Początek u Kresu Drogi

  1. Czego można się przypadkiem dowiedzieć o sobie

Po pierwszych dniach płynięcia na fali przypadków, nastała pora porządkowania planów dalszego działania. Melos był w swoim żywiole, urządzał sprawy wokół starych i nowych interesów. Ja natomiast pragnąłem jak najszybciej wywiązać się z cesarskich zobowiązań, by spokojnie rozpocząć przygotowania do zamierzonej wyprawy. Okoliczności spowodowały, że moja osoba nabrała tu jakiegoś pozornego znaczenia, lecz nie miałem ani prawa, ani ochoty wtrącać się w bieg wydarzeń. Mogłem je, co najwyżej, obserwować jako statysta, by zdać z nich relację, a i to bardzo powierzchowną, stosownie do rangi zadania, także możliwości. Wielka w tym pomocą był nasz nieocenionego faktor ze swą niebywałą wręcz wiedzą o miejscowych układach. Był tu ważnym graczem z nadania Tycjanów, tyle że roztropnie trzymał się w cieniu, z dala od polityki.

Moje przybycie przydało jego poczynaniom impetu, gdyż wszystko, co teraz czynił, przez kaprys bogów zyskiwało jakby cesarskie imprimatur. Na szczęście, nie osłabiło to przyrodzonej mu zdolności do chłodnej kalkulacji. Wiedział, że podobna sytuacja się nie powtórzy, więc przemyśliwał, jak najlepiej ją wykorzystać do umocnienia pozycji naszego domu, i wyciągnięcia z tego możliwie największych korzyści. Szczególnie rozochociła go wizja dostępu do zamówień wojskowych, dotąd zawarowanych zwyczajem wyłącznie dla miejscowych kupców i bankierów, wspieranych przez przekupnych urzędników. Myśl, że da się ich w tym ograć, sprawiała mu niekłamaną radość, i rozbudziła jego inwencję, niczym piękna muza duszę poety. Podczas kolejnych rozmów, stopniowo odkrywał mi tajniki pajęczych powiązań między co ważniejszymi ludźmi w mieście, ich interesy, koterie, charaktery, sekrety i słabostki. Imponował znajomością rzeczy, bez niego nie byłbym w stanie ogarnąć złożoności obrazu tego światka, ni opisać go bez popełnienia większych błędów.

Z samego rana wyszedłem na krótko z domu, ot, tak, bez celu, ni specjalnej potrzeby, by oddać się miłemu lenistwu przed poważnym podjęciem, już niebawem, spraw zarówno faktorii, jak i planowanej podróży. Wczesnym popołudniem miał przyjść publikanin, z raportem o naszych zyskach podatkowych, i sytuacji w kwesturze. Chudy pomocnik Melosa przygotował stosowne papiery, by służyć potrzebną asystą. Miałem zatem kilka wolnych godzin dla siebie, kto wie, czy nie ostatnich. Umyśliłem więc, że rozejrzę się po uliczkach ze straganami i sklepami, gdzie znajdę, być może, coś wartego uznania, lub przydatnego dla mej wyprawy. Dzień zapowiadał się niezbyt upalny, nie groziło mi zmęczenie, czy otępienie umysłu w gorącym powietrzu, nawet przy natłoku wrażeń.

Bogactwo tu widzi się niezmierne, a towarów takie zatrzęsienie, że żadna część miasta nie może być nazwana osobnym rynkiem. Kupujący nie potrzebują schodzić się do jednego, wyznaczonego po temu miejsca, lecz mają wszystko pod ręką, i przed drzwiami. Ludzie roją się na każdej ulicy, i tej zadbanej, i zaniedbanej, gdyż nie muszą biegać dokoła po co im potrzebnego. Wybór jest duży, dla bogatych, i dla biedniejszych. Nie ma więc tak, jak w innych miastach, że jeden rząd towarów leży wystawiony przed domami, w środku zaś kolumnady nikt nie trudni się handlem. Tu każda wolna przestrzeń służy za sklep, warsztat, skład ubrań, garnków i naczyń, każdego dobra większego i małego, dla potrzeby, i upodobania. Gdym odmawiał kupienia czego, wówczas zapewniano mnie, że, po zastanowieniu, mogę wrócić w każdej porze dnia, bo kupujący wieczorem nie mają z niczym kłopotu, tak samo, jak kupujący z rana. Można zaopatrzyć się, a i zabawić, wedle woli i gustu, kiedy tylko się zachce. Życie w Antiochii nie zamiera ani na chwilę, a ktoś uprzytomnił mi, że mieszkają tu nawet tacy, którzy odwrócili zwykły porządek czasu, śpią za dnia, a pracują w nocy.

Po namyśle, kupno rzeczy niezbędnych do podróży odłożyłem na później, uznawszy, że. najpierw należy spokojnie rozważyć, czego mi będzie potrzeba, a jeśli się uda, to i zasięgnąć języka u ludzi znających warunki, w jakich przyjdzie wędrować. Zrezygnowałem z krążenia po ulicach, powoli kierując się wprost ku głównej kolumnadzie, by tam przysiąść na chwilę, i nieco się ochłodzić jakim zimnym napojem. Naraz zorientowałem się, że mijam skład poznanego wcześniej księgarza. Dotarło to do mnie w chwili, gdym na niego omal nie wpadł przed jego domem. Stał tyłem, przy niewielkim stoliku, i głośno coś perorował, machając rękami przed młodym człowiekiem, studiującym rozłożoną przed sobą księgę. Doszło do krótkiego zamieszania, Makryn poznał mnie, skłonił się nisko, i zaniechawszy przemowy do młodzieńca, powitał jak najgrzeczniej.

– Twe ponowne odwiedziny to zwiastun dobrego dnia, szlachetny Festusie – puścił w ruch swój obrotny język, wyćwiczony na każdą okazję. – Niech będą dzięki naszej Tyche, że skierowała twe kroki w moją stronę – dodał górnolotnie – i wierzę, że ku pomyślności nas wszystkich – nie darował sobie odrobiny chytrości.

– Witaj, Makrynie – roześmiałem się. – Jestem pewny, że wspiera cię także wiele innych bóstw, z różnych stron świata. Podejrzewam cię o dobre stosunki zarówno z Aszti, jak i Nidabą, której, bez wątpienia, jesteś tu gorliwym wysłannikiem – dodałem, nieco chełpiąc się swą wiedzą.

– Nic nie jest w stanie ukryć się przed twą mądrością, panie – podjął rzuconą myśl. Wszelako najbardziej życzyłbym sobie opieki Abundancji, tak pięknie wspomnianej przez Owidiusza – także nie był od tego, żeby się popisać swym oczytaniem.

– Obyś tylko nie był zbyt niecierpliwy, ani natarczywy. Bogowie nie lubią, gdy się ich ponagla.

– Cóż, wyznam, że cnota cierpliwości nie jest mą najmocniejszą stroną – westchnął z teatralną emfazą. – Staram się jak mogę, lecz nie zawsze mi się to udaje – dodał, wskazując na młodzieńca, który zdążył już wstać do powitania. – Przez takie, oto, utrapienia – wskazał oskarżycielsko palcem na stojącego, który tylko uśmiechał się pogodnie, spoglądając szelmowsko na księgarza, ciskającego nań gromy. Cała ta scenka miała w sobie coś rozbrajająco sympatycznego, mimo hałaśliwego narzekania Makryna.

– To syn mej dalekiej, owdowiałej krewnej, niejaki Lucjusz – krótko przedstawił młodego człowieka. – Zdolny, choć nieznośny, obdarzony talentami, ale nieobliczalny.

– Dajże spokój, Makrynie, pozwól, by sam mówił za siebie – przerwałem mu tę wyliczankę. – Witaj młody człowieku, kimkolwiek jesteś – uniosłem rękę w geście pozdrowienia.

– Wielki to dla mnie zaszczyt, panie – skłonił głowę. – Jak się domyślam, jesteś Festusem z wielkich Tycjanów, który, jak słyszałem od wuja, zjechał do Antiochii, i nawet zechciał już odwiedzić ten tu dom książki – odpowiedział nad wyraz grzecznie.

– Wuja, wuja, zaraz wuja! – żachnął się księgarz. – To wielka przesada, panie – zwrócił się do mnie – ale co robić. Rodziny się nie wybiera.

– Makrynie – odparłem zaczepnie – strasznie marudzisz, ale przecież widzę, że lubisz swego krewniaka. I to chyba ze wzajemnością.

– Ależ, oczywiście, panie – wtrącił młody Lucjusz. – To mój dobroczyńca, choć udaje groźnego i nieprzejednanego zdziercę.

– Licz się ze słowami, hultaju – przerwał mu Makryn. – Wybacz, panie – zwrócił się do mnie – że zajmujemy ci czas gadaniną. Masz zapewne inne sprawy na głowie – spytał chytrze, w nadziei, że może opowiem mu jaką ciekawą nowinę.

– Ależ czasu mam aż nadto – odparłem z uśmiechem – i chętnie dowiem się czegoś o twojej dobroczynności. Przyznasz, że rzadka to cecha wśród kupców.

– Mam do niego słabość – westchnął. – Ale bez przesady! – dodał od razu, jakby się tłumacząc. – Zresztą, mam też w tym swój interes – uniósł ręce w geście usprawiedliwienia. – On uczy się na medyka, a przyznasz, że mieć takiego w rodzinie, to rzecz szalenie praktyczna. Na starość wszystko mi się zwróci, bo każę mu się leczyć za darmo.

– Makronie, nie tłumacz się – rozbawiła mnie jego udawana szorstkość. – Nie sądzę, żeby to była tylko prosta kalkulacja. Przyznaj, że jesteś, po prostu, zacnym człowiekiem. Nie bój się, nie wydam cię – dodałem spiskowym szeptem, tłumiąc śmiech.

Księgarz także się roześmiał. Poprosił, bym usiadł, klasnął w dłonie, przyzywając sługę, i nakazał podawać wina. Chętnie przyjąłem zaproszenie, chcąc przy okazji dowiedzieć się czegoś więcej o młodym Lucjuszu. Jego niewymuszona otwartość, i swoboda obejścia, z zachowaniem grzeczności, sprawiły na mnie dobre wrażenie.

– Powiedz, proszę, jakimi to talentami jesteś obdarzony. Bo żeś uczony, albo że niebawem nim będziesz, to już wiem.

– Talenty, to chyba przesada. Ale zajmuje mnie sztuka, głównie malarstwo, trochę poezja.

– Nie bądź taki skromny – wtrącił Makryn. – Wiedz, panie, że on wspaniale maluje i rysuje. Ma dobre oko, i jeszcze lepszą rękę. Potrafi kilkoma kreskami tak człowieka oddać, że aż dziw bierze. Albo śmiech, jeśli kto mu się nie spodoba.

– Doprawdy? A gdybym poprosił, żeby mi coś takiego sprokurował? Teraz, tu, przy tym stole – rzuciłem, tknięty odruchem, który zdziwił nawet mnie samego. – Uczyniłbyś mi ciekawą pamiątkę z mego tu pobytu. Oczywiście, zapłacę za przysługę – dodałem szybko, zwracając się zachęcająco do młodego człowieka.

