10. Czego można nauczyć się przy studni?
Pobieżny ogląd Tarsu w zasadzie utwierdził mnie w wyobrażeniach, jakie byłem niegdyś sobie wyrobiłem o nim z opowieści i opisu Strabona. Coś jednak nie dawało mi spokoju, czegoś w tamtych przekazach brakowało. Owszem, panował tu ład, wyczuwało się spokój, ale, jak dla mnie, nazbyt syty i pewny siebie. Miasto przypominało człowieka, który ma właściwie wszystko, i nie za bardzo wie, co dalej ze sobą zrobić. Chyba brakuje w nim pomysłu na coś więcej, niż tylko miłe i dostatnie trwanie. Jest niczym kobieta piękna, nawet niegłupia, ale bezpłodna. Obnosi się ze swymi wdziękami, zażywa miłości, błyszczy niczym gwiazda, zachwyca lotnym słowem, ale potomstwa mieć nie będzie. Jest więc to wszystko podszyte jakąś nutą niespełnienia.
Wybrałem się na ów sławetny uniwersytet, o którym tak wiele słyszałem dobrego, w nadziei, że gdzie jak gdzie, ale tam właśnie znajdę ducha twórczego, poszukującego, unoszącego się ponad przyziemność. Spotkałem kilku nauczycieli, uchodzących za lokalne sławy, chętnych do rozmów z przybyszem aż z Rzymu, nadto przywołującym imię Strabona jako swego nauczyciela. Pamiętali go, choć uważali za zarozumialca. Z jednej strony zdumieli mnie rozległością swej wiedzy, z drugiej zaś jednak – zastygnięciem w swej mniemanej doskonałości. Skłoniło mnie to do zastanowienia, czym uczoność, taka jak ich, różni się od mądrości, której chyba im brakowało. Sprawa takiego rozróżnienia od dawna nie dawała mi spokoju, rzadko kiedy jednak próbowałem ją zgłębiać, uważając podobne spekulacje za mało praktyczne. Tu, gdym miał chwilę odpoczynku, i umysł wolny od podróżnych zmartwień, myśl ta powróciła podczas dysput w uniwersyteckim ogrodzie. Choć nie tylko to było przyczyną mych wątpliwości. Miałem bowiem świeżo w pamięci spotkanie z greckim kapłanem na Cyprze.
Skłonny byłem twierdzić, że najpierwsza z różnic zasadza się na przekonaniu, iż obrotny rozum potrafi znajdować coraz to bardziej zawiłe odpowiedzi na pytania już znane. Jednak, przy nadmiernej pewności siebie, gubi gotowość i zdolność do stawiania pytań, jakie nikomu nie przychodziły dotąd do głowy. Człek uczony uważa, że wie, jak się rzeczy mają, i dlaczego, mądry zaś – powątpiewa, i ciągle dopytuje, czy aby rzeczywiście jest tak, jak się powszechnie sądzi. Pewność umysłu, zatrącająca o pychę, staje więc naprzeciw pokory ducha, cały czas niepewnego wyjaśnień natury tego, co poznaje. Owa pokora, jeśli nie obezwładnia, rodzi niegasnącą ciekawość, i chęć szukania czegoś, co nieznane, pozornie niemożliwe, albo wręcz niedorzeczne.
Uczonego zadowala opisywanie tego, co już odsłonięte, natomiast mędrca wciąż niepokoi, czy aby za tym nie kryje się jeszcze coś dalej zakrytego. Drugi ma śmiałość odkrywcy, podczas gdy pierwszy kontentuje się wyłącznie pochylaniem nad tym, co znajdują inni. Komentator obraca cudzym kapitałem, ale to nie on bije monetę. Mądrość to szczególny, a rzadki dar wyczuwania tego, co niewidoczne, uczoność – wyłącznie spekuluje wokół tego, co już zna. W rezultacie, dwaj ludzie oglądają świat odmiennie, po swojemu widząc go innym, zarówno co do przyczyn, jak i skutków tego, co w nim zachodzi. Uczony trzyma się reguł, ale nie on je zmienia, ani tworzy nowe. Mądry wie, co robić z tym, co niejasne, nawet nielogiczne, uczony nie lubi paradoksów, gdyż nie radzi sobie z nimi, co go szalenie irytuje. Miałem okazję przekonać się o tym, gdy dziwnym przypadkiem wdałem się w dyskurs z pewnym napotkanym Żydem – jak się okazało, starszym szkoły, w której nauczał swych współplemieńców praw ich religii.
Otóż, drugiego dnia, w oczekiwaniu na wymarsz wojska, postanowiłem poświęcić nieco czasu na uzupełnienie swego podróżnego ekwipunku. Oprócz kilku mniej ważnych drobiazgów, koniecznie potrzebowałem nowej penuli, tuniki i mocnych butów. Wzniosłości odkrywczych wędrówek w nieznane nieodmiennie towarzyszy zgoła niepoetyczna przyziemność codzienności. Z samego rana zacząłem więc krążyć po mieście, szukając sprzedawców rozmaitych ubiorów, lub kogoś, kto takowe wyrabia. Przez całe przedpołudnie nijak nie mogłem się zdecydować, co wybrać. Błąkając się uliczkami, bezwiednie trafiłem do dzielnicy Żydów, niezwykłej przez wyraźnie zaznaczającą się charakterystyczną odrębność jej mieszkańców.
Pierwsze, co mnie uderzyło, to rozbrzmiewający wokół język aramejski, potem stroje. Byłem jednym z niewielu tu obcych, wyróżniałem się wyglądem, zewsząd przyglądano mi się spode łba, ze sporym, acz mało przychylnym zainteresowaniem. Ponieważ miałem na sobie jeszcze stare, mocno już zużyte ubranie, mogłem wydać się miejscowym kimś wręcz podejrzanym. Niewiele sobie z tego robiłem, lecz uznałem, że lepiej będzie, jeśli wyniosę się stąd jak najszybciej. Żydzi to dziwny naród, obcy nam i jawnie wrogi, nie uznaje ani naszych bogów, ani naszych zwyczajów, nawet praw. Nierozważnie więc byłoby narazić się między nimi na jakiś przypadkowy kłopot z byle błahego powodu.
Dzień dobiegał już południa, w powietrzu panowała nieznośna duszność. Dokuczało mi pragnienie, więc w pewnej chwili odruchowo skierowałem kroki ku studni na skraju niedużego ogrodu, obok którego właśnie przechodziłem. Nieco z boku, przy okazałym domu, stało kilku młodzieńców, prowadzących jakiś gorący spór. Gdy ich mijałem, zamilkli. Chcąc dochować grzeczności, zapytałem po aramejsku, czy im nie przeszkodzę, jeśli skorzystam z okazji i zaczerpnę trochę wody – jeśli tylko mi użyczą jakiegoś naczynia. Nie sądziłem, że ta niewinna prośba wywoła tak spore poruszenie, jakie po niej nastąpiło. Zatrzymałem się w pół kroku, gdyż zebrani zastąpili mi drogę. Coś między sobą cicho ustalali, wreszcie jeden z nich podniósł rękę w geście, nakazującym wstrzymanie się od sięgnięcia do studni.
