek ze służby przed terminem z powodu odniesionych ran, więc nie dostał zbyt dużej odprawy i wiodło mu się nienajlepiej. Rok temu Nabis odszukał go, najął do pomocy przy pilnowaniu naszych transportów i powierzył dowodzenie grupą strażników, dobranych spośród dawnych wojaków i miejscowych osiłków. Ręczył za jego oddanie i lojalność, niebagatelne też znaczenie miała obietnica wspomagania jego rodziny na czas wyjazdu.
Nastroje w mieście uspokoiły się, polityka znów zeszła na dalszy plan, kto miał przepaść, przepadał, wolne miejsca zwolna obsiadały nowe figury. Mnie zaś obrzydły już wizyty i uczty po domach prowincjonalnych nobilów, wszystkie tak samo nudne, i wypełnione czczą gadaniną. Miejscowi podpytywali mnie, łasili się, niby chytrze, wzajemnie obrzucali błotem. Gdy jednak zorientowali się, że nie jestem skory do wylewności, ani przyjacielskiej pomocy w polecaniu na rzymskie salony, moja atrakcyjność szybko poczęła gasnąć. Jeszcze tylko niektóre kobiety żywiły jako taką nadzieję na coś więcej, niż ledwie miłe uśmiechy i aluzje, no, ale one nigdy się nie poddają, do końca licząc na swoją przebojowość i nieoczekiwane okazje.
Z konieczności spotkałem się raz jeszcze ze Stelionem, tym razem jednak u nas w faktorii, w obecności Melosa. Omówiliśmy interesy, które miały się w niezłym stanie, niemniej poszło jeszcze o owe dostawy dla wojska, o których coś wywąchał, i zamyśliwał, jak by tu się nich przyłączyć, albo nas w nich ograniczyć. Gdy próbowaliśmy go zbyć, tłumacząc, że sprawy jeszcze nie są pewne, dał do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli na tutejszym gruncie będziemy mieli go za sojusznika, niż przeciwnika. Stanęło na wstępnych obietnicach, czyli właściwie na niczym, Melos wił się, jak tylko on to potrafił, niczego nie zdecydowaliśmy ostatecznie, dając mu jednak niejakie nadzieje na przyszłość.
Po tej potyczce słownej przyszła pora na rozmowę spokojniejszą, podczas której nasz partner wspomniał, że wprowadził u siebie nowy sposób zarządzani wielkimi majątkami na wsi, na nowy wzór rzymski. Daje on możność uwolnienia się od pilnowania niewolników, bez ponoszenia strat. Dostają ziemię pod warunkiem zawarcia szczególnych umów. Żyją jako wolni, ale nadal pozostają zależni przez konieczność spłacania ustalonych sum w pieniądzu lub towarze.
– To, doprawdy, znakomite! Muszą mi się wypłacać z mojego, ale pracują jakby na swoim. Nie lenią się, nie oszukują, nie trzeba ich doglądać.
– Uciekają?
– Rzadko kiedy. Festusie – rzucił tonem filozofa, znawcy ludzkiej natury – ci ludzie to proste stworzenia. I głupie. Każdy biedny, a żeni się, ma dzieci. Przecież ich nie zostawi, bo poszłyby za długi. Zresztą nie zdzieram z nich całej skóry, sporo im zostaje – wydała się jego chytrość. – Mają coś pewnego, co ich trzyma, nawet jeśli narzekają. Wierz mi, to się dobrze sprawdza.
– Też niewola, tyle, że na inną modłę. Przyznaję, chytrze pomyślane.
– Teraz nie ma u nas wojen, niewolników mało – wtrącił Melos. – Skąd bierzesz, panie ludzi do pracy?
– Handlarze wciąż sporo dowożą, gdzieś z daleka. Mają swoich dostawców.
– Ci idą chyba do pracy w nieście? – od razu przypomniał mi się Dolan.
– Różnie bywa. Ale biorę na umowy i wolnych chłopów. Na jedno wychodzi.
– Niewolnicy mają wrażenie, że są wolni, a prawdziwie wolni idą w niewolę.
– Nawet chętnie. Zresztą, zwykle nie mają wyboru.
– Ciekawe, czy dałoby się to wprowadzić w miastach? Nie każdego stać, żeby wejść do kolegium – Melos, swoim zwyczajem, od razu szukał czegoś dla siebie, no i dla naszych interesów.
– Niezła myśl – Stelion ożywił się, jakby mu podarowano coś cennego. – Warto by spróbować.
Zobaczyłem już w wyobraźni, jak całe ludzkie gromady idą w takie niewidzialne pęta dożywotniej lichwy. Ale tak to już jest, kto ma pieniądze, ten kupuje innych. Kto zaś się sprzeda na wieczny procent, ten przepadł, on sam, a nawet jego dzieci. Nie mieć nic swojego, to być na cudzej łasce. Sztuką jest, by wyglądała na dobroczynność? My, Tycjanowie, sporo o tym wiemy.
Otóż to. Jako Festus, niekiedy współczuję ofiarom takich praw, natomiast jako Tycjan, aprobuję je, gdyż czerpiemy z nich dla siebie wielkie korzyści. Co z tego, że sam trzymam się na uboczu głównych rodzinnych interesów, które prowadzi ojciec? Co z tego, że naznaczył na swego następcę mego starszego brata, Marka, uwalniając mnie, ku memu wielkiemu zadowoleniu, od zajmowania się bieżącymi sprawami handlowymi i bankowymi? Sam nie uczestniczę w tych praktykach, lecz, choć wiem, jak są bezwzględne, oszukańcze, często wręcz okrutne, przecież uważam je za coś normalnego i użytecznego. Czymże więc innym jest moja podróż, jak nie pilnowaniem naszych zysków, i szukaniem możliwości dalszego ich pomnażania?