Nieoczekiwana propozycja zaskoczyła obydwu moich rozmówców. Wymienili spojrzenia, jakby nie wiedząc, co powiedzieć. Poczułem się niezręcznie, ale nie miałem już wyjścia, oni zresztą też. Nie wypada odmówić bogatemu klientowi, nawet jeśli ma dziwaczny kaprys.

– Makronie, każ przynieść jaką kartę i przybory od kopistów, a Lucjusz zrobi choćby tylko szkic – napierałem, coraz bardziej zadowolony z pomysłu. – Kto wie, może kiedyś będę mógł się nim nawet poszczycić – zachęciłem ich małym pochlebstwem.

Księgarz cofnął się do sklepu, ja zaś zacząłem wypytywać młodzieńca o jego studia. Z odpowiedzi wynikało, że odbywa je u miejscowej znakomitości, greckiego medyka z wielką praktyką.

– Wciąż jeszcze się uczę, choć co łatwiejsze przypadki leczę już sam. Oczywiście, pod okiem nauczyciela. Mówi, że niebawem będę mógł złożyć przysięgę. Ale muszę jeszcze lepiej wprawić się w używaniu noża.

– Skoro masz doskonałą rękę do malowania, to i z tym się uporasz – rzekłem z przekonaniem, choć moje pojęcie o jednym i drugim było raczej mizerne.

– To nijak nie ma się do siebie – pokiwał głową. – A z nożem nie ma żartów. Nieudany obraz można zamalować od nowa, rysunek wyrzucić. A źle skrojonej operacji nie da się już powtórzyć. Szkoda zostaje na całe życie. A bywa i gorzej – dodał ze smutkiem w głosie.

– A co, według ciebie, jest gorsze, choroba ciała, czy duszy?

– Tego nie sposób rozdzielić. Są jak dwie strony jednej monety.

– Zatem, lecząc jedno, leczysz i drugie. Musisz więc umieć poznać się i na tym, i na tamtym.

– Zbyt prosto to widzisz, panie. Rzecz w tym, gdzie tu przyczyna, a gdzie skutek. To właśnie najtrudniej jest rozpoznać – mówił z wyraźnym zapałem młodego adepta sztuki lekarskiej, chętnego wykazać się swą wiedzą.

– Powiem ci, że coś podobnego usłyszałem na Cyprze, od niejakiego Makrosa, kapłana i uzdrowiciela.

– Poznałeś go? – aż podniósł głos. – To wielka sława, nawet tu o nim opowiadają.

– Miałem z nim długą rozmowę. W rzeczy samej, niezwykły to człowiek. Wiekowy, ale umysł nadal jasny. Rozjaśnił mi wiele rzeczy.

– Miałeś szczęście, panie. Chciałbym móc uczyć się u takiego mistrza. Ale i na swojego nie narzekam – dodał z uśmiechem

Przerwał nam Makryn, wracając wraz ze sługą, niosącym sprzęty do rysowania. Po krótkim przygotowaniu, Lucjusz zabrał się do pracy, prosząc, bym za często nie zmieniał ułożenia głowy. Gospodarz co i raz zaglądał mu przez ramię, za nim przypadkowi przechodnie zwalniali krok, spoglądając ukradkiem, ciekawi, co też takiego tu się wyczynia.

– Mógłby dobrze na tym zarabiać, nie uważasz Makrynie? – spytałem żartobliwie, nieco skrępowany, ale i podekscytowany niezwykłą dla mnie sytuacją.

– Sam mu to powiedz, szlachetny panie – odparł, wymachując rękami – bo mnie i tak nie usłucha. On ma dziwnie niefrasobliwy stosunek do pieniędzy.

– Co mu zarzucasz?

– Zapowiada się na dobrego medyka. Ale ma paskudną skłonność do zapominania o zapłacie.

– Nie zapominam, wuju, tylko czasami jej nie biorę – rzucił młodzieniec znad powstającego właśnie rysunku.

– No, i sam powiedz, panie, czy to nie głupota? Tak nie wolno!

– Czemu rezygnujesz z tego, co ci się sprawiedliwie należy, Lucjuszu?

– Właśnie, sprawiedliwie, sprawiedliwie – gorąco przytaknął Makryn. – Takie dziwactwa, to burzenie naturalnego porządku rzeczy.

– Bywa, że chory jest biedny, albo w ogóle nie ma pieniędzy – odparł Lucjusz, niezrażony zrzędzeniem wuja. – A odsyłać go z niczym, to jakby skazywać na pewną śmierć. Zwłaszcza dzieci.

– Zgubi cię ten nadmiar wrażliwości, i zbyt miękkie serce – huknął Makryn. – Tak się nie godzi. Trzeba dbać o szacunek u ludzi.

– Myślę, że właśnie tak go zyskuję. Po swojemu.

– I co takim robić? Sam osądź panie, Nie ma na książki, ledwo uzbiera na nauki i życie, a rozdaje łaski niczym wielki pan.

– Makrynie, kto wie, może w tym, co robi, jest jednak jakiś sens?

– Szlachetny Festusie – wtrącił się Lucjusz – wiedz, że wuj strasznie na mnie pokrzykuje, ale przecież pozwala przesiadywać tu, i korzystać z książek do woli. Pomaga mi, i wcale nie dla przyszłych korzyści. – Podniósł wzrok na Makryna. – Nie chcesz się przyznać, ale też masz dobre serce.

– Zacznij tak mówić jeszcze głośniej, a zaczną mnie wytykać palcami – złościł się księgarz, rozglądając dokoła.

– I wiesz doskonale, jaki wielkim cię darzę szacunkiem i miłością – dodał spokojnie młody medyk.

Przekomarzaliby się jeszcze dłużej, lecz rysownik skupił się na swej pracy. Co i raz rzucał na mnie szybkie spojrzenia, coś dodawał, poprawiał, na koniec wreszcie odłożył przybory, i wręczył mi swe dzieło. Spojrzałem na nie, i ogarnęło mnie zdumienie. Szkicowy portret głowy z ramionami był nad wyraz udany. Ale nie tylko samo podobieństwo czyniło go niezwykłym. Artysta jakby zdjął ze mnie maskę, obnażył coś skrywanego w obliczu, jednocześnie nie czyniąc mi żadnego despektu. W pierwszym odruchu wyraziłem niekłamany podziw dla jego kunsztu. Po chwili naszła mnie jednak inna myśl.

– Wielka jest twa zdolność przenikania do duszy człowieka, Lucjuszu – odezwałem się cicho, patrząc mu w oczy. – Niezwykły to dar. Ale może być niebezpieczny. Dobrze jednak, że chcesz być lekarzem – nie musiałem nic więcej dodawać, gdyż jego wzrok mówił, że pojął, co chciałem powiedzieć. Z jakiegoś powodu poczułem, że ta krótka chwila zrozumienia między nami pozostanie na długo w mej pamięci.

– Dziękuję ci, panie, za dobre słowa. I mądre – dodał powoli, bez cienia pochlebstwa.. – Przyjmij to ode mnie, jako pamiątkę naszego spotkania – wskazał na trzymany przeze mnie rysunek..

– O, nie, tak tego nie zostawimy. Chciałbym jakoś ci się wywdzięczyć. I chyba nawet wiem, jak – rzekłem po chwili zastanowienia. – Ale wpierw obiecaj mi, że nie odmówisz.

– Obiecuję.

– Z tego, jak tu rozmawiamy, domyśliłem się, że brakuje ci książek, jakie przyszły lekarz mieć powinien. Nie znam się na tym, ale wiem, że najważniejsze to dzieła Hipokratesa. Mamy też w Rzymie znakomitego ponoć medyka, Celsusa, który uchodzi za wyrocznię, i skarbnicę waszej wiedzy. Widomym mi jest, że dużo pisze.

– Słyszałem o nim, panie – przerwał mi Lucjusz – lecz nic nie wiem o jego dziełach.

– Musisz się tego wywiedzieć.

– Chłopcze – rzucił niecierpliwie Makryn – dajże szlachetnemu Festusowi dokończyć – stary wyga czuł już, dokąd zmierzam.

– Otóż jest moim zamiarem pomóc ci w zdobyciu tych ksiąg, dla pożytku tak twojego, jako lekarza, jak i chorych, których będziesz leczył.

– Ależ panie, to kosztuje majątek! – żachnął się młody medyk.

– O to się nie martw. Niech wuj sprowadzi je dla ciebie, a resztę zostaw jemu, i mnie. Jakoś się dogadamy – zwróciłem się do Makryna – nieprawdaż?

– Panie, wyznam szczerze, że brak mi słów – wyrzucił z siebie młodzieniec, skłaniając głowę w podziękowaniu.

– Mnie również ich zabrakło, gdym spojrzał na ten oto rysunek. Jesteśmy więc kwita – odparłem z uśmiechem.

– No, nie! – Makryn aż krzyknął, wznosząc ręce do nieba. – Tyche musiała dzisiaj spotkać gdzieś Asklepiosa, który chyba tęgo sobie przedtem popił z muzami w gaju Apolla. Bez takiej komitywy to nie mogło się zdarzyć! – księgarz kręcił głową, jakby z niedowierzaniem, niemniej skryty w niej kupiecki abakus pracował już tak, że wręcz dało się słyszeć chrobot przesuwanych kulek.

Lucjusz przyjął propozycję z wyraźną wdzięcznością, ale bez czołobitności, jaką zwykle okazują obdarowani. Przyjmował ten dar losu jako coś nie tyle należnego, ile naturalnego. Z jakiegoś powodu, ani mnie to dziwiło, ani urażało. Po prostu, jeden człowiek coś komuś dawał, a drugi to brał, nie tyle dla siebie samego, ile dla tego, co będzie mógł z tym uczynić dla innych. Mój uczynek miał być zwielokrotniony przez jego osobę na innych. Wyznam, że myśl ta niezwykle mi się spodobała, a i jemu mogła przejść przez głowę.

– Niech i tak będzie, Makrynie – przerwałem jego perorę. – Rad jestem, że pomogę w nauce twemu krewniakowi. Darujmy więc sobie dalsze domysły o pijackich ekscesach bogów, bo to nie nasza rzecz. Gotowi się obrazić, i wszystko popsuć.

– Ale przyznasz, że jest w tym niezwykła osobliwość – księgarz nie ustępował. – Czy rzeczywiście natchnął cię tą myślą tej jeden skromny rysunek?

– Nieraz mała rzecz zaświadcza o czymś bardzo znacznym. Sam przecież mówiłeś o niezwykłych talentach Lucjusza. Mnie przekonał tym, co przy mnie zrobił.

– Masz, panie, szlachetną duszę – odezwał się bohater tego spotkania. – Mało kto by tak postąpił wobec obcego i nieznajomego. Obiecuję, że nie zmarnuję daru twego dobrego serca.