– Musimy wpierw spytać nauczyciela, czy wolno nam spełnić twoją prośbę – rzekł spokojnie, acz stanowczo.
– Chyba godzi się napoić spragnionego? – nieco zaskoczony, nie pojąłem, skąd tak dziwny warunek. – Czyż to nie miejsce publiczne, do którego każdy ma prawo dostępu?
– Nie masz, panie czym nabrać wody – odparł jakby zaczepnie, niczym przekorny chłopiec.
– To może mi użyczycie tego? – wskazałem dzban, stojący nieopodal na kamiennej ławie przy ścianie domu. – Przecież oddam – odparłem, nie kryjąc zdziwienia ich zachowaniem.
– Dzisiaj jest dzień szabatu – krótkie stwierdzenie zabrzmiało wręcz modlitewnie.
– Czy w wasze święto nie pijacie wody? – spytałem nieco już poirytowany. Choć orientowałem się nieco w żydowskich obyczajach, to jednak, widać, niezupełnie. Żydom nie wolno pić z jednego naczynia z obcymi, ale nie słyszałem, żeby ich zasady mówiły coś o jednej studni.
Gdybym mógł zaczerpnąć wody dłońmi, nie byłoby w ogóle sprawy. Ale była za głęboka. Czym jej nabrać? Nie miałem pojęcia, jak wybrnąć z głupiej sytuacji, która zdała mi się sceną z kiepskiego teatru. Gotów więc już byłem dać sobie spokój z Żydami, i ich zakazami. Ale coś mnie podkusiło, żeby postawić jednak na swoim. I nie o wodę nawet mi szło. Znalazłem się w położeniu, które uznałem za obrazę – nie tyle dla mnie samego, ile wręcz dla zwykłej logiki i zdrowego rozsądku. A nierozumność zawsze budzi we mnie odruch silnej niechęci i sprzeciwu.
– Stoisz przed domem modlitwy, a wszystko, co tu się dzieje, musi być zgodne z nakazami pisma – oznajmił tymczasem ów młody człowiek tonem niezwykle pompatycznym.
Chciał mówić dalej, lecz jego dziwną przemowę, i wzniecone przez nią hałaśliwe pokrzykiwania pozostałych, wsparte gwałtowną gestykulacją, przerwało pojawienie się w drzwiach człowieka w mocno już podeszłym wieku, z długą brodą, i głową, nakrytą zwyczajowym, żydowskim szalem. Spojrzał dokoła, potem na mnie, wreszcie podniósł rękę, dając znak, że przemówi. Zapadła cisza.
– Czemu słyszę taki gwar? – padło pytanie, zadane zgromadzonym.
– Rabbi, pojawił się niewierny, który prosi o wodę, a nie ma czym jej nabrać. Chce, żebyśmy mu w tym pomogli. A przecież to zabronione, i to z dwóch powodów – ten sam młodzieniec, który ze mną rozmawiał, miał w sobie coś zarówno z przykładnego ucznia, jak i kandydata na prokuratora, gdyż w jego głosie pobrzmiewał oskarżycielski ton świętego oburzenia.
– A kim jest ten, kto zakłóca spokój i radość szabatu? – pytanie padło bez wyraźnego adresata, gdyż stary Żyd podniósł ku niebu ręce i głowę, jakby tam szukając wsparcia. Młodzież zamilkła, ja zaś uznałem, że teraz moja kolej na kilka słów wyjaśnienia.
– Panie – odezwałem się grzecznie, acz stanowczo – jesteś, jak mniemam, mądrym nauczycielem tych młodzieńców, zechciej więc ostudzić ich gorące głowy i powściągnąć przed niesprawiedliwym osądzeniem przechodnia, który znalazł się tu wyłącznie przez przypadek. – Widząc poruszenie w grupie słuchaczy, postanowiłem nie zaogniać sytuacji. – Moja prosta prośba nie jest niczym więcej niż prostą prośbą zwykłego człowieka, niekryjącą w sobie żadnych złych intencji – dodałem już nieco łagodniej, kierując te słowa do wszystkich zebranych.
Żydzi to naród szalenie drażliwy na punkcie swoich obyczajów, wręcz obsesyjnie unikający wdawania się z nami w jakiekolwiek stosunki prywatne. Ostentacyjnie podkreślają własną odrębność, mając się za lepszych, nie tylko z racji swej starożytnej wiary, ale również z przekonania, że są w ogóle najwspanialszym narodem, jaki chodzi po ziemi. We własnym mniemaniu uważają, że nawet najgłupszy z nich stoi wyżej, niż wszyscy mędrcy całego świata – jacy już byli, i jacy jeszcze będą po wsze czasy. Nas, Rzymian, wręcz nienawidzą. Korzystają z praw cesarstwa, lecz tylko z tych, które im odpowiadają. Innych nie przestrzegają, albo się przeciw nim buntują. To dlatego Judea jest prowincją, z którą są tylko same kłopoty.
Rozsiani po świecie, zamykają się w swych gromadach, prowadzą własne szkoły, tylko dla swoich, trzymają tylko ze sobą. Unikają służby wojskowej, w ogóle jakiejkolwiek służby u obcych. Podlegają swym kapłanom we wszystkim, co dotyczy nie tylko wiary, ale i codzienności. W interesach są chytrzy, przebiegli, znają wartość pieniądza, i potrafią nim obracać nie gorzej niż Fenicjanie i Grecy razem wzięci. Dziadek zawsze mawiał, że jeśli już wchodzi się z nimi w układy, to trzeba bardzo uważać, bo potrafią tak zamotać sprawy, że rzadko kiedy wychodzi się przy nich na godziwy zysk.
Nieopatrznie zapędziwszy się do ich dzielnicy, stałem teraz między nimi, prowadząc bezsensowną rozmowę o dzbanku wody. Z małego głupstwa poczęła robić się uliczna dysputa z żydowskim nauczycielem i jego uczniami. W ich przekonaniu, nie miałem chyba żadnych szans, żeby wyjść z niej inaczej, jak sromotnie pokonany głupiec. Zagrożenia nie czułem żadnego, jedynie nieskrywaną pogardę wobec niechcianego intruza
– Czyżbyś, rzeczywiście, był takim prostakiem, za jakiego chcesz uchodzić? – pytanie, zadane pozornie pochlebnym tonem, kryło jednak w sobie odcień obelgi.
– A co podpowiada ci twoja mądrość, nauczycielu? – postanowiłem sprostać narzuconej formie rozmowy.
– Czy jesteś pewny, że byłbyś w stanie to pojąć? – rabin nie dawał za wygraną.