Puściłem się w tę awanturę, z własnej chęci poznawania świata, niemniej wypełniam także rodzinne powinności, jako zwiadowca handlowy, korzystający nadto z przywileju cesarskiego wysłannika, agenta, statystującego w polityce. To zresztą mało mnie pociąga, co bierze się chyba tak z temperamentu, jak i przekonania. Dostarczam wiadomości, jakie udaje mi się zdobyć, ale nie mam żadnego wpływu na sposób ich wykorzystania, a tym bardziej na skutki, jakie to powoduje. Oczywiście, jako Tycjan, ucieszę się, jeśli dzięki tej wyprawie, za moją przyczyną, powiększy się nasza fortuna, i wzrosną wpływy w świecie. Będę rad, jeśli zyska na tym państwo. Ale co zyskam na tym ja sam, jako człowiek?
W natłoku zajęć, podobne myśli nachodziły mnie jednak rzadko. Czas uciekał, a ja wciąż nie podejmowałem decyzji o wyjeździe. Chodziła mi po głowie jeszcze jedna sprawa, ale nie wiedziałem, jak się za nią zabrać. Otóż wiadomo było, że Maes utrzymywał tu niegdyś kontakty wśród Partów, i że miały one coś wspólnego z rodziną jego babki, a mojej prababki. Była córką medyka przy wojsku, ale po tamtej wojnie trafiła z najbliższą rodziną do stolicy partyjskiego królestwa, daleko nad Eufratem. Stamtąd wyjechała do Rzymu wraz z wykupionym z niewoli ojcem Artusa, a o pozostałych jej krewnych słuch zaginął. Jej drugi syn musiał chyba kogoś z nich odnaleźć, bo ponoć korzystał nawet z ich wsparcia, gdy kręcił się po tutejszym świecie. Czy oni w ogóle byli stąd? Carrhae leżało nie tak znowu daleko od Antiochii, więc zapewne zachowała się tu pamięć tamtych zdarzeń. Co prawda, działy się one niemal sto lat temu, niemniej może gdzieś dałoby się odnaleźć choćby i wątłe ich ślady? Wymyśliłem sposób, jak by to sprawdzić, lecz potrzebny mi był do tego Dolan.
Od naszej wizyty w warsztacie szkła nie pojawił się w faktorii, lecz pewnego dnia wyszukał mnie w mieście, gdy wracałem już do domu po jakimś mało ważnym spotkaniu. Wyrósł jak spod ziemi, i z tą swoją zaciętą miną spytał, czy mam dla niego nowe zajęcie, tak jak to obiecywałem. Doszliśmy znów pod teatr, a gdy usiedliśmy, wyłożyłem mu, co ma dla mnie zrobić. Nakazałem odnaleźć młodego Lucjusza, krewnego księgarza Makryna, i w moim imieniu spytać, czy mógłby wywiedzieć się o najstarszego w mieście lekarza. Medycy to mała społeczność, wiedza i tradycja przechodzi z mistrza na uczniów, więc taki człowiek w latach młodości i nauki na pewno słyszał różne opowieści o starych dziejach, i o kimś z ich grona, kto w nich uczestniczył. Kto wie, może to naprowadzi mnie na jakiś ciekawy trop?
Nie wspomniałem o wyjeździe, lecz czułem, że sprawa jeszcze nie jest zamknięta. Zauważyłem, że chłopak jakby chciał coś powiedzieć, ociągał się, ale widząc, że o nic nie pytam, pokiwał tylko głową na znak, że rozumie, o co mi chodzi, i zniknął. Zapewne nosi ten pomysł w sobie, wszak szansa powrotu to pokusa zbyt duża, żeby o niej zapomnieć. Gdy przyniesie wiadomości, zapytam go raz jeszcze, i na tym poprzestanę. Byłby pomocny, lecz nie aż do tego stopnia, że aż niezbędny. Z drugiej jednak strony, przemknęła mi kiedyś przez głowę ulotna myśl o tym, że zabranie ze sobą także jego siostry wcale nie musi być tak głupią niedorzecznością, jaką zdawać by się mogła. Były po temu pewne powody, prawda, że nieco mgliste, wszelako należało rozważyć bardzo starannie, czy w tym zamyśle nie kryje się aby zbyt duże dla mnie ryzyko.
Dotąd nie wspomniałem o niczym Melosowi, nie chcąc wysłuchiwać jego utyskiwania na moją życiową niefrasobliwość. Zdarzyło się jednak, że pewnego razu znów pojechaliśmy do jego willi za miastem, by spędzić tam dzień na odpoczynku i swobodnych rozmowach. Po południu, gdy siedzieliśmy w ogrodzie przy winie, od słowa do słowa przeszliśmy wreszcie do omawiania mego wyjazdu, i rozpoczęcia stosownych po temu przygotowań. Najpierwszą sprawą był wybór sposobu podróżowania. Czy jechać bez wielkich bagaży, konno, na mułach, a potem może nawet na kamelosach, czy może wozem, wypełnionym towarami na wymianę? Ta druga możliwość wydawała się słuszniejsza, mimo iż pociągała za sobą wiele uciążliwości. Melos ostrzegał, że nie nadaję się na woźnicę, ja zaś twierdziłem, że z konieczności szybko się do tego przysposobię. W pewnej chwili wymknęło mi się, że mógłbym wziąć do tego pomocnika, który sprawiałby się z całym tym inwentarzem. Spojrzał podejrzliwie, a widząc moją trochę zakłopotaną minę, z miejsca domyślił się, w czym rzecz.
– Czy masz na myśli to, co ja podejrzewam, że myślisz? – zaczął zjadliwie. – Bo jeśli tak, to chyba nie myślisz tego na serio! – aż krzyknął pełnym głosem.
– Nie unoś się, bo to i tak nic nie da – oparłem stanowczo. – Nic jeszcze nie jest postanowione, ale jeśli już będzie, to zapewniam cię, że będzie jeszcze gorzej, niż przypuszczasz – nie było co czekać z powiedzeniem mu całej prawdy..
Zamilkł, wpatrując się we mnie wzrokiem tak zdumionym, że aż zrobiło mi się go żal. Spokojnie opowiedziałem mu w czym rzecz, a on słuchał, chodząc po ogrodzie wokół stołu, przy którym siedzieliśmy, machając rękami, i przyzywając wszystkich znanych mu bogów, by zechcieli przywrócić mi rozum do opamiętania. Gdy już się wyszumiał, znów usiadł, i dziwnie łagodnym tonem poprosił, bym wyjaśnił powody, dla których chcę iść na pewną zgubę. Bo że mnie ona czeka, był pewny, zastanawiając się tylko, czy od razu, czy dopiero gdzieś dalej w drodze.