– Wierzę w to głęboko. Ale wyznam, że po trosze zagrały tu i bardziej prywatne względy. Poruszyły się we mnie pewne odczucia, tylko pośrednio związane z twoją osobą.

– Czy będę niegrzecznym, jeśli spytam, jakie?

– Przywiązanie do tradycji, i to dwojakiego rodzaju. Tycjanowie od pokoleń wspierają uczonych i artystów. Prawda, że trochę dla popisu i poklasku, ale także z uznania dla ludzi, poszukujących prawdy, i tworzących piękno. Jeśli nawet niedoskonałych z charakteru, to przecież godnych podziwu dla swych talentów. My od wieków liczymy zyski z złocie, ale wiemy, że są i takie, których nijak nie da się tylko nim wymierzać. Wszelako mają swoją wagę, którą pojmujemy. Chciałabym nie być gorszy od poprzedników, i sprostać powinności mego imienia. Nie wiem, może to tylko próżność bogacza? – zaśmiałem się, by pokryć zmieszanie, poczynionym nagłym wyznaniem.

– A drugi powód?

– Raczej sentyment, pamięć pewnego wydarzenia z rodzinnej historii. Matka mego ukochanego dziadka była córką lekarza. I to z tego kraju.

– Nie może być! – Makryn aż wstrzymał oddech, węsząc ciekawostkę, którą bez wątpienia ozdobi barwne, kupieckie opowieści o prywatnej znajomości z niezwykłym gościem swego sklepu.

– To stare dzieje. Przed wielu laty, gdyby nie pewna dzielna dziewczyna, i jej ojciec, mój przodek zmarłby niedaleko stąd z ran na wojennym pobojowisku, albo poszedł w niewolę. Los tak pokierował życiem, że po jego ozdrowieniu młodzi zeszli się, a ona pojechała potem za nim do Rzymu. Była wspaniała kobietą, matką, żoną. – Przerwałem wspominki, sam dziwiąc się, że dzielę się z obcymi takimi opowieściami. – Cóż – roześmiałem się – trudno mówić tu wprost o przyczynie i skutku, ale coś chyba jest na rzeczy.

Lucjusz przysłuchiwał mi się z dużą uwagą, ale nie odezwał ani słowem. Gdy zamilkłem, zrobił coś nieoczekiwanego. Wziął leżący na stole rysunek, i nim zdążyłem zaprotestować, szybkimi ruchami postawił na nim kilkanaście dodatkowych kresek, po czym wręczył mi go, patrząc przenikliwie w oczy. Spojrzałem na szkic, i oddałem mu spojrzenie, w którym wyraziłem niemy podziw dla tego, jak moje opowieści znalazły swój wyraz w drobnej, acz znaczącej zmianie na portrecie. Nie wiedzieć skąd, wyraz mej twarzy, dotąd ukazujący cień melancholijnej zadumy, jakby ożył w ruchu, w tęsknocie za czymś, czego gdzieś daleko wypatrywał wzrok. Trzeba wielkiej przenikliwości, by dostrzec głęboko skrywaną potrzebę duszy, i znakomitego kunsztu, by prostymi uzupełnieniami tak dobrze to uchwycić.

– Sam powiedziałeś, panie, że mała rzecz może zaświadczyć o czymś ważnym – powiedział spokojnie, acz z dużym naciskiem w głosie. – Czy dobrze to zrozumiałem?

– Jak najlepiej – odparłem – lecz niech to zostanie miedzy nami.

Poruszył mnie efekt pracy młodego lekarza i artysty. Jakże wnikliwie umiał przenikać człowieka, niczym ktoś o wiele starszy, doświadczony, i dojrzały. Poczułem, że nasza rozmowa dobiegła końca. Cóż jeszcze można było dodać, zachowując formę spotkania, jaką przyjęliśmy. Lucjusz dopełnił ją obrazem, ja zaś nie miałem już nic więcej do zaoferowania. Wstałem, poczęliśmy się żegnać. Rysunek zwinąłem ostrożnie w rulon, i wsadziłem do torby na ramieniu. Ustaliłem z Makrynem, że w faktorii otworzę im obydwu rachunek na sumy, potrzebne do zakupu ksiąg, jakie tylko okażą się niezbędne do wyposażenia biblioteki adepta medycyny. Sprawę omówiliśmy krótko i rzeczowo, by nie psuć nastroju chwili. Dla tego samego też powodu pożegnałem się z nimi serdecznie, acz bez niepotrzebnej wylewności.

Odchodziłem spod sklepu księgarza z przekonaniem, że było to spotkanie może i przypadkowe, ale z tych, które niezwykle poruszają, i zapadają w pamięć. Dałem się nieść tym odczuciom, swobodnie nadążałem za myślami, jakie wywoływały. Pobrzmiewały mi w głowie echem słowa kapłana z Pafos, który wspomniał o próbach, jakie będą mnie czekały za sprawą tego, co spotkam po drodze. Czy jest to jakaś ogólna zasada? Długa podróż zwykle ma zamierzony i przemyślany cel, a większość z tego, co podczas niej się dzieje, zwykło się postrzegać jako rozmaite, niezwiązane ze sobą przypadki szczegółowe. Jako nieuchronny dodatek do tego, co przyjęło się na nadrzędne. Ale czy słusznie? Czy to aby nie one jednak okazują się większym zyskiem, niż zdobycie tego, co do podróży pchnęło? Czy nie są cenne same z siebie, przez to, jak niespodziewanie potrafią nas odmieniać? I czy te nieoczekiwane przemiany nie układają się w łańcuch przyczyn, o nieprzewidywalnych wręcz skutkach?

Gdy osiągamy zamierzony cel, uważamy, że zyskaliśmy to, co wcześniej uznaliśmy za ważne. Gdy się nie powiedzie, gotowiśmy uznać, że ponieśliśmy stratę, lub że utraciliśmy okazję do pomnożenia fortuny. Wszelako, tak, czy owak, kończymy eskapadę, bogatsi o doznania i doświadczenia, które nas przemieniły, niezależnie od tego, czy były przyjemne, złe, nawet groźne. Lepiej poznajemy sami siebie, gdy, zmuszani przez okoliczności, stawiamy czoła nieoczekiwanym wyzwaniom, niedającym się pomyśleć, nawet sobie wyobrazić. Ku własnemu zdumieniu, zachowujemy się wtedy zgoła nie jak nas uczono, jak by wynikało z naszej pozycji, jak byśmy chcieli, lub powinni okazać się światu. Odkrywamy własne wady, przedtem niedostrzegane, lub bagatelizowane, słabości, do których się nie przyznajemy. Jednocześnie przekonujemy się nie raz, i nie dwa, iż drzemią w nas w uśpione zalety, jakich nigdy byśmy sobie nie przypisywali. Zresztą, przy różnych okazjach zmienia się nawet samo rozumienie i jednych, i drugich.

Po spotkaniu z młodym medykiem począłem przypominać sobie chwile i sytuacje z ostatnich miesięcy, kiedy nie działo się niby nic szczególnego, a co jednak na dobre utrwaliło się zarówno we wrażeniach, jak i w umyśle. Maros silnie wstrząsnął moją wiarą w przyszłość Rzymu, pokazując jego ukrytą słabość. To, co znam doskonale, i co uważałem dotąd jedynie za uciążliwość, wynikającą z ludzkiej zachłanności, przedstawił jako śmiertelną chorobę. Tocząc w utajeniu państwo, po pewnym czasie miałoby niszczyć je od wewnątrz na tyle, że osłabnie, i w końcu padnie. Tak oto, przypadkowe spotkanie niby nic nie zmieniło w mych planach i działaniach, a przecież od tamtej chwili inaczej już widzę i pojmuję to, co mnie otacza.

Dlatego nie zdziwiła mnie rozmowa z Korbulonem, jego zaś narzekania przyjąłem już jak coś oczywistego, wcale nie oburzającego. A opisy Melosa, pełne wzgardy dla panujących tu stosunków? Przecież to samo dzieje się wszędzie, przywykliśmy do tego, jak do powietrza i wody. Uznajemy to za naturalny porządek rzeczy. Grek z Cypru objaśnił mi zasadę, a ja nauczyłem się lepiej dostrzegać, jak działa. Tamta niespodziewana rozmowa wyostrzyła mi zmysły, a odmieniając sposób myślenia, wyraźnie odmieniła i mnie samego. Pokazała rzecz całą z pewnego oddalenia, niejako z lotu ptaka, który dostrzega obraz całości, a nie tylko jej fragmenty.

Może dlatego nie przywołałem z miejsca do porządku przechodnia, który tak pogardliwie, i ze złością, wymyślał na Rzym? Ale czy tylko o Rzym tu chodzi? Wszak jestem jego częścią, i to nawet znaczącą. W czym jednak tkwi owo znaczenie? Kim byłbym, gdyby nie imperium, z którym wiąże Tycjanów siła jego panowania i złoto, jakim dzięki niej obracamy? Czy jeszcze pół roku temu skłonny byłbym, ja, rzymski bogacz, wspierany powagą cesarskiego patentu, dostrzec w młodym medyku kogoś więcej, niż tylko ubogiego młodzieńca, wspieranego przez chytrego krewniaka? Czy zrozumiałbym przesłanie, jakie zawarł w narysowanym portrecie? Czy w ogóle zaszczyciłbym go rozmową, nie mówiąc o propozycji wykazania się swym talentem? Czy przyszłoby mi do głowy okazanie obydwu tym ludziom cokolwiek ponad łaskawą wyniosłość nobila ze stolicy, goszczącego przejazdem na prowincji?

No, i jeszcze ten odruch wspaniałomyślnej dobroczynności wobec człowieka niskiego stanu! Czy to tylko popis szlachetności, w istocie podszyty zwykłą próżnością? Co prawda, obyło się bez licznej widowni, ale i tak przecież wieść się rozniesie. Tycjanów nie zawsze lubią, częściej się ich boją, najczęściej im zazdroszczą, i schlebiają. Przywykłem do tego, nawet mi z tym do twarzy, nie mówiąc już o zwykłej wygodzie, czy dostatkach, które uznaję za należne z urodzenia. Okazałem wielkoduszność, ale czy jako wielkopański gest, czy odruch serca, co mi przypisał młodzieniec ubogi, acz uczony, i wyjątkowo utalentowany? Gdym tak szedł ulicami gwarnej Antiochii, nie potrafiłem rozstrzygnąć, kto z nas dwóch więcej jest wart jako człowiek, a nie tylko figura na obrazie, umieszczona w miejscu, wyznaczonym jej przez los.

Miałem nieodparte wrażenie, że nie tyle staję się kimś innym, ale że jakoś się zmieniam. Krążyły mi po głowie myśli i pytania, jakich nigdy bym do siebie nie dopuszczał, jakie wcześnie nawet nie miałyby prawa się pojawić. Nie czułem niepokoju, raczej zdziwienie, i zaciekawienie, dokąd też mnie to zaprowadzi. Natura tycjanowskiej dumy i pewności siebie dopuszcza dziwaczne stany ducha, choć wzbrania się przed uleganiem im, a niekiedy wręcz nakazuje zwalczać je, niczym chwilową słabość charakteru. Nadal więc pozostawałem sobą, ale bardziej teraz Festusem, niż Tycjanem. I coraz bardziej mi się to zaczynało podobać! Na czas podróży przyjąłem dla niepoznaki imię Viatusa, teraz należałoby je zmienić chyba na Delibaratus, lecz brzmiałoby to aż nadto śmiesznie. Niechże więc zostanie jak jest, a czas pokaże, czy nie urodzi się jeszcze co nowego.