– Czyżbyś uważał, że nie potrafię nadążyć za twoim umysłem?
– Jak mogę tak uważać, skoro chcesz szczycić się jedynie swą prostotą?
– A czym dałbyś się przekonać, że nie skrywa ona złej woli z mojej strony?
Ta zabawa w pytania najwyraźniej spodobała się memu rozmówcy, gdyż pokiwał lekko głową z aprobatą. Otaczający nas młodzieńcy, którzy dotąd cmokali z nabożeństwem przy każdym jego słowie, a głośno prychali z niechęcią, gdym na nie odpowiadał, widząc tak przychylną mi minę swego patrona, nieco przycichli. Najwyraźniej czekali na to, że rabin, przyczaiwszy się za uśmiechem, i uśpiwszy tak mą czujność, przygwoździ mnie zaraz jakimś mocarnym argumentem, karząc za oczywistą dla nich bezczelność, zarówno w mym zachowaniu, jak i w słowach. Tym większe było więc ich zdziwienie, gdy stary Żyd, kierując palec w ich stronę, oznajmił:
– Pismo powiada, że zakazane jest wpuszczać obcego do domu. – Słuchacze z głośnym zadowoleniem przyjęli słowa swego nauczyciela. Ten jednak uciszył ich gestem, dając znak, że jeszcze nie skończył. – Ale nie zabrania rozmowy z nim przed domem, jeśli nie przychodzi, by bluźnić i złorzeczyć. Kto pyta w pokoju, może liczyć na odpowiedź. Ale odpowiedź nie oznacza spełnienia prośby, zawartej w pytaniu – ostatnie słowa skierował już wyraźnie w moją stronę.
Ten ezopowy język nieco mnie rozbawił. Trochę uspokoił młodzieńców, gorliwych w swej wierze, mnie natomiast wyjaśniał, że nie mam co liczyć na kubek wody, choć nie tyle z powodu wrogości między nami, ile wymogów rytuału. Była w tym jakaś pokrętna logika – ni to przymusu, ni to warunku. O wszystkim decydować ma niby zapisana zasada, ale wykładana przez tego, kto ma do tego prawo. Bardzo to wygodne dla tych, którzy takie prawo sobie przypisują albo wręcz uzurpują.
– Czyli co? Wolno pytać, ale lepiej nie prosić? – zapytałem z udawaną rezygnacją w głosie.
– Można prosić, ale tylko o to, co dozwolone – stary Żyd odparł mentorskim tonem. – Prośba nie może być żądaniem – dodał stanowczo.
– A czy, na przykład, dozwolone jest prosić o ratowanie życia? Niezależnie od okoliczności? – przyszedł mi do głowy pomysł, jak wciągnąć rabina w sprzeczność jego wywodów.
– Czy ktoś tu widzi zagrożone życie? – spróbował chytrze wywinąć się od odpowiedzi, pojąwszy w czym rzecz. Zebrani wokół nas zaśmiali się z konceptu swego nauczyciela.
– A gdyby zobaczył? Gdyby upadł tu człowiek śmiertelnie chory? Albo ranny? I nie było czasu na zajrzenie do pisma?
– A czy jest tu ktoś taki? Po co mówić o rzeczach, których nie ma?
– Na to mamy rozum, by mówić także i o tym, czego w tej chwili nie ma, ale co przecież może być.
Rabin spojrzał na mnie, pochylając głowę z zainteresowaniem. Czułem, że jest chętny, by wdać się w dysputę, lecz powstrzymuje go obecność słuchaczy, przed którymi musi grać rolę miejscowego arbitra.
– Rozum bywa zawodny – rzekł spokojnie. – Potrafi wywieść na manowce. Bóg dał nam pismo, które kieruje umysł i życie na proste ścieżki prawdy. Podążając za nim, nie potrzebujemy oddawać się czczym rozważaniom.
– O waszym bogu nic nie wiem, więc zmilczę tę kwestię. Ale nie sądzę, by jakikolwiek bóg zabraniał posługiwać się rozumem wedle potrzeby. Jeśli miarkuje go cnota, wówczas może służyć tylko dobru – odparłem stanowczo. Jeszcze tego brakowało, żeby Żydzi uczyli mnie filozofii.
– Bóg jest tylko jeden, a kto nie przestrzega jego praw, albo mu urąga, popełnia grzech śmiertelny. Nie bluźnij, cudzoziemcze! – rabin podniósł głos, wyraźnie wzburzony. – Lepiej odejdź, i zostaw nas w spokoju.
Poirytowany takim obrotem spraw, już miałem odwrócić się i ruszyć w swoją stronę, gdy wtem mój wzrok padł na oparty o pobliskie drzewo długi kij, zakończony żelaznym hakiem. Zapewne służył do wyciągania wody wieszanym na nim dzbanem.
– Zrobię, jak mówisz, panie – odparłem chłodno. – Ale pozwól, że wpierw coś ci pokażę – dodałem biorąc kij do ręki. Przyszło mi do głowy, jak udzielić im tu wszystkim lekcji zwykłego zdrowego rozsądku.
Sięgnąłem do sakwy i wyjąłem z niej niewielką chustę, w którą miałem zawinięte rozmaite drobiazgi, przydatne w podróży. Wysupłałem je starannie, po czym, wziąwszy kij, owinąłem na haku płótno, i zanurzyłem w studni. Po chwili wyciągnąłem je, i spiłem wyciśniętą z niego wodę. Powtórzyłem to jeszcze dwa razy, na koniec ocierając wilgotnym skrawkiem materii twarz i szyję. Przyniosło mi to sporą ulgę w upale, ale też sprawiło większą chyba satysfakcję, że wyszło na moje. W ten osobliwy sposób wykazałem dowodnie, iż toczenie zawiłych sporów z nakazu pism dla tak błahych powodów jest pozbawione sensu.
– Mądry nauczycielu, jak widzisz, rozum pozwala nawet w dziwnych sytuacjach znajdować rozwiązanie, jeśli tylko da mu się sposobność jego poszukania, bez narażania jakiegokolwiek prawa – stwierdziłem, chowając chustę do sakwy.
Zebrani zastygli w oczekiwaniu, nie wiedząc, jak się zachować w obliczu takiego postępku. Czekali, co powie i nakaże rabin, który sam, w milczeniu przyglądał się moim zabiegom.
– Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem – skłoniłem lekko głowę w pożegnalnym ukłonie. – Jeśli tak, to proszę o wyrozumiałość, gdyż nie było to moim zamiarem. Tak, czy owak, dziękuję za naukę, jaką tu zyskałem, jeśli nawet nie od was, to za wasza sprawą – dodałem, nie wyjaśniając co miałem na myśli
– Śmiały jesteś, rzymianinie – rabin skwitował me słowa krótko i z niechęcią w głosie. – Bo, jak mniemam, stamtąd przybywasz. Poznaję po zachowaniu. No, i po wyglądzie, mimo tych brudnych szat – nie mógł sobie darować okazania mi wzgardy. – Butny jesteś, to cecha waszego narodu. Ale, przyznaję, żeś bystry i odważny. Tylko uważaj na siebie – tu powiódł wzrokiem po zebranych – nawet najtwardszy kij może się złamać, jeśli tak się spodoba Bogu. Ale nic tu już po tobie – rzucił na koniec. Odwrócił się, ruszył do drzwi domu modlitwy i po chwili już go nie było.
Gdym oddalał się z miejsca tego dziwacznego spotkania, biegły za mną odgłosy komentarzy, jakimi stojący tam nadal uczniowie rabina przerzucali się między sobą, czyniąc przy tym sporo hałasu. Pomyślałem sobie, jak osobliwy to naród, który wierzy, że należy trzymać się przepisanych nakazów i zakazów w każdej, najdrobniejszej nawet sprawie. Czy u nich możliwe jest zrobienie czegokolwiek, bez zaglądania do swych ksiąg? Jeśli tak, to nigdy nie wyrośnie wśród nich żaden Aleksander czy Cezar. Natrafiwszy na jakiś węzeł, gotowi go jeszcze bardziej zasupłać, i stać nad nim, gromadnie dyskutując, jak strasznie jest pokręcony. Chyba nie przypadkiem to nie oni podbijają innych, ale górę nad nimi biorą obcy.
Z drugiej jednak strony jest w tym jakaś metoda, dzięki której trwają niezmiennie od wieków, podczas gdy inne narody, gdy ich czas przemija, znikają ze sceny teatru świata. Są zwarci niczym szczelny mur, spojony przepisami wewnętrznego ładu. Może to i śmieszne, nawet irytujące w szczegółach, ale w sumie zapewnia trwałość budowli. Każdy ma i zna swoje miejsce w szeregu, dokładnie wie, co mu wolno, a czego robić nie może pod groźbą plemiennej kary. Są niczym mrówki, które skrzętnie i zapobiegliwie, każda chodząc karnie w ordynku, pospołu dobrze dbają o interes całego mrowiska, zapewniając mu pomyślność i żywotność. Dlatego można je tępić w pojedynkę, ale całości nie da się zniszczyć. Co więcej, ono wciąż gotowe się rozrastać i rozprzestrzeniać, gdy tylko znajduje dobre dla siebie żerowiska. I co z tym wtedy robić?
Kto z wolnych ludzi chciałby być przez całe życie takim małym owadem? Człowiek tym różni się od innego stworzenia, że ma duszę, a nadto giętki umysł, szukający wciąż czegoś, co wykracza poza narzucane mu oczywistości. A nade wszystko ma wolną wolę, dzięki której może te poszukiwania prowadzić bez względu na przeszkody, jakie narzucają konieczności i okoliczności. Czy mała mrówka, sama z siebie, wyjdzie poza wyznaczone jej ścieżki? Na to musiałaby się zbuntować przeciwko nakazowym odruchom. Ale wtedy zostałaby uznana za odszczepieńca. Pozostawiona sama sobie, szybko przepadłaby z kretesem. Wie o tym doskonale, więc woli się nie narażać na niepewny los. Podszyta strachem, nie szuka zmiany, która może i nawet mami, ale która może też przynieść zgubę.
Jest w tym coś z fatum, rodzącego rezygnację, nadto przepojoną niechęcią, wręcz zawiścią, wobec tych, którzy mają odwagę czynić użytek ze swej woli. To nie tyle złość przegranych, ile zazdrość małych, gromadnych stworzeń, drepczących wokół swych kopców i dziur w ziemi, wobec tych, co, wędrują po otwartych przestrzeniach. Pojedyncza mróweczka nigdy nie odważy się wybrać losu wilka samotnika, przemierzającego świat wedle własnego uznania. Na to trzeba mieć ducha wolności, i ufność we własne siły. Można, oczywiście, się przeliczyć, można przegrać, polec – ale w walce, w stawianiu życiu czoła, w szukaniu czegoś więcej, niż tylko nora i żer.
Dziwiłem się sam sobie, że takie myśli chodzą mi po głowie. Drobne w sumie zdarzenie pobudziło mój raczej praktyczny umysł do rozmyślań, jakich zwykle unikałem, mając je za grę sofistów. Najwyraźniej miał rację stary Maros mówiąc, że nie tyle ważne, czy znajdę to, po co idę, ale to, co napotkam po drodze. Przez te kilka miesięcy podróży nawet nie rozpocząłem jeszcze tego, po com się tu wybrał, a przecież tyle już poznałem i się nauczyłem. Co mnie czeka dalej? Dotąd obracałem się jeszcze po świecie nieźle mi znanym i zrozumiałym, ale z czym przyjdzie się mierzyć, gdy trafię poza jego granice? I jak mnie to będzie odmieniało?
Było już dobrze po południu, gdy – kupiwszy po drodze to, co kupić zamierzałem – nareszcie wróciłem do swego tymczasowego legowiska. Zmęczony całodziennym krążeniem po mieście, zasiadłem przy ulicznym stole, by odpocząć i coś zjeść. Nie miałem ochoty na żadne pogawędki, choć sposobności nie brakowało. Uszła ze mnie ciekawość tego, co się wokół dzieje, myślami byłem już w drodze do syryjskiej stolicy. Szybko zjadłem co mi przyniesiono, poszedłem po swoje pakunki i, wypłaciwszy się gospodarzowi, ruszyłem w stronę, gdzie stało wojsko. Trwało to trochę, nim tam dotarłem, ale zdążyłem przed wieczorem.
Najpierw odszukałem namiot prowizorycznego pretorium, a w nim centuriona, z którym zawarliśmy wcześniej umowę o moim przyłączeniu się do wojska na czas podróży do Antiochii. Wyjaśniło się, że był pierwszym w swojej kohorcie, a więc dowodził nią jako całością, i na czas przemarszu pełnił obowiązki prefekta całego obozu. Po krótkiej rozmowie, bardziej grzecznościowej niż rzeczowej, odesłał mnie do poznanego uprzednio człowieka, zawiadującego taborami. Ten, dawszy mi do zrozumienia, bym nie pętał mu się pod nogami i nie przeszkadzał w przygotowaniach do jutrzejszego wymarszu, wskazał wóz, w którym miałem się wymościć na noc. Zaraz też się tam zaszyłem i, nie bacząc na obozowe hałasy, najzwyczajniej w świecie usnąłem snem człeka utrudzonego, ale spokojnego o najbliższą przynajmniej przyszłość.