– Ani się spostrzeżesz, a poderżną ci gardło, i uciekną z całym dobytkiem.
– Przecież będzie ze mną ów żołnierz, którego ponoć już mi najęliście z Nabisem. Ale i tak nie wierzę, że coś mi z ich strony zagrozi.
– A to czemu, jeśli łaska? Sam mówisz, że chłopak jest z dzikiego ludu, a tej jego siostrzyczki nawet na oczy nie widziałeś. Na co ona? Do uciechy? Nowa atrakcja? Chyba masz jednak lepszy gust? – z lubością kpił w żywe oczy.
– To nie wymuskana dama z salonów. Jest córką wojownika, przyuczona do walki, a to nie bez znaczenia – zacząłem wyliczać, korzyści. – Długie wędrówki to dla niej zwyczajność. A w podróży przyda się kobieta, potrafiąca oporządzać taki dom na wozie, jakim będziemy jechali.
– Skoro są tacy waleczni, to przy pierwszej okazji zrobią sobie rodzinną zabawę z twojej głupoty, i tyle z ciebie zostanie, co śliczny trup w krzakach. Nawet go nie oporządzą, chyba że do gołego – drwił, łapiąc mnie za słówka.
Sprzeczaliśmy się długo, żaden jednak nie przekonał drugiego. Stanęło na tym, że jeszcze się zastanowię, lecz obaj wiedzieliśmy, że bliższy jestem decyzji o zabraniu ze sobą scytyjskiego rodzeństwa, niż zaniechania tego pomysłu. Coraz bardziej mi się podobał, już nawet nie dla pomocy, i wygody w podróży, ale dla przygody. Nadto wynalazłem jeszcze jeden powód, dla którego się w nim utwierdzałem. Szło o dzieje i obyczaje tamtych ludów, a co ważniejsze, o ich mowę, czego nikt tu nie znał, a co dzięki Dolanowi i jego siostrze mógłbym w drodze poznać, by później to wszystko spisać dla wiedzy i powszechnego pożytku. By podtrzymywać się na duchu, mówiłem sobie, że zamiar ten, bez wątpienia, pochwaliłby sam Strabon.
Chłopak uwinął się z zadaniem w dwa dni. Gdy zjawił się w faktorii z samego rana, Melos akurat zbierał się do wyjścia z domu, i zobaczył go, stojącego przed drzwiami. Odczekał, aż wyjdę, powiadomiony przez sługę, iż przybył „ten dzikus”, po czym tonem, pełnym jadu, spytał, czy to jest właśnie ów dziwny osobnik, wobec którego mam tak niezwykłe plany. Spojrzał przy tym na Dolana wzrokiem Meduzy, a tamten odpowiedział mu tak wyzywającym uśmiechem, że w powietrzu aż powiało smrodem z najmroczniejszych zakątków Hadesu. Pierwsze więc ich spotkanie trudno było uznać za obiecujące.
Młodzik oznajmi, że dotarł do Lucjusza, a ten podał imię człowieka, który mógłby być mi przydatny, wskazując jednocześnie, gdzie go szukać. Przesłał też serdecznie pozdrowienie, i życzenie sukcesu w mych poszukiwaniach.
– To dobry człowiek. Opatrzył mi ranę – podniósł dłoń, owiniętą zgrabnym opatrunkiem. – Za darmo – dodał zdziwiony.
– Było nie pakować jej tam, gdzie nie trzeba.
– Ale drugą mam całą zdrową – odparł, wyciągając ją po zapłatę.
– Nie bój się, dostaniesz swoje. Najpierw jednak porozmawiamy.
– O czym?
– Dobrze wiesz.
– Już powiedziałem.
Przez dłuższą chwilę milczałem, sam w sobie ważąc decyzję. Raz powiedziane słowo miało zaważyć na jego losie, ale też i na losie mojej wyprawy.
– A gdybym się zgodził? – spytałem powoli, patrząc mu w oczy.
– Na co? – udał, że nie rozumie, choć przecież widział, o czym mowa.
– Zabrać was oboje.
Pierwszy raz zobaczyłem, jak zaniemówił. Zacisnął usta, opuścił głowę, stał bez ruchu.
– Czy to żart, panie – wreszcie spytał, z nieufnością w głosie.
– Mówię poważnie.
Zadziwiające, że wystarczy jedna chwila, by odmienić człowieka. Najpierw widać to po oczach, potem po gestach, mowa przychodzi na końcu. Całym sobą Dolan okazał wciąż czujne niedowierzanie, nadzieję, trwogę, rozterkę. Z nawyku węszył pułapkę, z natury czuł podniecenie, w małym, ale sprawnym rozumie kalkulował, o co tu naprawdę chodzi. Gdy się odezwał, usłyszałem już nie młodziutkiego, zbuntowanego ulicznika, lecz młodzieńca, stającego przed nieoczekiwanym wyzwaniem.
– Panie, nie można bawić się biedakami dla kaprysu – zaskoczył mnie, mówiąc zupełnie jak dorosły.
– Nie wierzysz mi?
– Chciałbym, ale sam nie wiem – kręcił głową. – Nie rozumiem – wyznał otwarcie.
– Co tu rozumieć? Chyba mówię wyraźnie.
– Ale powiedziałeś, „gdybym”. To jeszcze nie pewność – miał swoją rację.
W rzeczy samej, tak powiedziałem. Ale w tym samym momencie, naszła mnie pewność, znienacka, właściwie bez udziału woli i rozumu. Był to odruch, w istocie decyzja, z tych, zamieniających wahanie i wątpliwości w oczywistość, dla której dopiero trzeba znaleźć logiczne uzasadnienia. Umysł objaśni wtedy wszystko, co mu podsunie przekonanie o słuszności czegoś, co płynie z duszy. Czy to nie dziwne, że ważne postanowienia często zapadają nieoczekiwanie, w sposób zaiste nieodgadniony? Gdzie w nas jest dźwignia, która je uruchamia z taką siłą? Za jej sprawą odmienia się nasz los, choć nie potrafimy zrazu przewidzieć, czy na dobre, czy na złe. Czy to przemożne fatum, czy znak od bogów, czy może jeszcze coś innego?