Wróciłem do domu, a tam czekał już publikanin, z naszego nadania, w istocie człowiek Melosa, niejaki Kriton, upoważniony do pobierania podatków na rzecz domu Tycjanów wedle obowiązujących umów. Przyniósł swoje zapiski, które zamierzałem porównać z tym, co znajdę w tutejszych archiwach. Nie było podstaw, by powątpiewać w jego rzetelność, niemniej należało sprawdzić, jak się rzeczy mają oficjalnie, czyli tam, gdzie wszystko właściwie może się zdarzać przy tak ogromnych ilościach pieniędzy, przechodzących przez jakże wiele lepkich rąk.

Nie miałem ochoty na wdawanie się w szczegóły rachunkowe, nakazując sekretarzowi, by przygotował podręczny raport z zestawienia najważniejszych liczb. Kriton spodobał mi się, mówił rzeczowo, na pytania odpowiadał krótko i spokojnie. Umówiłem go na jutro rano, przed urzędem kwestorskim, i na tym skończyliśmy. Pozostając jeszcze w nastroju po spotkaniu z młodym Lucjuszem, czułem, iż nie dam rady zajmować się teraz interesami, jak by nie były ważne.

Melos zauważył, że jestem dziwnie zamyślony, i spytał, w czym rzecz. No, i zaczęło się! Nie byłby sobą, gdyby po usłyszeniu opowieści o spotkaniu u księgarza, nie począł lamentować nad moją niefrasobliwością.

– Chyba zmogło cię gorące powietrze, i zaćmiło umysł! – komentarz nie pozostawiał cienia wątpliwości co do jego zdania na ten temat. – Dałeś się nabrać niczym dziecko. To już lepiej stań gdzie na ulicy, i rozrzucaj pieniądze całemu światu. Też wyjdziesz na durnia, ale o ile więcej zyskasz pochlebców za tę samą cenę! Czy ty wiesz, ile będzie nas kosztowała twoja wspaniałomyślność?

Utyskiwał, gderał, załamywał ręce, ale koniec końców kazał wpisać do ksiąg moje polecenie, choć liczył przy tym na głos tak, żebym wiedział, jak drogi uczyniłem podarunek młodemu medykowi. Słuchałem go najpierw obojętnie, potem jednak z rosnącą irytacją, wreszcie nie wytrzymałem.

– Melosie, taka jest moja wola, a twoja rzecz ją wykonać – powiedziałem stanowczo, mało delikatnie, dając do zrozumienia, kto tu ma ostatnie słowo. Jest bliskim i oddanym nam człowiekiem, wspaniale i uczciwie prowadzi interesy rodzinne, ale w swej familiarności momentami posuwa się za daleko. Zrobiło mi się nawet trochę nieswojo, żem go tak potraktował z pańska, lecz dzięki temu zamilkł, choć z dziwnym wyrazem w twarzy.

– Już jako dziecko byłeś uparty jak górski muł. Dobrze to pamiętam, bo twój dziadek często powtarzał, że choć się głośno nie awanturujesz, to zawsze jakoś postawisz na swoim. Bardzo mu się to podobało.

– To u nas rodzinne. Choć każdy dochodzi swego po swojemu.

– Rzeczywiście, trochę przypominasz Maesa. Tyle, że on był gwałtownik, a ty jesteś bardziej opanowany.

– Do czasu, Melosie, do czasu.

– Mam nadzieję, że dzisiejszego wieczora będziesz zimny, jak głaz – zaśmiał się, przypominając o uczcie u Steliona. – Zwłaszcza, że zaczęło być gorąco.

– Co masz na myśli?

– Jest już pierwszy trup, z tych ważnych. Prefekt policji miejskiej.

– No, proszę, co za zbieg okoliczności – zakpiłem sobie.

– Udawaj, ze nic nie wiesz. Przyjmij rzecz na zimno.

– Bądź spokojny, hienom nie okazuje się uczuć, a już zwłaszcza odruchów serca – odparłem, kierując się do siebie, by nieco odpocząć przed czekającym mnie spotkaniem.

  1. Węże i żmijki

Gdybym miał w dwóch słowach nazwać to, z czym miałem do czynienia w domu Steliona, a także wrażenie, jakie stamtąd wyniosłem, użyłbym określeń za dużo, albo zbyt dużo. Wszystkiego, i we wszystkim, w miejscu, w samej biesiadzie, wreszcie w ludziach. Za dużo bogactwa na pokaz, przepychu ponad miarę, powalającej wystawności stołu, próżności biesiadników, pychy gospodarza, obłudy w rozmowach, ukrytej chytrości w zamiarach, tanich pochlebstw, nawet lęku o przyszłość. Razem tworzyło to mieszaninę tyleż niestrawną, co chwilami komediową.

Siedziba wielmoży, położona niedaleko naszej faktorii, rozbudowana była ponad wszelkie wyobrażenie. U progu ogromnego atrium gości witał imponujący posąg gospodarza, pośrodku zaś wbudowano okazałą fontannę z ozdobnymi ornamentami, z których tryskała woda. Dalej, przez kolumnowe przejście obok tablinum, idzie się do perystylu wielkich rozmiarów, z wyjściem do tarasowego ogrodu. Bogactwo wystroju wręcz atakuje gości różnorodnością sprzętów, malowideł i mozaik, tyle że zestawionych i ułożonych bez jakkolwiek sensownego zamysłu treści, czy estetyki. Pomieszanie stylów, od greckiego i egipskiego, po fenicki i perski, i nie wiedzieć jaki jeszcze z dalekiej Azji, czyniło z całości zbiór osobliwości, mający świadczyć o otwartości właściciela na świat. W świetle wieczornych lamp, wszystko iskrzyło się blaskiem drogocennych kamieni, jakimi poprzetykano przedmioty większe i mniejsze, porozstawiane dokoła z wyszukaną niedbałością. Przepych, pozbawiony cienia smaku, raczej zniechęcał do właściciela tego składowiska, niż budził zachwyt, jakiego zapewne oczekiwał. I on miał czelność kpić u księgarza z braku okrzesania swego znajomego?!

Przy biesiadnym stole także było wszystkiego za dużo, i zbyt dużo. Od aromatów i kwiatów w powietrzu, do potraw i naczyń, na jakich je podawano i spożywano. Za dużo perskich tancerek i flecistów, głośnych okrzyków podziwu, ale i taniej frywolności. Za dużo pustego gadulstwa pod pozorem filozoficznej retoryki, prostactwa w popisach pyszałkowatej światowości. Ale i za dużo skrywanej podejrzliwości we wzajemnym sobie schlebianiu, ostrożności w udawanej szczerości.

Co prawa, tak dzieje się wszędzie przy spotkaniach ludzi możnych i wpływowych, tyle, że ich uczestnicy starają się trzymać pewnych reguł, dzięki którym nie przekraczają granic oczywistej już śmieszności. Bywałem na wielu ucztach, gdzie, obok zwyczajowej obłudy, było jednak miejsce na chwile wytchnienia i swobodnego żartu. Tu obowiązywała czujność, nawet po dużej ilości wypitego wina, nie wchodziło też w grę pogodne rozluźnienie, jakie wywołuje sytość, i przyjemność z miło spędzanego czasu.

Powszechnym zwyczajem bogaczy jest kpienie sobie z wydawanych co i raz praw, zakazujących nie tylko wyzywającej wystawności w przyjmowaniu gości, ale nawet brania udziału w takich ucztach. Nie mogło się więc obejść i tu bez docinków na ten temat, rzucanych podczas serwowania kolejnych potraw, których wyszukanie i obfitość mogłaby zawstydzić nawet szalonego Lukullusa. Za same naczynia z najdroższego, barwionego szkła aleksandryjskiego i fenickiego, także ze srebra i złota, dałoby się utrzymać przez rok dobrych kilka kohort wojska wraz z ekwipunkiem. Stelion napawał się głośnym podziwem zebranych, okazywanym z należną dozą pochlebstw. Co i raz odwoływał się do mego sądu, wymuszając słowa uznania, którym zaraz potem nadawał znaczenie świadectw arbitra rzymskiej elegancji.

Urodziłem się, wychowałem, i żyłem w luksusie, wszelako mając go na co dzień, nie traktowałem jak coś nadzwyczajnego. Co więcej, w naszej rodzinie zwykło się zachowywać pewną powściągliwość w jego okazywaniu, korzystając zeń z umiarkowaniem, dla wygody i smaku życia, nie popisując nim przed obcymi, kimkolwiek by byli. Kto ma tyle bogactwa, co Tycjanowie, ten nie musi robić z niego widowiska. Kto zaś się nim chełpi dla poklasku, jest zwykłym głupcem i pyszałkiem, co zresztą na jedno wychodzi. Człowiek silny, nie pręży muskułów na każdym roku, lecz używa ich w potrzebie, z konieczności, albo dla odstraszenia napastnika. Kto zna wartość siebie, i tego, co ma, nie musi się z tym obnosić wszędzie, i przed wszystkimi, chyba że wymagają tego okoliczności, lub interesy. Mądry drapieżnik atakuje krótko, jego ciosy są szybkie, lecz skuteczne. Lew nie chodzi cały dzień po okolicy, rycząc dla samego tylko hałasu, tylko leży spokojnie w przyczajeniu, albo odpoczywa, i obserwuje otoczenie w poszukiwaniu kolejnej ofiary. A inne zwierzęta i tak wiedzą doskonale, kim jest, i na co go stać.

U Steliona byłem Tycjanem, znakomitością ze stolicy, przewyższającą fortuną, imieniem i pozycją każdego z tam zebranych. Przyjąłem więc, iż godzi mi się zachowywać stosownie do wyobrażeń o mym znaczeniu, i wtajemniczeniu w wydarzenia, zwieńczone zniszczeniem wszechwładnego dotąd Sejana. Za sprawą splotu zdarzeń, uważali, że przybyłem nieprzypadkowo, zwłaszcza, że Syria to oczko w głowie zarówno naszego domu, jak i samego cesarza. Powaga zmian w Rzymie przydawała mej obecności cech sekretnej misji w sprawach prowincji. W swej imaginacji, podszytej tyleż ciekawością, co licznymi obawami, zapewne podejrzewali, że jestem władny, w razie czego, spowodować wręcz bezpośrednią interwencję wojska w przypadku pojawienia się oznak nieposłuszeństwa, czy wręcz buntu.