11. W drodze do Syrii
Tuż przed świtem trębacz podniósł wszystkich na nogi, dając sygnał do zwinięcia obozu. Panował porządek, każdy znał swoje miejsce i obowiązki. Wyglądając z wozu, z ciekawością patrzyłem na formujące się oddziały, Oprócz kilkuset welitów były tu jeszcze dwie turmy jeźdźców, więc ruch panował spory. Nie minęła jedna miara czasu, jak kolumna stanęła w gotowości do wymarszu. Na rozkaz dowódcy całe wojsko ruszyło przed siebie. Za konnymi zwiadowcami szła zwarta kolumna oddziałów pod swymi znakami. My jechaliśmy na końcu, za strażą tylną, z całą służbą obozową.
Gdy już wyszliśmy na trakt do Adany, przełożony taborów zaprosił mnie na swój wóz. Usiadłem obok niego i, od słowa do słowa, wdałem w rozmowę o wojskowych zwyczajach. Był to dawny żołnierz, człek prosty, o imieniu Celiusz. Postradawszy zdrowie przez dwadzieścia lat służby, zarówno za zasługi, jak i z racji dobrych znajomości, już jako wolny, pozostał przy wojsku na specjalnym żołdzie, i wraz z dwoma synami obsługiwał legie wschodnie od Efezu, po Kapadocję i Cylicję. Trochę mruk, chropawy w obejściu, ceniony był jednak dla swej sprawności, z jaką oporządzał najtrudniejsze i najbardziej nawet uciążliwe przemarsze oddziałów, do których go przydzielano.
Był na swój sposób człowiekiem niezastąpionym. Żołnierski ekwipunek nie miał dla niego żadnych tajemnic. Umiał naprawiać poszarpane namioty, dopasować pancerz i tak wypełniać go filcem, by nie uwierał w marszu i walce. Potrafił giąć tarcze albo zakładać na nie dodatkowe płytki, wymieniać ogniwa w kolczugach, ostrzyć topory i miecze, mocować łopatki, sposobić końską uprząż. Obserwowałem go przy tych zajęciach przez wiele dni wspólnej podróży, zwłaszcza na postojach, kiedy to nie mógł się opędzić od potrzebujących, przychodzących ze swymi kłopotami. Synów też miał zmyślnych, prostych i chytrych, ale zręcznych. Cała trójka zbierała niezłe żniwo w monetach, wypłacanych za te przysługi.
Z początku okazywał mi obojętność, pewną niechęć, wręcz podejrzliwość, której powodów nie rozumiałem. Gdy jednak przekonał się, że nie jestem delikatnym paniczykiem, marudzącym i narzekającym na okoliczności i warunki, w jakich przyszło nam wędrować, począł traktować mnie bardziej przychylnie. Zrazu zdawkowo, potem coraz życzliwiej, acz ważąc słowa, opowiadał o tym, co robi, pozwalając niekiedy przyglądać się, różnym naprawom. Szczerze go wtedy podziwiałem, zwłaszcza zręczność, z jaką jego twarde ręce i palce wykonywały najdrobniejsze nawet rzemieślnicze prace.
Przez czas wspólnej podróży poznałem – po części właśnie dzięki niemu – drugą, tę jakże niewdzięczną stronę żołnierskiego życia, o jakiej najmniejszego pojęcia nie mają rzymscy panowie i wielkomiejskie pięknoduchy. Jakże ona różni się od wyobrażeń, wpajanych nam przez kronikarzy czy poetyckich bajarzy! Heroizm bitew to, być może, wdzięczny temat poematów, ale towarzysząca mu codzienność jest szalenie prozaiczna – brudna, spocona, nieraz głodna i biedna, wulgarna, okrutna w swej przyziemności, podszytej zwierzęcym nieraz strachem i walką o przetrwanie.
Wielkość i dostatek cesarstwa stoją na wygranych kampaniach wojennych, tyle że te wspaniałe sukcesy okupione są straszną harówką zwykłych żołnierzy. Gdy wodzowie, w ciszy gabinetów i salonów planują ruchy wojsk, oni, jakby poddawani tresurze, w deszczu, błocie i upale ćwiczą do upadłego swe mordercze rzemiosło. Im większe ambicje tych pierwszych, tym większa udręka drugich. Gdy potem władcy świętują publiczne tryumfy, jakże wielu ich wojaków w opuszczeniu leczy rany, opatruje i przysposabia obcięte członki, albo przepija żołd, by choć przez chwilę zapomnieć o smrodzie przelanej krwi – nie tylko wrogów, ale i własnej. Celiusz, który po trosze znał się na leczeniu żołnierskich dolegliwości i składaniu kości, opisywał mi, jak potrafi okaleczać legionowa służba.
Nieraz, podczas takich rozmów, przychodziła mi na myśl historia mego przodka, syna Lucjusza, który omal nie zginął pod Karrami. Przecież musiał przejść cały szlak syryjski z legiami Krassusa, zaznając wszystkich udręk tego pochodu. I gdybyż to jeszcze zakończył tę wędrówkę sukcesem zwycięzcy, zadośćuczynieniem za poniesione trudy. Ale nie dość, że był świadkiem i uczestnikiem jednej z największych klęsk Rzymu, to jeszcze, śmiertelnie ranny, dogorywał po niej gdzieś na polu pomiędzy trupami. Tylko zrządzeniem losu skończyło się to wtedy dla niego pomyślnie, reszty dopełniły już stosunki i pieniądze Tycjanów.
Gdym to wspominał, jadąc wśród żołnierzy i rozmawiając z Celiuszem, zdałem sobie sprawę, że przecież wielkość i fortuna naszego rodu także wyrosły na wojnach i polityce, jaka za nimi stała. Od bardzo dawna nie przelewamy już własnej krwi w bitwach, lecz przecież zawsze umacnialiśmy się, opłacając walki, w których ginęli inni. Czyż wspieranie wielkimi pieniędzmi konsulów i cesarzy, a potem czerpanie z tego własnych korzyści, nie jest puszczaniem w ruch żołnierskich mas, tyle że nie wprost, a pośrednio?. Nie trzeba logicznych łamańców, by wywieść, że zawsze mieliśmy – i nadal mamy! – interes w tym, żeby wojny wciąż trwały, bez względu na ilość ofiar. Im większe kampanie, im skuteczniejsze, tym większe potem zyski.
Wychowany i wyedukowany w tradycji bogatej i wpływowej rodziny, nigdy nie zaprzątałem sobie głowy podobnymi spekulacjami, czy kalkulacjami, w których bilanse liczy się nie w złocie, a w ludziach. Cóż, dla mnie, od urodzenia – i z urodzenia – to rzecz naturalna, że jedni są panami, inni zaś sługami. Jedni mają, inni nie mają. Pierwsi napędzają historię, drudzy w niej tylko giną. Tak ułożony jest świat, i nie zmienią tego żadne traktaty filozofów czy szczytne mowy trybunów. Trzeba umieć odnajdować się po jego lepszej stronie, a kto zaniecha starań po temu, sam sobie jest winien, że przepada w tej grze. Doskonale to rozumie chociażby mój przyjaciel Seneka. Oddając się bowiem dla pozoru studiom i rozważaniom moralnym, nad podziw zmyślnie planuje teraz wejście miedzy możnych Rzymu, by zdobyć pozycję, pomnażać majątek, i obficie korzystać z jednego, i drugiego. Znając go, wróżę mu znakomitą przyszłość.