– Powiedziałem, co powiedziałem – oznajmiłem stanowczo, tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Powtarzać nie będę. I mam swoje warunki.
– Jakie?
– Wyruszam za dwa tygodnie – wcześniejsze, ogólne przemyślenia niejako same poczęły układać się w konkretny plan. – Naznaczonego dnia, stawicie się z samego rana w miejscu, jakie wcześniej podam. Nie chcę nic wiedzieć, jak to zrobisz,. i nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Twoja w tym głowa. Inaczej być nie może – podkreśliłem z naciskiem. – A wcześniej będziesz pomagał w przygotowaniach – dodałem.
Inna możliwość nie wchodziła w rachubę. Przecież nie zajmę się wykupywaniem cudzej niewolnicy, ani wdawał w prostackie intrygi. Natomiast wyjeżdżając, mogę w ostatniej chwili zabrać ze sobą dwie obce osoby, które napotkam przypadkiem na drodze za miastem. Co prawda, pokrętne to wytłumaczenie dla tego podstępu, lecz i tak najlepsze dla usprawiedliwienia się przed sobą z przymknięcia oczu na łamanie prawa. Sprytny chłopak w lot pojął, w czym rzecz.
– Poradzę sobie, panie – zapewnił odważnie. Nie dziękował, nie kłaniał się, tłumił radość, z trudem kryjąc ją za rzeczowym tonem. Wolałem to, niż wylewną wdzięczność, pełną gestów i okrzyków. Krótko, bez wahania, bez zbędnych pytań. – Pomogę, ile będzie trzeba. Kiedy mam zacząć? – starał się zachować powściągliwość, lecz widać było, że aż się wyrywa do działania.
– Jutro pojedziesz ze mną do pewnego człowieka za miastem. Tam wszystkiego się dowiesz. Zostaniesz jego podręcznym, przyuczy cię, znajdzie dla ciebie zajęcia. Jak się sprawdzisz, nie będziesz miał źle – dałem do zrozumienia, że ma trzymać ręce na widoku. – I jeszcze jedno, koniec z ulicznym złodziejstwem i twoimi dzieciakami – dodałem stanowczo. – Inaczej nie chce cię znać – chyba sam się tego domyślił, ale wolałem mu tak zagrozić, żeby nie mieć żadnych nieprzewidzianych kłopotów.
– Będę z samego rana – nawet się niezgrabnie ukłonił, po czym pędem pobiegł do miasta. O swojej bandzie nie wspomniał, lecz byłem pewny, że dotrzyma tego, czego zażądałem.
Wieczorem, gdy oznajmiłem Melosowi swą decyzję, nawet się już nie sprzeciwiał, tylko zrezygnowany spytał, jak sobie wyobrażam wyprowadzenie dziewczyny za mury.
– Gdy znika niewolnik, zaraz zaczynają go szukać. Robi się szum, zaczynają łowy po ulicach, straże przy bramach sprawdzają każdego bez wyjątku.
– Wóz przygotuje się w którejś wiosce, czy osadzie przy wojsku. Każę chłopakowi stawić się tam przed świtem, tuż przed wyjazdem. Jak zawiedzie, ruszymy sami.
– Na drodze też mogą szukać.
– Poproszę Korbulona o małą asystę, dwóch-trzech żołnierzy, do pierwszej stacji. Jestem pewny, że mi nie odmówi. Nawet gdyby kto się nami zainteresował, to nas nie ruszy.
– Nieźle pomyślane. Marnujesz się, Festusie! Z tą swoją chytrością, powinieneś zostać wodzem wielkiej armii – drwił bez umiaru. – A tu co? Tylko zwykła sztuczka – zaśmiał się. – O, przepraszam, już nic nie mówię – widząc moją minę, zmiarkował się, i zamilkł.
Decyzja zapadła, nie było więc już na co czekać. Nazajutrz, wczesnym rankiem, pojechaliśmy do magazynów Nabisa. Melos, choć nie musiał, zabrał się z nami, oznajmiając, że przecież powinien wiedzieć, co się dzieje w faktorii. Zabawne były pierwsze jego kontakty z Dolanem. Zrazu boczył się, udawał, że go nie dostrzega, rzucał docinki. Chłopak, popatrując na mnie, nie dawał nic po sobie poznać, choć zapewne czuł się z tym nie najlepiej. Wyraźnie mu ulżyło, gdy zorientował się, że owym człowiekiem, któremu go przydzielę, będzie nie ten złośliwiec, a ktoś zupełnie inny. Z kolei Melos, niechętnie pogodziwszy się z moim wyborem, powoli oswajał się z nim, a widząc, że młodziak zachowuje się poprawnie, dał sobie spokój z jawną złośliwością.
Nabis wziął chłopaka pod swoją komendę bez słowa komentarza, a dowiedziawszy się, co szykujemy, kiwnął tylko głową, i stwierdził, że czeka na konkretne polecenia. Było kilka spraw, które należało przynajmniej z grubsza rozstrzygnąć w należytej kolejności, a to rodzaj wozu, jakim mielibyśmy jechać, ilość i rodzaj zwierząt, ekwipunek, wreszcie broń. Ku naszemu zadowoleniu, Dolan wykazał się w tym ogromną wiedzą i pomocą, co zrozumiałe, jako że wywodził się z plemienia odwiecznych wędrowców Siedział cicho, ale kilka razy wtrącił uwagi, które okazywały się nad wyraz trafne i użyteczne. Szczególnie zadziwił nas, gdy zastanawialiśmy się nad tym, co najlepiej nadałoby się na towar wymienny w drodze.
– Sól – rzucił z kąta, w którym siedział. – Warto zabrać dużo soli.
Melos, z miejsca pojąwszy, w czym rzecz, po raz pierwszy spojrzał na chłopaka z pewnym uznaniem.
– Niegłupie – stwierdził, widząc moje zaskoczenie. – Wszyscy jej chcą, wszędzie jest cenna, da się łatwo wydzielać, zajmuje niewiele miejsca. Już tu jest droga, a tam będzie miała duże przebicie.