Ponieważ jednak od chwili przyjazdu zachowywałem się jak człowiek prywatny, nie odwiedziłem pałacu namiestnikowskiego, nie wdałem się w konszachty z tutejszymi pretorami, czy kwestorami, z niczyimi zausznikami, więc miejscowi nobilowie nie byli pewni, jakie też są moje intencje i zamiary. Rada miasta jeszcze się nie zebrała, co świadczyło o tym, iż toczą się ciche rozgrywki miedzy stronnictwami, zamierzającymi urządzić miedzy sobą nowe porządki. O czym też nie omieszkano mnie uwiadomić w sposób nader osobliwy, jakby od niechcenia, wplatając w swobodną rozmowę przy stole wiadomości nader ważne.

Zaczęło się to jeszcze podczas powitań w atrium, gdzie przedstawiono mi przybyłych gości. Był tam człowiek, który zawiadywał zbożem i żywnością dla miasta, inny, który zarządzał wodą, a więc akweduktami i łaźniami, jeszcze inny od nadzorowania handlu w porcie, kolejny od targowisk, wreszcie osoba, sprawująca pieczę nad miejskimi terenami pod budowę domów. Jeśli doliczyć do tego samego gospodarza, właściciela olbrzymich majątków ziemskich w bliskiej i dalekiej okolicy, a przy okazji największego bodaj tu lichwiarza, wówczas należało uznać, że zebrało się towarzystwo, trzymające w garści to, co w Antiochii najważniejsze, i przynoszące krociowe zyski. Szczególną jednak figurą okazał się stosunkowo młody jeszcze osobnik, który wydał mi się zrazu jakby bez szczególnego przydziału. Kim jest, wyjaśniło się jednak już w chwili powitania.

– Pozwól, szlachetny Festusie, że przedstawię ci naszego podprefekta służb miejskich, Kratesa, wielce zasłużonego w pilnowaniu u nas porządków – oznajmił Stelion, kończąc prezentację gości. – Właśnie zwolniło się stanowisko prefekta, a my wszyscy wierzymy, że godnie go zastąpi – dodał znacząco.

– Wielka to rzecz – oddałem pozdrowienie kłaniającemu się Kratesowi – zyskać zaufanie tak szacownego grona.

– Dziękuję, panie, za słowa, które przyjmuję za dobry omen – odparł z zadowoleniem. – Zrobię, co w mej mocy, by nie zawieść tych, którzy mnie tym zaufaniem zechcą obdarzyć.

– Wymaga to jeszcze zatwierdzenia przez radę, lecz jestem pewny, że stanie się to podczas najbliższego zgromadzenia – słowa Steliona nie pozostawiały żadnej wątpliwości, iż rzecz jest już umówiona.

– Obdarzanie kogoś zaufaniem w służbie publicznej czasami skłania do przypuszczenia, iż ktoś inny je zawiódł – zwróciłem się do przysłuchujących się nam gości. Powiedziałem to, by jakoś zachęcić ich do potwierdzenia tego, co mówił mi Melos..

– Słuszna to uwaga, Festusie – odparł Stelion. – Jednakże w tym przypadku rzecz ma się nieco inaczej. Wiedz, że dwa dni temu, późnym wieczorem, doszło do niebywałej zbrodni. Urzędujący prefekt został podstępnie zamordowany niemal na progu swego domu – żal, z jakim to mówił, aż ociekał źle skrywaną satysfakcją. Oznajmił mi wprost, iż trwają właśnie porachunki wśród miejscowych koterii.

– Być nie może! – podniosłem głos w udanym oburzeniu. – Któż by się ośmielił popełnić tak haniebny czyn?

– Niczego nie pragniemy bardziej, niż wyjaśnienia tej zagadki – wtrącił ktoś z boku, lecz może to okazać się bardzo trudne – dodał, spoglądając wymownie po zebranych.

– Mój dowódca bezwzględnie tropił zło w naszym mieście, przez co miał wielu wrogów – wtrącił Krates. – Zwłaszcza wśród obcych przybyszów z dalekich krajów. Tam najpierw będziemy szukali winnych, i zapewniam, że prędzej czy później znajdziemy ich, i surowo ukarzemy.

– Życzę ci, panie, byś odniósł w tym sukces – odparłem – gdyż, bez wątpienia, utwierdzisz tym radę w słuszności planowanej decyzji – mówiąc to wskazałem na zebranych.

Sprawa wydawała się oczywista, na tym więc poprzestaliśmy. Oni powiedzieli, co chcieli powiedzieć, ja dobrze to zrozumiałem, co przyjęli z zadowoleniem, słysząc, że wziąłem ich słowa za dobrą monetę. Zresztą cóż innego mogłem zrobić, tym bardziej, że sprawy ułożyły się po mojej myśli. Wszak byłem cesarskim wysłannikiem, i tylko to się teraz liczyło. Poprzedni prefekt był człowiekiem Sejana, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, szybko skrócono go o głowę, tak, jak jego protektora w Rzymie.

Zatem w syryjskiej stolicy górę wzięły te siły, którym zależało na zachowaniu spokoju. Nikt nie zamierzał podważać ani władzy, ani decyzji cesarza, co oznaczało i to, że nikt nie będzie próbował dawać posłuchu obcym, którzy chcieliby wykorzystać obecny zamęt do spiskowania przeciw rzymskiemu panowaniu w prowincji. Rację miał Melos twierdząc, że nikomu tu nie marzą się żadne wielkie awantury.

Miejscowi rozegrają swe porachunki we własnym gronie tak, by w sumie zachować stan posiadania, i swobodę w pomnażaniu własnych fortun. Znajdą jakichś kozłów ofiarnych, najlepiej wśród obcych,. dla okazania siły i stanowczości, bez rozdrażniania miejscowych. Jedni złodzieje znikną, niebawem przybędą ze stolicy nowi, ale miejscowe lisy pozostaną, i w międzyczasie się umocnią. Wszystko zostanie jak było, najważniejsi gracze, jak rządzili, tak nadal będą rządzić po swojemu, płacąc stosowne daniny Rzymowi. To właśnie mi oznajmiono, z ulgą przyjmując moją aprobatę dla następcy sejanowego zausznika. Nie miałem cienia wątpliwości, że sprawnie wyłapie pomocników i wspólników swego poprzednika.

Ciekawe, ile jeszcze takich nocnych trupów odnajdzie się w najbliższym czasie pod domami większych i mniejszych beneficjentów starego układu? Krates zadba też, by pozbyć się drobnych rzezimieszków od brudnej roboty w szeregach podległych mu służb miejskich. Oczywiście, zastąpi ich oddanymi mu ludźmi, a oni, jak i tamci, będą gnębić kogo się da. Przy okazji postraszy kupców, prowadzących interesy z handlarzami ze wschodu, nawet wymusi na nich sporo datków dla siebie, i swych poganiaczy. Tak to już jest, że to, co nowe, szybko upodabnia się do starego, tyle, że z początku pokazuje się w nowych szatach, które mamią głupców krzykliwą i obiecującą odmiennością.

Stelion dwoił się i troił, by pokazać wszystkim, jak dobrym jest moim znajomym. Przypadkowe spotkanie u księgarza sprzed kilku dni tak przeinaczył w aluzjach, że wręcz nabrało ono znamion świadectwa wielkiej miedzy nami przyjaźni. Nie wybijałem go z dobrego samopoczucia, wiedząc, że niezależnie od mej do niego niechęci, a jego chytrego politykowania, i tak skazani jesteśmy na siebie w interesach. Znakomicie to wyczuwał, więc pozwalał sobie na więcej, niżby to wynikało z rzeczywistych między nami stosunków. Byłem nieco bezradny, zwłaszcza, że okoliczności nie pozwalały wypaść z roli gościa, osadzonego na honorowym miejscu przy stole. W pewnym jednak momencie tak się zagalopował w tym tokowaniu, że popełnił błąd, który postanowiłem wykorzystać, by w stosownym czasie tę naszą rzekomą bliskość nieco ochłodzić.

– Myślę, że wyrażę wolę nas tu wszystkich, drogi Festusie – oświadczył podniośle, – jeśli zaproszę cię na zebranie naszej rady, jakie mamy mieć za dwa dni. – Odczekawszy kilka chwili, wypełnionych głosami aprobaty zebranych, kontynuował tę przemowę tonem teraz już niemal kordialnym. – Mam nadzieję, że uczynisz mi ten zaszczyt, i nie odmówisz przyjacielowi obecności na tym zgromadzeniu.

– Z przyjemnością przyjmuję zaproszenie – odparłem, po chwili ostentacyjnie okazanego, miłego zaskoczenia – wszelako pozwolisz, drogi Stelionie – dodałem z fałszywym uśmiechem – że skorzystam z prawa gościnności, i przyjdę z mym przyjacielem, jeszcze z czasów naszych wspólnych studiów w Rzymie.

Zaskoczyło to zebranych, na chwilę zamilkli, spoglądając po sobie, lecz gospodarz szybko się opanował, i nie widząc możliwości wycofania się ze swej propozycji, przyjął ją bez słowa sprzeciwu.

– Twój gość, Festusie, będzie i naszym gościem – rzekł, szerokim gestem wyrażając swą zgodę. – Czy zechciałbyś zdradzić nam, kim będzie ów człowiek? Powitamy was obydwu godnie, jak na naszą radę przystało.

– To młody trybun wojskowy, Korbulon, z senatorskiego rodu Domicjuszy. Dostał niedawno przydział do legii, stacjonującej tu niedaleko, za murami miasta. Wróży mu się znakomitą przyszłość, może nawet przyszłego wielkiego wodza.

– Czy to ten sam wspaniały, młody mężczyzna, z którym widziano cię niedawno w termach, panie – pytanie padło ze strony zgoła nieoczekiwanej, bo zadała je jedna z kobiet, które dopuszczono do naszego wieczornego spotkania. Dwie jej towarzyszki zachichotały wesoło, acz bardzo wymownie, okazując swe zadowolenie z niespodzianki, jaką mi sprawiły.

Można skryć się przed wzrokiem legionu szpiegów, ale nie sposób umknąć uwadze wścibskich kobiet, które wszystko rozpowiadają sobie i innym. Wystarczy jedna, lub dwie, by całe miasto dowiedziało się, co też, i gdzie wypatrzyły. Rozmawiając z Gnejuszem w łaźniach, nie zastanawialiśmy się, czy ktoś nas obserwuje, czy nie. Nie przyglądaliśmy się też niewiastom, które tam wówczas przebywały, bo wszak nie dla takich przygód tam się znaleźliśmy. Ale one mają w naturze ciągłe rozglądanie się wokół siebie, a świat traktują jak jedno wielkie łowisko, bacznie śledząc, kogo by tu zdybać w swe sieci. Są takie, które zajmuje polityka, większość jednak głównie szuka coraz to nowych podniet, i okazji do ich zaspokojenia. Miejsca targowe bywają rozmaite, nie tylko te na ulicach i rynkach, a my z Korbulonem sami weszliśmy na jedno z nich, nawet nie podejrzewając, że oglądano nas tam jak ciekawy towar. Zaskoczony, postanowiłem obrócić wszystko w żart.