Moja natomiast wciąż pozostawała zagadką, której nie próbowałem nawet zgłębiać, poddając się rygorom przemarszu z wojskiem. Pierwszy dzień zakończyliśmy dotarciem do Adany. Na skraju miasta osadzono swego czasu duży, stały garnizon legii dla utrzymania porządku i bezpieczeństwa cylickiej prowincji. Tam też, późnym popołudniem, rozprostowałem wreszcie kości po długim siedzeniu na wozie. Szybko rozbito namioty, żołnierze zajęli się sobą, kilku z nich przyszło do Celiusza ze swoimi kłopotami. Oficerowie, po wydaniu rozkazów, przeszli w stronę dwóch sporych domów, gdzie stali dowódcy garnizonu. Zdążyłem zaczepić jeszcze mojego centuriona i spytać na boku, dla zachowania formy, czy ma dla mnie jakieś polecenia. Spojrzał na mnie zdziwiony, powiedział, bym nie rzucał się w oczy, i był gotów za dwa dni do dalszej drogi.
Umówiłem się więc z Celiuszem, że jutro wybiorę się do miasta, może nawet tam przenocuję, a w obozie stawie się wieczorem, przed wymarszem. Wzruszył ramionami, kiwnął głową – i tyleśmy sobie porozmawiali. Noc przespałem na wozie, wczesnym zaś rankiem ruszyłem w stronę miasta, o którym co nieco wiedziałem z różnych wcześniejszych lektur i opowieści. Porównanie takiej wiedzy z rzeczywistością niekiedy przynosi zaskakujące niespodzianki.
Ku mojemu rozczarowaniu, nie odnalazłem śladów legend, sięgających czasu Danajów, uciekających z Argos. Nic tu nie ostało się z opisów Homera, o ileż przecież późniejszych w porównaniu z mitami o synach Uranosa – Adanie i Sarusie, czy o największym hetyckim Bogu Burz, Hadadzie. Po tych ostatnich pozostały tylko nazwy – miasta i rzeki – a także chełpliwość mieszkańców, szczycących się swym starożytnym pochodzeniem. Przez tę stację starego szlaku cylickiego, od wieków – w zależności od kapryśnych wiatrów historii – albo maszerują różne armie, albo wędrują tragarze towarów ze wschodu na zachód, i odwrotnie. Niegdyś groźne gniazdo piratów, po wyprawie Pompejusza stało się miejscem ich uwięzienia w wielkiej twierdzy, górującej nad okolicą. Reszta jest nieciekawa, można właściwie uznać, że to tylko bardzo odległe przedmieście Tarsu. Ani w tym własnego ducha, ani cienia oryginalnej odmienności, nie ma też żadnych godnych uwagi osobliwości.
Miejscowi żyją z obsługiwania wojsk i handlarzy, a jednych i drugich widzi się tu sporo. Przypuszczam, że załatwiają między sobą także rozmaite ciemne interesy, może nawet rozbójnicze. W czasach piratów, wielu żyło tu Armenów, wysyłanych przez ich króla, który wspierał owo bandyckie rzemiosło, czerpiąc w zamian wielkie zyski. Choć Cylicja jest teraz rzymska, to tamte związki chyba nie ustały, tyle że już bez jawności królewskiej asysty. Pomny wcześniejszych rozmów na morzu, a także uwag obrotnego Venustusa, złożyłem jedno z drugim, i wyszło mi, że na wozach taborowych jest przecież doskonałe miejsce dla przewozu nie tylko żołnierskiego ekwipunku. Nikt nie ośmieli się tam grzebać bez pozwolenia, więc na spodzie można schować co tylko się zechce, oczywiście, za zgodą Celiusza. Tym sposobem towary z prywatnych konszachtów wędrują bezpiecznie z miejsca na miejsce, bez żadnych podejrzeń czy nadzoru dowódców. Zresztą, da się chyba przyjąć za pewnik, że sami mają w tym największe udziały – tak by wynikało z zasady hierarchii.
Skoro bowiem istnieje dobra i sprawdzona metoda, to bez wątpienia korzystają z niej wszyscy, wedle rangi. Nie miałem na to żadnych dowodów – ale co z tego? Spróbuję to jakoś sprawdzić, oczywiście ostrożnie, chociażby po to, by przekonać się, jak powszechna jest prywata w ramach cesarskiej służby. Wiadomo, że to zmora w urzędach – od najwyższych poczynając. Czemuż więc nie miałaby się plenić na innych szczeblach władzy państwa? Każdy, wedle sposobności, jaką mu daje jego pozycja, uprawia podobne praktyki bez skrupułów, a ponieważ uzus czyni normę, więc dziwnym byłoby, gdybym znalazł tu chlubne od niej odstępstwo. Wszak centurion zgodził się przewieźć mnie za drobną opłatą do Antiochii. Czemu więc nie miałby czynić tego samego z dowolnym towarem, jaki mu kto zaoferuje do transportu? Dla zachowania pozorów nazwie to przysługą – i zapewne obruszy się, gdy ktoś nazwie rzecz po imieniu.
Nachodziwszy się po mieście, usiadłem – jak to zwykłem czynić – przy ulicznym stole jakiejś mijanej gospody, i, zamówiwszy posiłek, przemyśliwałem to, co od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie na temat owej choroby Rzymu, jaką dostrzegał stary Maros. Kolejne dni przynosiły potwierdzenia jego słów. Fantazja podsuwała mi coraz śmielsze pomysły, a logika, biorąc je za przesłanki, prowadziła niezawodnie do mało budujących wniosków. Zacząłem od Celiusza, który przecież musi być wspólnikiem we wszystkich tych zarobkach. Stąd zapewne jego powściągliwość w naszych rozmowach. Może uważał mnie za kogoś nasłanego, węszącego za jego nielojalnością? Tak, czy owak, bez jego wiedzy, i opłacanej, usłużnej zgody, nie dałoby się urządzać tu żadnej sekretnej prywaty.
Podobnych jemu muszą być w cesarstwie całe legiony. Tworzą kręgi mniejszych i większych klientów, po cichu wspierających silniejszych, ale i przy nich budujących własne fortunki. Tak, jak da się podłączyć swoje domostwo do wielkiego akweduktu, by czerpać z niego wodę dla siebie, tak samo można podczepić się pod każdy podejrzany interes, mały czy duży, by odprowadzać z niego swój mały strumyczek pieniędzy. Tym sposobem działa osobliwe państwo w państwie, dwa światy w jednym. Jedno żeruje na drugim. Jedno ma korzenie, drugie, samo z siebie jałowe, tylko je oplata, wysysając żywotne soki ze swego karmiciela. To duże, by trwać, musi więc korzeniami rozrastać się coraz to szerzej, szukać coraz to nowych zdobyczy, żeby nie sczeznąć. I tak koło się kręci – nabierając pędu, i mknąc ku swojej zgubie.