Nabis szybko znalazł wspólny język z Dolanem, w wielu sprawach praktycznych rozumieli się w pół słowa, chyba nawet zaczynali się lubić. Melos dorzucał swoje uwagi, ale cały czas marudził, licząc na głos, ile to wszystko będzie kosztowało. Słuchałem ich cierpliwie, nie mając wiele do dodania. Zorientowałem się jedynie, iż Festusowi przyjdzie wiele się nauczyć z tego, w czym Tycjana zawsze obsługiwała służba. Doświadczyłem dotąd trudów krótszych podróży, a i to jako współtowarzysz, prawda, że wytrwale znoszący niewygody, lecz we wszystkim innym korzystający z opłacanego, cudzego wysiłku. Teraz szykowało się coś zgoła odmiennego, z czym nigdy wcześniej nie miałem do czynienia.
Od tego dnia przygotowania ruszyły na całego. Doglądałem urządzania mego przyszłego domu na wozie, i wyposażenia wyprawy we wszystko, co konieczne. Do naszej grupy dołączył Agis, ów żołnierz, najęty jako mój sługa i strażnik w jednej osobie. Okazał się nabytkiem nadzwyczaj przydatnym. W młodości walczył pod Germanikiem w Cylicji i Kammogenie, gdzie odniósł poważne rany. Odprawiony z wojska, najmował się jako zbrojny w służbie różnych panów, a od niedawna pracował dla Nabisa. Wciąż jeszcze krzepki, znał trochę ziemie Armenów i Medów, miał więc pewną wiedzę o tym, jak tam się poruszać. Dolan przylgnął do tej dwójki dawnych wojaków, a oni przygarnęli go jak swego. Okazało się, że zna się dobrze na koniach, i umie koło nich chodzić.
Melos, ze zrozumiałych względów, nieustannie gderał, zwłaszcza gdy dochodziło do płacenia słonych sum za ekwipunek. Bardzo jednak przejmował się wyprawą, nie tylko dlatego, że tak miał nakazane przez mego ojca, lecz także ze szczerej troski o mnie, i pomyślność mych planów. Udzielił mu się nastrój przygotowań, nadto widział już w wyobraźni korzyści handlowe, jakie mogłoby przynieść poznanie nowych możliwości dostępu do wschodnich towarów. Wiele o tym rozmawialiśmy, a jego pomysły i rady były właściwie przestrogami przed tym, jak nie dawać się oszukać pośrednikom. Uczyłem się więc trudnej sztuki kupieckiej chytrości, która niekiedy niewiele miała wspólnego ze zwykłą przyzwoitością.
Trzymany w domu raczej z dala od codziennej praktyki prowadzenia interesów, teraz dopiero poczynałem się orientować, jak wspaniałość efektów działania domu Tycjanów zbiega się z bezwzględnością środków, używanych do ich osiągania. Dziwnie mijało się to z zasadami logiki, zgodnie z którą dobry skutek powinien rodzić się z dobrych przyczyn. Pojąłem, że dobro bywa tu bardzo różnie rozumiane, w zależności od tego, kto, i jak zechce je określać, i jakich używa sposobów, by je osiągać.
W międzyczasie układałem różne plany samej podróży, zastanawiając się, jaką drogą powinienem jechać. Odwiedziłem nawet sklep Makryna, by sięgnąć do jednej z ksiąg Strabona, i wesprzeć pamięć jego zapisami o dawnej wojnie Antoniusza. Zrodziła się bowiem we mnie myśl, czy aby nie warto zboczyć na granicy w Nisbis z głównego szlaku, wiodącego na południe, wzdłuż Tygeru, w stronę Egbatany, wielce znanego i bogatego handlem miasta perskiego, czy pójść na północ, i przez góry przedostać się do jeziora Spauta, skąd już niedaleko ponoć jest do morza hyrkańskiego. Mógł Antoniusz prowadzić tamtędy sto tysięcy wojska, mogę i ja przeprawić się ze swoją małą kompanią. I tak przyjdzie wędrować przez góry, tyle że krócej. Z tego, com wyczytał, można było wnosić, że, co prawda, trzeba będzie iść potem dość długo jego brzegiem, ale tym sposobem wyjdzie się wprost na równiny Sogdy, gdzie trudy wędrówki nie będą tak duże. Nadto, z opisów Dolana wynikało, że gdzieś tam właśnie są jego rodzinne strony, a do Syrii pędzono go stamtąd drogami, które myślałem wybrać tyle, że od naszej strony. Wszystko się więc jakoś składało, choć jedynie do połowy tego, com zamierzał przebyć.
Co dalej, trudno było teraz orzec. Wiedziałem jedynie, że są tam trzy wielkie miasta, w tym Baktria, która obrałem sobie za ostateczny cel wyprawy. Jeszcze w Rzymie założyłem, że pójdę po partyjskiej stronie gór, gdyż więcej o tych ziemiach wiadomo. Jednak obecnie rozważyłem i to, że trudniej tam będzie wcisnąć nasze interesy między Partów, a przybyszów ze wschodu, i zasiedziałych tam, stałych pośredników. Droga północna, od morza, zdawała się być jeszcze mało znana i prawie niezbadana, więc pomysł, by urządzić na niej własny szlak Tycjanów, zdawał się obiecujący, choć niepewny. Nie wiadomo bowiem, jak mocno usadzili się tam Armenowie z Medami, i czy nie napotkam z ich strony na niechęć, lub wręcz wrogość. Co prawda, panował teraz między nami pokój, ale co innego polityka, a co innego brzęczące złoto w dużych ilościach.
Melos uznał, że to może się udać, wszelako pod warunkiem, że zdołam taki szlak przetrzeć, i znajdę chętnych kandydatów na wspólników. Miał umiarkowaną na to nadzieję, niemniej jego sceptycyzm mnie nie zniechęcał. Dodatkowym, choć już mniej handlowym argumentem było i to, że posłużę się Dolanem i jego siostrą do lepszego poznania tamtejszych ludów, o których mało co wiadomo.