– Zacny Kratesie – zwróciłem się, śmiejąc, do kandydata na pretora – nie sądzisz, że warto stworzyć w gwardii miejskiej osobny oddział, złożony z tak niezwykle uzdolnionych obserwatorek?

Na chwilę zapanowała wesołość, a kobiety, dotąd pozostające nieco w cieniu, teraz poczęły prezentować swe sztuczki, jakimi zwykły kierować na siebie uwagę. Jestem przeciwny włączaniu ich do spotkań biesiadnych, ponieważ wprowadzają wielkie zamieszanie przez swe puste świergotanie, całkowicie nieprzystające do męskich umysłów, nawet tych mało wyrobionych. Jednym wydaje się, że są nowym wcieleniem Aspazji, inne widzą się w roli Heleny czy wręcz Kleopatry, poruszających losy świata swą pięknością, inne jeszcze udają poetyczną eteryczność Safony. W istocie, co jedna to Ksantypa, z instynktami i bezwzględnością naszej Liwii. Mało która wzięłaby na siebie rolę Kornelii, każda natomiast, niczym Postumia, chciałby zażywać czci westalki, zachowując prawo do pełnej swobody życia i obyczaju. Być jednocześnie boginią, władczynią, i dziewką portową, oto, co je podnieca najbardziej. Siedząc koło takiego tworu natury, nigdy się nie wie, co w danej chwili w nim przeważy. Zresztą, i tak wszystko zmierza do tego samego końca.

Inna sprawa, że mężczyźni w obecności kobiet też zazwyczaj głupieją, tyle, że po swojemu. Puszą się, by imponować i zdobywać, przez co miesza im się rozum, a wymowa zamienia w mniej lub bardziej bełkotliwe popisy, już to erudycji, już to wyszukanej aluzyjności, po równo podszytych pożądliwością. Kobiety doskonale wiedzą, na czym polegają te rytuały, udają więc, że wpadają w zachwyt nad męskim rozumem i siłą, cierpliwie czekając na efekty tych tańców godowych. Gdy natrafiają na opór, posuwają się w swym wabieniu aż do nieprzyzwoitej szczerości. Jeśli i to nie pomaga, wówczas rezygnują, lecz tylko pozornie, odkładając ponowienie prób do następnej okazji, na którą przygotowują się z wielką starannością i przebiegłością.

A są przecież kobiety wspaniałe, budzące uznanie przez swą wierność, oddanie, obyczajność, dzielne wspieranie tych, których kochają. Znają we wszystkim miarę, umieją budzić szacunek dla swych zalet. Nie krążą po targowiskach światowej próżności, nie wystawiają na pokaz, nie szukają miłosnych przygód. Tak, jak prawdziwa piękność nie potrzebuje wielkiej ozdobności stroju, tak prawdziwa cnota może pozostawać w ciszy i spokoju, znajdując wiele sposobności, by ujawniać swą wartość, a gdy trzeba, dowodzić jej w obliczu świata. Przyciąga, budzi uznanie, choć jest wymagającym dla nas wyzwaniem, gdyż łatwo rozpoznaje nieszczerość intencji, i odrzuca kłamliwe pozory. Cóż, drogocenne klejnoty są rzadkością, a i tak na pierwszy rzut oka często wyglądają zgoła nieatrakcyjnie przy innych kamykach, które mamią fałszywym blaskiem, i sztucznie doprawianą pozłotą. A z takimi właśnie imitacjami przyszło mi się tu właśnie zetknąć.

Spośród trzech towarzyszących nam kobiet, jedna była żoną Steliona, dwie zaś pozostałe jej młodszymi kuzynkami. Całe w jedwabiach, wschodnich perłach i wonnościach, obwieszone złotem, były nawet wcale urodziwe, rozmowne i wesołe, acz wyraźnie przyczajone w oczekiwaniu na najmniejszy choćby znak szczególnego zainteresowania. W ich oczach dostrzegłem zamgloną tęsknotę za rozumem, skazaną na wieczne niespełnienie. Nie miałem złudzeń, czemu się tu znalazły. Musiał to być pomysł gospodarza na owe ewentualne atrakcje, przed którymi ostrzegał Melos. Uwaga, skierowana do Kratesa, wyraźnie je ożywiła, dając pretekst do kierowania w moją stronę sygnałów coraz bardziej jednoznacznych. Grzeczny i miły, kryłem się za protekcjonalną uprzejmością rzymskiego patrycjusza, znającego się, co prawda, na tych gierkach, lecz niezbyt skorego do korzystania z coraz bardziej natarczywie okazywanej gotowości do zamiany towarzyskiej znajomości na coś bardziej ekscytującego.

Ważyłem więc słowa i gesty, by nie dawać im powodów do rozwijania swego kunsztu uwodzenia ponad miarę. Tak udało mi się dotrwać do chwili, gdy gospodarz, po zakończeniu pierwszej części uczty, zarządził przejście do drugiego stołu w ogrodzie, do którego kobiet już nie zwykło się prosić. W krótkiej przerwie pożegnałem panie, dając im do zrozumienia, że gdy tylko uporam się z pilnym dla mnie sprawami i interesami, niewątpliwie znajdę czas na odpoczynek, wypełniony zajęciami bardziej już prywatnymi. Przyjęły to, jako zapowiedź przyszłych rozrywek, a ja, uśmiechając się znacząco, obiecałem o nich nie zapomnieć. Tak to, wywinąwszy się z niezręcznej dla mnie sytuacji, zachowałem dobre u nich o sobie mniemanie. Stelion, podpatrujący ukradkiem te salonowe umizgi, wydawał się być bardzo zadowolony z ich efektu, licząc zapewne, że za niedługo rozwiną się one po jego myśli. Jakże zabawni są ludzie, których pycha zaślepia do tego stopnia, że mają innych za głupców, niezdolnych do przejrzenia ich zamiarów.

Zwyczaj nakazywał, by przy wetach wygłaszać toasty, sławiąc się wzajemnie wedle zasług, ale także uznania i upodobania. Po dużej ilości wypitego wina, zamieniały się one w bełkotliwe oracje, przetykane niewyszukanymi żartami, docinkami, niewybrednymi aluzjami. Wypadło i mnie powiedzieć słów kilka na cześć gospodarza, i jego gości, Trzymając na wodzy niechęć do tych prowincjonalnych wielmożów, wyraziłem wdzięczność za gościnność, wtrącając przy tym, bez schlebiania, zadowolenie z poznania takich znakomitości. Ich niezwykłość była dla mnie raczej średnio miłą osobliwością, a jak sobie po swojemu pojęli moje słowa, to już ich sprawa.

Odczekawszy tyle, ile wymagała grzeczność, przeprosiłem towarzystwo, i wśród okrzyków nieszczerego żalu pożegnałem je, wymawiając się obowiązkami, którym nazajutrz, od wczesnego rana, powinienem sprostać z jasnym umysłem. Stelion odprowadził mnie do wyjścia, wymieniliśmy wiele wzajemnych uprzejmości, po czym ruszyłem do domu, eskortowany przez dwóch, czekających dotąd cierpliwie przed domem, rosłych służących, jakich zawczasu przydzielił mi Melos dla bezpieczeństwa. Z przyjemnością zostawiłem za sobą biesiadników, którzy zdążyli już doprowadzić się do stanu, w którym nie sposób utrzymać pionu dłużej niż przez dwa uderzenia serca, a już tym bardziej jasności mowy i wymowy. O żołądkach lepiej nie wspominać. Po powrocie ległem spać, bez żadnych dodatkowych atrakcji, pragnąc jak najszybciej pozbyć się niemiłych wrażeń z dzisiejszego wieczora.

  1. Interesy duże i małe

Zarówno sprawy rodzinne, jak i obowiązki cesarskiego wysłannika, wymagały, bym złożył jeszcze jedną wizytę, tym razem w pałacu na wyspie. Ze słów Melosa nie wiadomo było, kto tak naprawdę w nim rządzi. Pod nieobecność namiestnika, co trzy lata przysyłano tu kolejnych legatów z nadania senatu, zwykle polecanych przez Sejana. Przyjeżdżali, i wyjeżdżali, a wraz z nimi wymieniały się stada urzędniczych i towarzyskich darmozjadów, liczących na szybkie zbicie fortuny w bogatej prowincji. Prawda, sądy sprawuje miejscowa rada, a wyroki tylko się zatwierdza, bez zadawania sobie trudu wnikania w ich materię. Lecz podatki zbiera kwestor i jego zgraja, a pieniądze rozdzielane są, i rozkradane, według niepisanych zasad ich podziału między tych, co je dawać muszą, a tych, co je biorą z racji przydzielonej im pozycji.

Jest jeszcze wojsko, które rządzi się własnymi prawami, i ma swojego legata. Wszelako po Germaniku nie przysyłano tu nikogo, kto z charakteru i zdolności byłby kimś więcej, niż tylko zarządcą czterech legii, z których dwie stacjonują między Antiochią, a granicami Armenii, i królestwem Partów. Wielkich wojen ostatnio nie prowadzono, gdyż po odzyskaniu cesarskich orłów panuje tu pokój. Wciąż obowiązują umowy z Rzymem, jedynie od czasu do czasu dochodzi do granicznych potyczek, głównie przy rabowaniu kupców z dalekich krajów, i dzieleniu łupów. Syrię zasiedlono osadnikami, którzy trzymają strażnice, uprawiają ziemię, budują drogi, i pilnują porządku na nich, i wokół nich. Garnizony obrosły własnymi osadami i wioskami, gdzie toczy się w miarę zwyczajne życie, niezbyt dostanie, ale pewne i bezpieczne.

Prawdę mówiąc, miałem już wyrobiony sąd o tym, jak się tu rzeczy mają. Melos co i raz podrzucał nowe szczegóły, z lubością złośliwca uzupełniając mą wiedzę o konkretnych ludziach, i ich między sobą powiązaniach. Wielka polityka nigdy mnie specjalnie nie interesowała, nie czułem więc ani potrzeby, ani ochoty wywiadywać się o niej więcej, niż wymagają tego nasze interesy, które w obecnym stanie rzeczy nie wydawały się zagrożone. Co więcej, cicha umowa z Korbulonem, dawała nadzieję na ich znaczną poprawę.

Dlatego, wybierając się do pałacu na wyspie, ani się spodziewałem niczego, co by mnie zdziwiło, czy zaskoczyło, ani zamierzałem szukać jakichś tajemnic, czy intryg. Domyślałem się, że jeśli takowe są, to dotyczą tylko wielkości sum, jakie znikają po cichu, a nie samej zasady ich znikania. Reszta, to rozgrywki między chciwymi urzędnikami i ich klientami, teraz zapewne wzmożone za sprawą wieści z Rzymu. Kto, na kogo, i do kogo będzie donosił, kto zniknie, i jak, a kto wypłynie, i przy kim – wszystko to było mi zupełnie obojętne.

– Czegoś zawsze się dowiesz, ale bądź ponad to, i nie dopytuj, jeśli będą kręcić – poradził Melos, gdym po porannym oporządzeniu się, wyruszał do miasta. – I tak ci niczego nie zdradzą, więc szkoda twego czasu i fatygi.