Kasandryczne wizje Greka z Pafos wydały mi się wtedy przesadą, zrodzoną z niechęci przegranego do zwycięzcy. Teraz zrozumiałem, że dowodów na ich prawdziwość niekoniecznie trzeba szukać w tym, co widoczne i jawne. Nie na szczytach władzy, również nie w wielkiej filozofii, tylko właśnie w ukrywanych drobiazgach, składających się na obraz, którego treść i sens ujawnia ducha naszego czasu. Może on nieść ludzi ku chwale, ale może i ku zatraceniu, w zachłannym pościgu za jakże złudną wielkością, czy konkretnym zyskiem. Czy Rzym, mój Rzym, którym tak się chlubię, i który na swój sposób szczerze podziwiam, rzeczywiście toczy niewidoczna choroba powolnego nikczemnienia ludzkich serc i umysłów, przed którą przestrzega Maros? Całym sobą odrzucałem te myśli, ale ziarno zwątpienia chyba na dobre zapadło mi w duszę.
Postanowiłem wracać do obozu. Nie było co zostawać w mieście, które nie wzbudziło we mnie większego zainteresowania. Wyraźnie dawało się zauważyć, że jest w pobliżu dużo wojska, ponieważ wszędzie kręciły się spore gromady żołnierzy, którzy – za przyzwoleniem dowódców – szukali okazji do spędzenia wolnego czasu na niewyszukanych uciechach. Kupiłem nieduży dzban wina, żeby potem zachęcić Celiusza do większej otwartości, gdy nadarzy się okazja do jakiej rozmowy. Wieczorem, wino, owszem, wypiliśmy, lecz nie udało mi się pociągnąć go za język. Ostrożnie i sprytnie wywijał się z każdego podchwytliwego pytania, co wzbudziło we mnie prawdziwie niekłamany podziw. Nic więc nie wskórawszy, ległem spać. Następny dzień minął na niczym, chyba że zajęcie uznać oporządzanie swego wyposażenia podróżnego. Wreszcie po kolejnej nocy, wczesnym rankiem wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Do Syrii wkroczyliśmy od północy, od strony gór. Zajęło to kilka dni marszowych, stawiania kolejnych obozów, sprawnie rozbijanych szybko na noc, i równie szybko rano zwijanych. Szliśmy znakomitą drogą, zbudowaną jeszcze przez Kwiryniusza za czasów jego tu namiestnictwa. Miałem okazję na własne oczy przekonać się, jak sprawnie działa ta żywa machina wojenna, warta swojej soli. Na postojach, żołnierze, utrudzeni przecież całodziennym znojem i noszeniem ciężarów, zamiast odpoczywać, czyścili hełmy i zbroje, gdyż dowódcy srogo karali ich za najmniejsze nawet niedopatrzenie wyglądu i porządku.
Celiusz miał moc pracy, ja sam starałem się nie rzucać nikomu w oczy. W sumie było to doświadczenie nużące, monotonne, i wielce męczące. Niemniej miałem wciąż na względzie, że już niezadługo przyjdzie mi wędrować jeszcze dłużej i dalej, w okolicznościach zapewne gorszych, nadto bez eskorty, gwarantującej bezpieczeństwo. Asystując niekiedy przy drobnych czynnościach obozowych, wiele się nauczyłem z tego, co bywa przydatne w trudnych warunkach takich podróży. Nie był to więc czas całkiem stracony, choć mało może wypełniony ciekawymi wrażeniami. Na koniec, obchodząc zatokę egejską, dotarliśmy wybrzeżem do Aleksandretty.
Tam przyszło nam spędzić dwa dni, czekając, aż wojsko przygotuje się do przeprawy przez przełęcz Belianu. Nie mogłem sobie darować, by w tym czasie choć przez chwilę nie rzucić okiem na miasto, założone przez wielkiego Macedończyka, który, niedaleko stąd, przed wiekami pokonał równie wielkiego Dariusza. Starły się wtedy dwie potęgi, zginęły tysiące ludzi, zagarnięto ogromne łupy, cennych jeńców i niewolników, w tym całą niemal rodzinę perskiego władcy. Ciekawostką jest znany fakt, iż potraktowana wtedy z honorami matka Dariusza, wyklęła syna za to, że ją w ucieczce haniebnie był porzucił w potrzebie, i – ku zdumieniu wszystkich – przeniosła swą rodzicielską miłość na zwycięzcę. Doprawdy niepojęte, jak dziwnymi drogami chadzają uczucia kobiet.
W Aleksandretcie, jak we wszystkich nadmorskich osadach i miastach, wszystko kręci się wokół portu. Cały rejon wokół zatoki to właściwie jeden wielki targ handlowy. Dopełnia go Seleucja, morski przedsionek Antiochii. Tam dopiero zbiegają się wszystkie szlaki północnych traktów ze wschodu, którymi przybywają ogromne bogactwa. Tam też można zobaczyć statki zewsząd z krajów wokół wielkiego morza. Czuje się gorączkę, jaka ogarnia żyjących w cieniu złota. Przydaje im ona sił do działania, ale i szybko wypala. Nie znajdzie się tu kogoś obojętnego, kto nie kręciłby się koło mniejszych lub większych interesów, pracował w nich, lub przy nich. Nikt nie myśli o spokoju, czy pozwala sobie na zbyt długi odpoczynek. Ma to w sobie coś z ciągłego pościgu za zwierzyną.
Chodziłem cały dzień po mieście, i byłem chyba jedynym w nim człowiekiem bez wyraźnej potrzeby zarobienia, albo załatwienia czegokolwiek. Szukałem śladów historii, której, gdzie jak gdzie, ale tu powinno być wiele. Na takim jak tu styku krain i szlaków, gdzie nieustannie wędrują walczące wojska, ale i gdzie zbiegają się ogromne interesy, nie ma przecież skrawka ziemi, na którym nie odcisnęłaby swojego piętna. To wszak granica między niezmierzoną Azją, a naszym światem – greckim i rzymskim. W okolicznych górach są trzy wielkie wrota – cylickie, syryjskie, nawet armeńskie, na których, i wokół których, od wieków toczą się krwawe walki między potęgami Wschodu i Zachodu. Gdy swą robotę kończą armie, przychodzi czas na towary i złoto.