– Na to bym nie liczył – wciąż pozostawał nieufny. – Zobaczysz, nawet gdy tam dojedziecie razem, to za pierwszym znanym im zakrętem zostawią cię w szczerym polu, bez słowa podziękowania. Dobrze, jeśli zachowasz głowę w jednym kawałku.
Mocno zajęty, znalazłem jednak czas, by odszukać owego lekarza, którego wskazał mi Lucjusz. Pod podanym adresem, w niedużej izbie zaniedbanego domu, mieszkał samotnie, pod opieką niewiele od niego młodszej kobiety, jakiejś dalekiej krewnej. Wpół ślepy starzec dawno już zaniechał swego zawodu, nie miał stałych uczniów, aczkolwiek niekiedy doradzał młodszym, szukającym rady doświadczonego medyka. Od pierwszych słów zorientowałem się, że umysł ma jeszcze jasny, choć mówił bardzo powoli, rozwlekając słowa. Gdy przedstawiłem swoją sprawę, długo milczał, potem znienacka roześmiał się skrzekliwie, i dał znać, że coś na ten temat kołacze mu się w pamięci. Chcąc zachęcić go do zwierzeń, wysupłałem kilka monet i kazałem, przez jego opiekunkę, by ktoś przyniósł nam dzban wina. Przyjęte to zastało z zadowoleniem, staremu począł rozwiązywać się język, a mnie przyszło wysłuchać opowieści, mało może konkretnej, ale zabawnej.
Była niejako z trzeciej ręki, w sumie mętna i błaha. Otóż mistrz mego rozmówcy miał z kolei swego nauczyciela, który w tamtych latach znał pewnego lekarza, zdającego się chyba pasować do moich pytań. Pół Grek, pół ni to Pers, ni to Part, był w służbie rodu Sureny, słynnego wodza, wielkiego pana, który uchodził w państwie za drugą osobę po partyjskim królu. Medyk miał dwie córki i z tego, co wesoło opowiadał mi starzec, rozochocony poczęstunkiem, ów nauczyciel, kochał się w jednej z nich i chciał się z nią żenić. Ta jednak, mimo usilnych starań, odtrąciła go, co długo jeszcze wspominał z wielkim żalem. Potem słuch o nich zaginął, ktoś tylko kiedyś opowiadał, że podobno widziano jej ojca w Ktezyfonie, gdzie miał się ponoć bardzo dobrze i bogato w łaskach tamtejszych wielmożów. Ot, i tyle całej historii.
Było tego tyle, co nic, ale dość, by rozruszać wyobraźnię. Jeśli miałaby to być moja partyjska rodzina, to znaczyłoby, że mam w sobie też krew nie tylko grecką i partyjska, ale i perską. Nie wiedzieć czemu, myśl o tym osobliwym bogactwie, niezwykle mnie ubawiła. Dalej, skoro moja prababka miała siostrę, znaczyłoby to, że gdzieś daleko nad Eufratem żyje może jej potomstwo. Lecz czy miało to jakiś sens? Jakby ich ojciec uchował się w czasie, gdy król Orodes, w zazdrości o sławę i popularność potężnego generała, obwołanego przez naród wcieleniem herosa Rostana, nakazał go zabić, widząc w jego rodzie zagrożenie dla swej władzy, a w nim samym konkurenta do korony? W takich okolicznościach, dworaków wokół przegranych spotyka zwykle nie najlepszy los. Z jakiej więc przyczyny pozwolono by jednemu z nich, skromnemu medykowi, urosnąć w znaczenie i bogactwo? No, i gdzie tu miejsce dla rzymskiego jeńca, którego miałby mieć przy sobie? W tradycji Tycjanów zachowała się opowieść, że gdy wydało się, kim jest, postanowiono zachować go przy życiu za obietnicę wielkiego okupu. Czy to da się jakoś złożyć w jedną całość?
Może udało się Maesowi? Wszak wiadomo, że wspominał o partyjskich krewniakach, choć bez żadnych konkretów. Gdzie ich odnalazł? Kim byli? Czy to w ogóle była prawda, czy tylko awanturnicze fantazje? Jednakże czyż nie oczywiste, że jego matka dała mu na drogę jakieś w tej sprawie wskazówki? Ja sam wiozłem ze sobą mały, stary amulet rodzinny, wręczony mi w domu przed wyjazdem, jeden z dwóch, jakimi moja prababka obdarowała obydwu swoich synów. Pierwszy przepadł wraz z Maesem. Może jednak spełnił swoje zadanie, jako znak rozpoznawczy gdzieś wśród odnalezionych kuzynów? Jeśli nawet jakąś wiedzę o nich miał mój dziadek i ojciec, to dziś niewiele znaczyła i prowadziła donikąd. Przekazywano ją w rodzinie, bardziej jako legendę, niż realność, z której cokolwiek mogłoby wynikać. Lecz nawet w takiej postaci kusiła swą tajemniczością, wartą wyjaśnienia. Kto wie, czy bogowie, zaskakujący mnie dotąd jakże dziwnymi znakami, nie podsuną mi i w tym czegoś niezwykłego?
Nie znalazłem dotąd żadnego punktu zaczepienia dla dalszych poszukiwań, niemniej obiecałem sobie, że jeśli uda mi się dotrzeć w mej podróży do królewskiego miasta nad Eufratem, jak to zresztą planowałem, spróbuję przy okazji rozpytać o tę starą historię. Z czasem pamięć przeszłości ulatnia się, lecz, jak sam przekonałem się na przykładzie Maesa, nigdy nie wiadomo, gdzie, i jakie zostawia po sobie ślady. W natłoku zajęć dałem sobie spokój tej sprawie, zdając się na kaprysy losu.