– Porozmawiam z delegatem kwestora, jeśli akurat będzie na miejscu. Jak nie, to z kimś, kto tam teraz ważny. Będzie to wyglądało naturalnie i właściwie. Interesy Tycjanów przede wszystkim, a do omawiania ich mam pełne prawo, przez umowy z cesarstwem.

– I niech tak zostanie. Jeśli ci ktoś jeszcze co dopowie, twój zysk. I proszę, zechciej powściągać swoją dobroczynność, gdyby przyszło ci znowu spotkać kogoś ciekawego. W tym mieście ludzi ciekawych są całe stada, ale biednym nikt być nie musi – rzucił złośliwie na odchodnym.

Jego słowa, oprócz oczywistej aluzji, zabrzmiały trochę dziwnie, niemniej zwróciły moją uwagę na pewną odmienność kondycji miejskiego plebsu w porównaniu z Rzymem. Tu, gdzie panuje wielki ruch w handlu, a za tym i na rzece, na morzu, i w okolicy, pracy chyba nie brakuje. Na wielkich przestrzeniach prowincji, obsługa wojska, dróg, poczty i innych służb, władzy, i cudzego bogactwa, daje sposobność znajdowania zarobku, jeśli nawet nie dużego, to przecież nie głodowego. Kto chce, może poprawiać swój byt, chyba że jest zatwardziałym leniwcem, albo nędzarzem z wyboru. Oczywiście, lud chętnie korzysta z łaskawości rady, rozdającej zboże przy okazji różnych świąt i uroczystości, lecz spokój w mieście nie jest tak bardzo zależny od hojności jego władców, i ich między sobą wojenek, jak w stolicy. Dlatego nie ma potrzeby zbyt się obawiać ulicy, i zanadto jej schlebiać, niełatwo też podburzać ją do awantur dla politycznych rozgrywek.

Lecz nie tylko o sam spokój tu chodzi. Tam, gdzie wielu może zyskiwać pracą, choćby i niewiele, tam i mniejsze okrucieństwo między ludźmi, a i więcej okazji, by się wykazać własnymi zdolnościami. Mogą wygrywać nie tylko najsilniejsi w brutalności, bezwzględności i chciwości, ale i dobrzy w sprawności. Korzystają na tym wszyscy, gdyż pomyślność staje się udziałem nie tylko wybranych, ale i tych chętnych do zarobku, którzy przy okazji pomnażają dobra wspólne. To właśnie odróżnia takie miasta od Rzymu, gdzie więcej się bierze i zużywa, niż z siebie daje. Tam wszystko kręci się wokół panowania i urzędów, wraz z ich stronnictwami i familiami, karmiącymi się zdobyczami, i te zdobycze przejadającymi.

Coraz częściej wracałem myślami do rozmowy z Marosem, podziwiając, choć nie bez pewnego smutku, przenikliwość jego umysłu. Począłem domyślać się teraz i innych rzeczy, o których nie wspomniał. Za bezwzględnością rabunku z podbojów idzie gnuśność ludu, któremu wystarczają ochłapy z pańskiego stołu, zawalonego łupami. Gdzie można mieć coś darmo, tam nie chce się pracować. Gdy ustają datki, plebs burzy się, uważając, że odbiera mu się to, co w jego przekonaniu mu się należy. Staje się natarczywy i butny. Dlatego tak łatwo u nas o miejskie bunty, wzniecane przez demagogów dla własnych interesów. Wystarczy obietnica utrzymania tego nieróbstwa, a lud chętnie pójdzie za tymi, którzy ją złożą. Gdy nie dostaje chleba, ma przynajmniej igrzyska, podczas których może się wykrzyczeć do woli. Chytra to sztuka umieć trzymać na wodze te masy za pomocą zwodzenia nadzieją, i panowania nad instynktami.

Podczas podróży przekonałem się, że nawet najmniejszy port na ruchliwym szlaku towarów więcej ma w sobie siły trwania, i możliwości dla zwykłych ludzi, niż mój ukochany Rzym. Wszędzie, rzecz jasna, jest chciwość, zawiść, złodziejstwo, spryt do życia na cudzy koszt, lecz idzie o proporcje. W każdym dużym ogrodzie rosną drzewa i krzewy, które albo dają owoce, albo przynajmniej zdobią, są i takie, które tamtym utrudniają wzrost, a więc płodność gałęzi i kwiatów. Podobnie jest na polu, które karmi zbożem. Gdy owe bezpłodne rośliny rozplenią się ponad miarę, prędzej czy później zniszczą całość, albo na tyle ją osłabią, że nie będzie z niej wielkiego pożytku. Dobry gospodarz powinien starannie dbać o te, które dają mu zysk, i pilnować, by te drugie – skoro już nie da się ich pozbyć, z racji jakichś konieczności, lub ich właściwości – zanadto się nie panoszyły. Gdy tego nie dopatrzy, po pewnym czasie straci wszystko.

Przed pałacem, w którym mieściły się cesarskie urzędy, czekał już wcześniej umówiony Kriton. Uprzedził mnie, że kwestora nie ma, gdyż wrócił do Rzymu po zakończeniu swej misji. Tak bowiem, jak wszyscy jego poprzednicy, pobyt w Antiochii ograniczył do miesięcy letnich, by zdążyć jeszcze na czas powrotnej podróży statkiem przez ósmym miesiącem roku. Nowego miał wybrać senat już niebawem, więc urząd praktycznie pozostawał w rękach sekretarzy, i poborców podatków. Co to oznaczało, nie trudno się domyślić.

Kazałem strażnikom wskazać nam drogę do sal kwestorskich. Poprowadził mnie tam jakiś wezwany, pomniejszy skryba, a usłyszawszy moje imię, nieco się zmieszał, i bardzo grzecznie spytał, czy mam tu kogoś już upatrzonego, z kim chciałbym się spotkać. Zaskoczyła go widać niezapowiedziana wizyta kogoś nieurzędowego, kto z prawa może mieć u nich coś ważnego do powiedzenia. Doprowadzono mnie do człowieka niskiej rangi, który pełnił obowiązki ledwie porządkowe.

Ruch był niewielki, lecz znalazł się w końcu ktoś, kto mógł mnie uświadomić w kilku ważnych dla Tycjanów kwestiach. Zażądałem okazania wypisów rachunkowych naszych rozliczeń za ostatnie dwa lata, co wywołało niemały niepokój urzędników. Chciałem bowiem sprawdzić, czy pokrywają się one co do sum z rzymskimi zapisami, dotyczącymi naszych cesarskich udziałów w Syrii. Melos prowadził księgi handlowe, nie miał jednak dostępu do tego, co spisywano w kwesturze. Ojciec dostawał z faktorii stosowne raporty, nakazał mi jednak sprawdzić, jak też ostatnio je sporządzono, i jak się mają do tego, co wpisano w urzędowych dokumentach. Oczywiście, nie miałem zamiaru samemu się przez nie przekopywać, tylko zlecić to Kritonowi, niemniej moja osoba konieczna była do tego, by mu je udostępniono.

Zapanowało spore zamieszanie, gdyż zebrani urzędnicy nie mogli zdecydować, kto ma wydać takie polecenia do archiwum. Patrzyli po sobie niezdecydowanie, ani chybi bojąc się, że gdyby doszło co do czego, taki ktoś może mieć niemałe kłopoty. W tym kłębowisku żmij nie znajdziesz niewinnej salamandry. Gdyby przyjść tu ze strażnikiem miejskim, i wskazać palcem kogokolwiek z tej gromady, poszedłby bez słowa, wiedząc, za co go zabierają. Spoglądałem na nich groźnie, choć w duszy czułem rozbawienie, widząc lęk, jaki im sprawiła wizyta przybysza z dalekiego Rzymu, władnego dopilnować swoich spraw. Koniec końców stanęło na tym, że za dwa dni wszystko przygotują, i dopuszczą Kritona do ksiąg, jakich zażąda. To mi wystarczyło, więc, rzuciwszy jeszcze wyniośle kilka słów, zaznaczających wagę mej tu obecności, łaskawie pożegnałem to stadko gryzipiórków, pozostawiając ich w niezbyt dobrym dla nich nastroju.

Po wyjściu przykazałem memu towarzyszowi, by dopilnował, co zostało ustalone, i możliwie jak najszybciej zdał szczegółowo sprawę z tego, czego się dowie. Reszty dopełni Melos, który już po swojemu przegryzie się przez dostarczone zapisy. W rzetelność i uczciwość Kritona nie miałem powodów wątpić. Był dobrze opłacany, zapewne coś odkładał na boku, lecz nie ośmieliłby się uczynić cokolwiek, co naraziłoby go na gniew ojca. Zostać karnie pozbawiony przez Tycjana protekcji do takiej funkcji, to jakby zostać skazanym na dalekie wygnanie, bez prawa powrotu.

Zadowolony z wizyty w pałacu, rozstałem się z publikaninem, i ruszyłem w stronę forum. Przypomniałem sobie, że za czas jakiś mam się spotkać przy teatrze niedaleko akweduktu z moim małym szpiegiem. Obchodząc zwolna pod portykami wielki plac. ze zdumieniem zauważyłem, że od czasu do czasu kłaniają mi się jakieś osoby, których w ogóle nie znam, ani nie poznałem. Byli i tacy, którzy oglądali się za mną, albo ukradkiem wskazywali na mnie głową towarzystwu, z którym prowadzili rozmowy. Oznaczało to, że staję się, bez żadnego starania, osobą publiczną i rozpoznawalną. Wizyty u księgarza, i uczta u Steliona, zrobiły swoje, a i kobiece języki poszły zapewne w ruch, co niechybnie roznosiło wieści lotem strzały.

Zrazu niezbyt mi ten honor przypadł do gustu. Niemniej gdzieś w środku znów Tycjan wziął we mnie górę nad Festusem, gdyż poczułem swego rodzaju satysfakcję, zrodzoną ze zwykłej próżności. Cóż, tak, jak onegdaj trafnie zauważył Maros, złoto samo w sobie nie ma nade mną władzy, lecz nazbyt chyba łatwo ulegam oznakom uznania dla rodowego imienia, za którym stoją całe jego stosy. A przecież korzystam wtedy tylko z dokonań przodków, własnych nie mam, zatem jako człowiek wystawiam się niczym fałszywa moneta. Zdumiewające, jak to działa, gdy wyobraźnia mąci ludziom rozum, chętnie gotów widzieć rzeczy nie takimi, jakie są.