Przygotowania zbliżały się do końca, mieliśmy już wóz z ekwipunkiem podróżnym, czekający w magazynach Nabisa. Upatrzyliśmy dwa konie armeńskie, cztery muły rodzaju liguryjskiego, zbieraliśmy towary na wymianę, Agis zajął się zdobyciem broni. Zgromadziliśmy tylko to, co niezbędne, zakładając, że w drodze można będzie dokupić dodatkowe drobiazgi czy ubrania. Dolan uparł się, by wyszukać nieduży, dobrze wyprażony łuk dla swej siostry, która ponoć od małego wyuczona była posługiwać się nim na modłę scytyjską. O zapasy jedzenia na razie nie martwiliśmy się, gdyż do samej granicy armeńskiej, przejeżdżać mieliśmy przez liczne osady, wsie, mniejsze i większe miasta, nawet małe fortece, rozlokowane wzdłuż dróg ze stacjami podróżnymi i wojskowymi. Zasięgnąłem nawet w tej sprawie języka u Korbulona, który z wiadomych względów miał dobre rozeznanie w tamtych okolicach.
Odwiedziłem go pewnego dnia w garnizonie, by poprosić o wiadomą przysługę. Zdziwił się nieco, lecz o nic nie rozpytywał ponad to, co sam zechciałem mu powiedzieć. Wyczuł jednak, że coś jest na rzeczy, bo kilka razy pytał, czy czegoś się obawiam. Koniec końców wyznałem, że oprócz sługi zabieram jeszcze dwie osoby, których udział w wyprawie uważam za niezbędny. Dodałem przy tym, iż wolałbym uniknąć rozgłosu, i nadmiernej ciekawości kogoś postronnego, kto chciałby za czymś lub za kimś zanadto węszyć. Gnejusz, zgodnie ze swą wojskową naturą, tylko roześmiał się i rzekł pół żartem, pół serio, że podoba mu się taka przezorność, godna chytrego stratega. Zapewne domyślał się jakieś sztuczki czy podstępu, lecz zadowolił się tym, co usłyszał. Umówiliśmy się, że na dzień przed wyjazdem przyślę do niego Agisa po stosowne polecenia, i przydzielił dwóch konnych do asysty. Na odchodnym zapewniłem go też, że pamiętam o tym, by zbierać rozmaitości o miejscach, gdzie się znajdę, a które mogłyby wzbogacić jego wiedzę, użyteczną dla wojska. Pożegnaliśmy się, życząc sobie wzajemnie wszystkiego, co najlepsze.
W dniach, poprzedzających wyjazd, odbyłem kilka zwyczajowych spotkań towarzyskich, podczas których dawałem do zrozumienia, ze niebawem wyjadę, tłumacząc to koniecznością udania się do południowych miast fenickich w rodzinnych interesach. Nie mogło to budzić podejrzeń, gdyż statki, niewypuszczające się o tej porze na otwarte morze, przecież bez przerwy pływały wzdłuż wybrzeża. Zachęciło natomiast kilka dam do intensywniejszych starań o urozmaicenie sobie z moją pomocą swego życia prywatnego, i liczących na to, że zdążą jeszcze z tym się uwinąć zanim zniknę im z pola widzenia. Pomyślałem, że może warto na odjezdnym pozostawić po sobie dobre wrażenie, lecz odkładałem to dosłownie na ostatnią chwilę.
Gdy wszystko było już gotowe, oznajmiłem Dolanowi, że ruszamy za dwa dni. W ogóle nie rozmawialiśmy o jego siostrze, wiedziałem tylko tyle, że już wcześniej się z nią porozumiał, i że obydwoje czekają mego znaku, by wypełnić plan, jaki zawczasu sobie przygotowali. Chłopak oznajmił, że znika, i że pojawi się z nią tak, jak zostało ustalone. Agis wyprowadził z miasta wóz z dobytkiem i zwierzętami, by czekać na nas w gotowości w pierwszej wiosce za murami, na drodze ku Beroi, wiodącej dalej na wschód do Eufratu. Na koniec wreszcie odbyłem ostatnią, długą rozmowę z Melosem, zalecając mu, by o wszystkim powiadomił mego ojca, nie omijając niczego.
– Nie martw się, Festusie, zdam dokładny raport, i nie omieszkam dołączyć do niego rozliczenia z góry złota, jakieś tu roztrwonił – złośliwością próbował pokryć szczery niepokój o pomyślność mej wyprawy.
– Na ile to będzie to możliwe, dam ci znać z drogi, jak mi się wiedzie – starałem się go trochę uspokoić.
– To się da tylko do armeńskiej granicy. Potem już nie będzie jak, Chyba, że przez przypadek, albo jaką niezwykłą okazję.
– Trudno chyba orzec, gdzie w ogóle jest ta granica. Korbulon mówił, że już za Edessą trwają ciągłe przepychanki.
– Musisz się pchać właśnie tamtędy?
– Za Eufratem i tak nie ma nic pewnego. Może są jakieś boczne drogi, ale do nich trzeba by miejscowego przewodnika.
– Lepiej pilnuj się głównych traktów. Będziesz bezpieczniejszy.
– Pójdę w stronę Carrahe. Tam się zatrzymam na dwa-trzy dni..
– A to czemu?
– Mam swoje powody.
– No, tak, zapomniałem. Rodzinne sentymenty – pokiwał głowa ze zrozumieniem. Znał stare dzieje Tycjanów, jeszcze z czasów, gdy mieszkał z nami w Rzymie.
Udzielił mi też krótkiej lekcji w sprawach rozmaitości pieniędzy, jakie tam się spotyka, co ile jest warte, co na co się liczy, i jak.
– Najpewniejsze jest złoto i srebro, ale trzeba uważać, bo łatwo dać się oszukać na zamianie. Zresztą, złota nie pokazuj bez szczególnej potrzeby. Po co kusić los. Najlepiej wymieniać towary, albo płacić denarami. Idą jeszcze greckie drachmy, no i wszędzie tam w cenie są perskie darejki, to też złoto, albo srebro. O sestercjach zapomnij, choć miedź dobra jest na drobiazgi, mało co w podróży przydatne – mógł tak bez końca.
– A u Armenów?
– Najpewniejsze są z wizerunkiem ich dawnego króla. Złote spotkasz rzadko, częściej srebrne drachmy, są i mniejsze. Dobre wszędzie, myślę, że nawet daleko na wschód. Dałem ci ich trochę, ale używaj ostrożnie.
Miał w głowie nie tylko wszystkie możliwe wymiany pieniędzy, ale też co za ile się kupuje, i gdzie. Mimo dobrej pamięci, z trudem to ogarniałem. Zabierałem ze sobą sporą fortunkę w różnych monetach, w większości pozaszywanych w trzech pasach, oprócz tego kilka małych mieszków, poutykanych w zakamarkach wozu. Melos dał mi też kilka kwitów zastawnych do znanych mu ludzi, ale nie było pewne, czy się z nimi spotkam.
– Prędzej czy później, przyjdzie ci radzić sobie samemu. Zaczniesz ostrożnie oglądać każdy pieniążek. Pożegnasz się z tą twoją irytującą dobrodusznością wielkiego pana – mędrkował – ale wyjdzie ci tylko na dobre.
Nastał wreszcie ostatni dzień przed wyjazdem. Wszystko zostało zebrane, spakowane, zawiezione na wóz za miastem. Agis czekał tam przy małej gospodzie ze stajnią, jeden koń został przy faktorii. Dolan zniknął, wcześniej podałem mu znak, po jakim rozpozna go gospodarz naszej insuli, gdyby miał z niej skorzystać, by ukryć się przed nocą. Ja sam, jakby nigdy nic, z samego rana wybrałem się do term na wyspie, wylewnie pozdrawiając po drodze różne osoby, które już miałem okazję poznać. Wszystko miało być jak zwykle, nawet cieszyło mnie spędzenie czasu na krótkim lenistwie w łaźni. Kto wie, kiedy znów nadarzy się taka okazja?
Rzeczywiście, było leniwie, choć nie tak znowu spokojnie, a to za sprawą pewnej spotkanej tam damy, która od dawna zabiegała o zaznanie kilku chwil przyjemności z rzymskim przybyszem. Nie dało się na salonach, wyszło w wodzie, właściwie przypadkiem, ale za to skutecznie, nawet dość miło, i mało zobowiązująco. Co prawda, popadła potem w egzaltację, w nadziei, iż to zapowiedź wspaniałej przygody, natomiast ja potraktowałem rzecz całą jak dobre pożegnanie z miejscowym towarzystwem. Gdy rzecz się rozniesie, będę już daleko stąd. Każę Melosowi wysłać jej za kilka dni dyskretnie jakiś cenny drobiazg, na pamiątkę tego przedpołudnia. Chyba się nie rozsierdzi, gdy dowie się, że musiałem wyjechać – lecz przecież z jakże dobrym do niej uczuciem? Kobiety bywają szalenie zadowolone, gdy dać im do zrozumienia, że zyskały wyłączność na coś, o co zabiegało tak wiele rywalek.
Wróciwszy do domu przekazałem jeszcze Melosowi resztkę drobiazgów, kilka książek, które tu kupiłem, ów rysunek Lucjusza, a także zapiski, w których zawarłem wszystko, co uważałem za godne zachowania z dotychczasowej podróży. Poleciłem, by to wysłał jaką pewną i bezpieczną pocztą do Rzymu, najlepiej naszym statkiem, do rąk własnych ojca. Wczesnym popołudniem, ubrany zwyczajnie, nawet nieco paradnie, uściskałem się z nim, i z jedną małą sakwą ruszyłem konno w stronę bramy wschodniej. Wyglądało tak, jakbym wybierał się na zwykłą przejażdżkę, be specjalnego celu. Można było sądzić, że jadę odwiedzić mego przyjaciela, Korbulona w garnizonie, co przecież już się kilkakroć zdarzało. Nikogo więc mój widok nie dziwił, a któż zechce sprawdzać czy, i kiedy wróciłem? Powoli minąłem strażników, i bez pośpiechu skierowałem konia na szeroki trakt, wiodący mnie teraz już w daleki świat.
Odnalazłem Agisa, z którym był też Nabis. Nadzorca magazynów przyjechał na wszelki wypadek, by raz jeszcze rzucić okiem na nasz dobytek, i sprawdzić, czy czego nie zapomnieliśmy. Zamierzał czekać aż do naszego rannego odjazdu, by potem przekazać Melosowi, jak się wszystko udało. Dzień zwolna miał się ku końcowi, ja zaś przebrany już w proste ubranie podróżne, siedząc przed gospodą, wypytywałem obydwu moich towarzyszy o rozmaite rzeczy, jakie mogą nas czekać w drodze. Wreszcie zapadła noc, ustał ruch i gwar w osadzie, pogasły światła. Czekaliśmy na Dolana i jego siostrę, czas wlókł się niemiłosiernie. W takim oczekiwaniu zwykle zdaje się, że biegnie wolniej, niż powinien.
Pojawili się tak, jak było umówione. Z szarości ustępującej nocy wychynęły dwie postacie w płaszczach, z twarzami osłoniętymi kapturami, bez żadnych bagaży. Szybko doszli do wozu, wdrapali się do środka, a ponieważ zaprzęg był już gotowy, Agis natychmiast zasiadł z przodu, i wyprowadził wóz pomiędzy domami, ja zaś wskoczyłem na konia, luzaka prowadząc przy sobie. Uniosłem rękę w pożegnalnym geście, Nabis odpowiedział tym samym. Gdy wyjeżdżaliśmy na główny trakt, było jeszcze pusto, tylko gdzieniegdzie kręciły się pojedyncze osoby, zajęte swoimi sprawami. Nikt za nami się nie oglądał, widok był tu zwyczajny, ot, jeszcze jeden wóz z towarami rusza w swoją drogę. Minęliśmy dwie kolejne osady, a po niedługim czasie dojechaliśmy w pobliże garnizonowych budynków, gdzie w umówionym miejscu czekali na nas dwaj konni żołnierze. Rozpoznali Agisa, z którym wcześniej wszystko domówili, i na dany przez niego znak bez słowa ruszyli za nami.
Przez dwie miary czasu jechaliśmy tak szybko, jak się dało, potem zatrzymaliśmy dla krótkiego odpoczynku. Odwróciłem się w siodle, i spojrzałem za siebie. Zobaczyłem tylko dalekie wzgórza nad Antiochią, lecz samo miasto zniknęło. Naszło mnie wrażenie, że zniknął też Tycjan, a na drodze stał Festus, który teraz dopiero naprawdę miał stać się prawdziwym Viatusem.
cdn…