Dochodząc do teatru, dojrzałem chłopaka, czającego się za jedną z kolumn. Odczekał, aż usiądę na dawnym miejscu, rozejrzał się dokoła, dopiero potem podszedł, bez pośpiechu, jakby od niechcenia. Patrząc na niego, zastanawiałem się, kim też może być. Skąd się tu wziął? Wyraziste rysy wskazywały na dalekie pochodzenie. W tym mieście wszystkie mieszanki są możliwe, więc nie dziwiło mnie to zbytnio, choć nie dawało spokoju, gdyż lubię wiedzieć, czym jest to, co widzę. Ulicznik, lecz musi przecież mieć jakieś schronienie, jakąś norę, gdzie się chowa, gdy nie poluje. Czy ma rodziców, rodzinę? Może żyją, może nie? Może to jedna z niezliczonych, bezimiennych zagadek tego wielkiego ludzkiego mrowiska na skraju Azji? W Rzymie też mamy ogromne pomieszanie narodów, z czego biorą się najdziwniejsze odmiany potomstwa. Ale one mają tam swoje gromady, ulice, zajęcia, dają się jakoś określić. A tu? Cóż, nie znam Antiochii na tyle, żeby móc to ocenić, czy przeniknąć, zresztą nawet nie mam na to chęci. Niemniej chłopiec trochę mnie intrygował, i postanowiłem go ostrożnie wybadać na tę okoliczność.

Stanął przede mną, z tą swoją butną miną, ale milczał, czekając aż, o co zapytam. Spoglądałem na niego bez słowa, lecz wcale go to nie peszyło. Czujny, nieufny, gotów w każdej chwili odwrócić się i uciec, nie miał jednak w oczach złości, nawet jawnej chytrości, chyba tylko ciekawość, poszytą podejrzliwością. W rzeczy samej, niezwyczajne to, by rzymski pan tak nagabywał złodziejskiego wyrostka, i zlecał mu dziwne zadania. Tacy w ogóle nie zauważają obszarpanej biedoty, a do szpiegowania mają dziesiątki sług i szkolonych najemników. Dla niego byłem ciekawostką, nieporównanie większą niż on dla mnie. Jeśli nawet wcześniej upatrywał we mnie przyszłą ofiarę swego łotrowskiego fachu, to zdążył się już chyba zorientować, że nie da się okraść ani mnie, ani mojego domu, nie da się też mnie długo zwodzić, gdyż szybko złapałbym go na oszustwie. Skoro jednak dziwaczny wielmoża chce płacić za coś, co jest dziecinnie łatwe, zatem czemu nie korzystać z nadarzającej się okazji?

– No, mów, czegoś się wywiedział – zacząłem bez zbędnego wstępu.

– Kupców z daleka nie ma.

– Toś się nie napracował – trochę mnie zezłościł.

– Byli, ale tylko Persowie, Partowie. Ale już się zebrali i wyjechali.

– Dawno?

– Dwa dni temu. Dużo ludzi.

– Dokąd?

– Między sobą mówili, że najpierw do wielkiej rzeki, a dalej łodziami. Ale gdzieś mają się rozdzielić.

– Skąd to wiesz?

– Słyszałem.

– Znasz ich mowę? – zdziwiłem się.

– Trochę.

– Co to znaczy, że dużo?

– Razem ze zbrojnymi i sługami było sześć dziesiątek. Wozy i zwierzęta.

– Nie słyszałeś jakiej nazwy, miejsca?

– Powtarzali słowo Dura. To chyba jakieś miasto. Ale nie wiem gdzie.

Choć nie było tego wiele, to jednak trochę mi się rozjaśniło w głowie. Dura, to oczywiście Europos na Eufracie. Rzymski garnizon, i rzymska władza, ale za rzeką to już partyjska brama do Azji. Kupcy zwożą do niej stąd towary, a tam już czekają inni, z dalekich krain. Tak, jak mówił Melos, ludzie to tylko zmieniający się tragarze. Partowie zazdrośnie strzegą granicy po swojej stronie, nikogo nie dopuszczają do interesu, bo wielkie ciągną zyski z tych, co tam handlują po obydwu jej stronach. Choć Rzym ma z nimi znośne układy, to jednak za bardzo wcisnąć nam się w swoje sprawy nie pozwalają. Można sobie wyobrazić, jakie tam panuje zdzierstwo, Nasi celnicy, ich celnicy, a pośrodku kupiecka chytrość z obydwu stron.

Prawdziwych interesów nie robi się na wielkim placu targowym, tylko po cichu, między sobą. Ale trzeba przecież wjechać, i wyjechać, towar przywieźć, potem wywieźć. Obcym z daleka nie opłaca się po niego wędrować aż do nas, więc cierpliwie czekają, aż zjedzie, nieważne, przez kogo przywożony. Duże odległości też robią swoje. Wyprawa lądem jest trudna i kosztowna, więc nasi rzadko się na nią porywają. Z kolei Eufrat obstawiony jest po tamtej stronie tak, że nie sposób swobodnie wędrować samemu z dużym taborem, nawet jeśli uda się go jakoś przeprawić na partyjską stronę. Zresztą nie ma tam dobrych dróg, a te, które do czegoś się nadają, pilnowane są bardzo skrupulatnie.

Tu, w Syrii, bliżej południa, są jeszcze Nabatejczycy z Palmyry i okolic. Z nimi nie ma jednak żartów, bo to urodzeni mordercy. Poza tym, znają swoje pustynie, wiedzą jak na nich przetrwać, którędy iść, nikomu tego nie zdradzają. Wspomniałem słowa Filipona z Tyru o tamtejszych stosunkach w dostępie do towarów. Gdzie więc się nie ruszyć, same kłopoty. Rzym zdobył wiele ziem, panuje na nich, zdziera podatki, ale wszędzie otoczony jest przez niezbyt mu przyjazne żywioły, które rządzą się swoimi prawami. Jesteśmy dla nich obcy, więc by wśród nich handlować, potrzeba dużego wsparcia zbrojnych. Prywatni są niepewni, bo łatwo wśród nich o zdradę, a wojsko za prywatne usługi pod jakimś wymyślonym pretekstem też tanio sobie nie liczy. Nie każdego na to stać. Szanse ma tylko ten, kto sam z siebie wyrobi sobie uznanie, zaufanie i bezpieczeństwo na szlakach, ale przecież i to nie dzieje się za darmo. Zdaje się, że próbował tego Maes, ale mu się tam chyba nie udało, mimo że dotarł aż do Charaksu. Zaczął więc szukać nowych dróg na północy, lecz za którymś obrotem przepadł bez wieści.

Mam iść jego śladami, ale czy podołam takiemu wyzwaniu? Nawet nie za dobrze wiem, gdzie, i w co się pakuję. Czy, rzeczywiście, mam to robić tylko po to, żeby Tycjanowie pomnażali własną fortunę przy tragarzach drogich towarów? Jeśli nawet sami niczego nie przenosimy, jeśli tylko będziemy patronowali udziałom w wyprawach na duży procent, to przecież w sumie idzie o ogromne pieniądze, choć przy wielkim ryzyku. To tak, jak grze w kości, gdzie za jeden rzut Wenus przy wielkiej stawce można wygrać górę złota. Zdobycie wiedzy o nowych możliwościach na szlakach karawan zmniejsza ryzyko, zwiększając jednocześnie ilość kandydatów do takowych spółek. Gdyby mi się choć trochę powiodło, spełniłbym zadanie, postawione mi przez ojca.

Przy tych myślach złapałem się na tym, że znów byłem bardziej Tycjanem, niż Festusem, bardziej bankierem i kupcem, niż poszukiwaczem, chętnym nie tyle zysków, ile wiedzy i przygód. Z tego, co mówił chłopak pojąłem, że kilku partyjskich kupców, po zakończeniu swoich spraw, zebrało się w jedną grupę podróżną, i razem wyruszyli z powrotem. Przez Syrię przejadą pod wspólną ochroną, wszelako trzymając się najpierw razem, ale potem rozdzielając pod drodze, każdy wedle swoich własnych planów. Jakie by one nie były, w końcu dotrą do sobie znanych miejsc, gdzie dalej wszystko potoczy się zgodne z ustalonym od dawna porządkiem rzeczy. Rzymskich kupców miedzy nimi nie ma, bo i skąd mieliby być, skoro tamci nikogo do siebie nie dopuszczą. Zyski poszły z nimi, pomniejszone o to, co zdarli z nich nasi urzędnicy i celnicy. Ile z tego trafiło do kwestorskiej kasy, a ile do ich własnych kieszeni, tego, oprócz nich samych, nie wie nikt.

– To wszystko? – wróciłem z zamyślenia, patrząc na chłopaka, który cierpliwie stał przed mną.

– Innych obcych kupców nie ma. Ale wczoraj przyjechali handlarze niewolników – powiedział powoli, niechętnie, z wyraźną złością w głosie.

– Kto taki?

– Różni.

– Skąd ich biorą? Teraz nie ma wojen.

– Sami nie łapią, kupują od łowców. Pędzą tu, i sprzedają. Biorą złoto, i wracają.

– A ci łowcy?

– Kto ich wie. Ale z daleka. Jest takie miasto, gdzie się zjeżdżają. Duży obóz, pod strażą.

– Gdzie to jest?

– Daleko.

– A dokładniej?

– Będzie ze dwa albo trzy księżyce drogi.

– A ty skąd to wiesz?

– Wiem – rzucił ze złością. – Moja zapłata – wyciągnął rękę.

Coś mnie tknęło. Chyba domyśliłem się, skąd się tu wziął. Wyjąłem pieniądze i odliczając umówione monety spojrzałem mu w oczy.

– A ciebie jak długo pędzili? – spytałem, jakby mimochodem. Żachnął się, ale nie dał poznać, że moje słowa go zaskoczyły. – Nie bój się, nie wydam cię. Pytam, bo mam swoje powody. I nowe zadanie.

– Kto mówi, że pędzili?– odparł, chowając zarobek. Ale nie uciekał. Czekał. – Co to za robota? – spytał, jakby nigdy nic.

– Nie chcesz, nie mów – wolałem nie płoszyć go natarczywością. – Ale co sobie myślę, to sobie myślę. A rzadko się mylę.

– Co mam zrobić?

– Potrzebny mi warsztat, gdzie robią szkło fenickie. Ale dobre. Nie chcę świecidełek od ulicznego kramarza, ani tanich naczyń. Musi gdzieś być taki, najlepszy, może gdzieś ukryty.

– Za ile?

– Znajdź, a dostaniesz drugie tyle, co dziś. Masz na to dwa dni. Tylko bez oszustwa.

– Mam znów tu przyjść?

– W południe. Zaprowadzisz mnie na miejsce. Ale musisz się lepiej ubrać. Ze mną masz wyglądać jak człowiek, a nie brudny dzikus. – Wręczyłem mu jeszcze jedną monetę. – Spraw sobie jakiś ludzki przyodziewek, kaftan albo koszulę. I masz być czysty. Inaczej do mnie nie podchodź.

Zdumiewające, jak ten ulicznik panował nad sobą. Dałem mu zadanie za pieniądze, ale przy okazji okazałem dość wzgardliwą niechęć, choć z życzliwym zamiarem, a on ani drgnął. Pokiwał głową na zgodę, odwrócił się, i odszedł. Po kilku krokach zatrzymał się.

– Było tego prawie trzy księżyce – rzucił przez głowę, i szybko pobiegł gdzieś w swoją stronę.