Co tu ważniejsze? Jedno wspiera drugie, ale i nim się karmi. W ziemię wsiąka krew – a za nią przychodzi ludzka zachłanność, zadeptująca ślady walk. Ci, co przeżyli, szybko przestają myśleć o tych, co poginęli, patrząc tylko, jak wykorzystać dla siebie czas chwilowego pokoju. W miejsce armii, pojawiają się też hieny, które swoimi sposobami sycą się na nowych żerowiskach. Kto przetrwał, nie rozmyśla nad bohaterstwem walczących i poległych ofiar, nawet nad powodami, dla których zginęły. To tylko kronikarze upiększają minione zdarzenia, próbując nadawać im jakiś wyższy sens. Reszta obdziera trupy, zanim zdążą ostygnąć, a potem zagryza się jeszcze o łupy – te, które już zebrała, a później te, które zaczynają się wyłaniać z na nowo otwartych wrót.
Oddając się takim to niewesołym rozmyślaniom, w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie znalazłem się w tym niewielkim mieście tylko gwoli czczej rozrywki ciekawego widza historii. Trafiłem tu po drodze do syryjskiej stolicy, gdzie skończy się przygoda, a zacznie obowiązek. Siłą wiec rzeczy począłem zastanawiać się nad jednym z dwóch głównych celów tej wyprawy – poznaniu szlaku wschodnich karawan na użytek rodzinnych interesów. Dotąd uważałem, że moja misja na dobre rozpocznie się właśnie tam, gdzie przyjdzie zająć się również sprawami politycznymi, do czego zobowiązywało mnie zlecenie cesarza. Lecz teraz, w prowincjonalnej Aleksandretcie, wypełnionej nieustanną, gorączkową krzątaniną wokół spraw handlowych, dotarło do mnie, że przecież w interesach nie wiadomo, gdzie, w istocie, coś się zaczyna, a gdzie kończy.
Pomyślałem o Maesie, który niegdyś krążył po tych okolicach, u zbiegu morskich szlaków, wiodących dalej, ku Fenicji i Grecji, do Egiptu, wreszcie Rzymu. Brat starego, przebiegłego Festusa miał głowę na karku, robił to więc nie bez przyczyny. Dociekając jej, przypomniałem sobie ciekawą zasadę skuteczności, jaką bez wątpienia się kierował. Pars pro toto – ot i cała tajemnica. To nie tylko figura logiczna – to także znakomita praktyka wielkich zysków. Słyszałem o niej nie raz, i nie dwa, gdym pobierał u dziadka i ojca nauki rodzinnych machinacji. Ponieważ nie brałem udziału w bieżących grach rodzinnych, więc znałem ją jedynie ogólnie, jakby w teorii, czy jedną z możliwości. Teraz zaczynałem na własne oczy dostrzegać, jak też daje się przekładać na konkretne działania. A rzecz to prosta, i jakże oczywista.
Otóż wielkie porty cesarstwa, takie jak Antiochia, Aleksandria czy Tyr, nie mówiąc o naszych rzymskich, to molochy, wchłaniające tysiące drobnych dopływów tego, co spływa z niezliczonych małych źródełek. Te są jednak bodaj czy nie najważniejsze, gdyż z nich powstaje wielka rzeka tamtejszego bogactwa. Czyż nie lepiej więc już tu szukać sposobności, by przechwytywać mniejsze zyski, i samemu kierować je w swoją stronę? Tam trzeba się rozpychać z wielką siłą, tu natomiast, mniejszym nakładem, można odławiać to samo, tyle że po trochu, ale w sumie z większym efektem. Tam trzeba rozmachu, tu raczej sprytu i obrotności w zapanowaniu nad wielością małych dostaw. Tam, ponosząc stratę, traci się od razu wiele, tu – ledwie cząstkę większej całości. Zatem znów akwedukt – tyle że teraz z odwróconym biegiem wody!
Od tych kalkulacji zmąciło mi się nieco w głowie, więc przysiadłem przy pierwszym napotkanym ulicznym stole i kazałem sobie dać zimnego wina dla ochłody. Gapiłem się bez celu na widoczne nieopodal wybrzeże z mrowiem łodzi i statków, wokół których panował wielki ruch. I oto zaczęła się dokonywać we mnie osobliwa przemiana – wyznam, nieco zaskakująca. Jeszcze przed chwilą miałem przed sobą jedynie widok mało ciekawej zwyczajności, teraz jednak patrzyłem na to, już jak na teren łowiecki. Nie, żebym od razu zaczął robić jakieś plany – na to nie było ani czasu, ani nawet pomysłu. Zdziwiłem się jednak, jak zmienia się widzenie rzeczy w zależności od tego, co chce się zobaczyć.
Gdy coś zalegającego w pamięci, znienacka wzbudzi się i w najmniej oczekiwanym momencie znajduje potwierdzenie jako oczywistość, zaskoczenie potrafi być nie mniejsze niż wówczas, gdy napotykamy na coś zdumiewającego swą nowością. Uczucie olśnienia, choć równie silne, trwa jednak krócej. Zazwyczaj szybko przechodzi w obojętną rezygnację, zwłaszcza gdy jest tylko przypomnieniem nieuchronności rzeczy, ciążących, niczym fatum. Innym jednak razem z miejsca rodzi ekscytację, jako że rodzi zastanowienie, czy aby wiedzy, dotąd zalegającej bezczynnie, nie da się spożytkować ku czemuś, wiele obiecującemu na przyszłość. Tak rozbudzony umysł zaczyna żyć własnym życiem i – jeśli tylko nie przeszkodzi mu nadmiar wątpliwości – wynajduje koncepty, jakie wcześniej nie przychodziłyby człowiekowi do głowy. Czy to tylko fantazja i imaginacja, czy coś więcej? Gdym tak siedział przy winie, nie zastanawiałem się nad tym, lecz pozwalałem myślom pojawiać się i znikać wedle niepojętego dla mnie prawa ich przemienności..
Po zastanowieniu uznałem, że nie ma co teraz klecić naprędce planów, rodzących się z rozhuśtanej wyobraźni. Za kilka dnia dotrę do Antiochii, a tam już przyjdzie czas na rozważne przemyślenia i pomysły. Tym bardziej, że tamtejszą faktorią zawiadywał jeden z najbardziej zaufanych naszych ludzi – Melos, syn greckiego wyzwoleńca, wychowanek dziadka i przez niego starannie przysposobiony do służby handlowej. Nad podziw obrotny, oddany Tycjanom bez reszty, znakomicie sprawiał się z interesami w syryjskim kłębowisku żmij, gdzie całą, wielką prowincją bezwzględnie rządziły pospołu intrygi, polityka wojenna, i pieniądze. Będzie umiał doradzić, gdzie, i dokąd chodzić, co, i z kim załatwiać, czego, i kogo się wystrzegać. Zznałem go jeszcze jako dziecko. Był ode mnie sporo starszy, a wyjechał z Rzymu zanim dorosłem na tyle, by uczyć się rodzinnych spraw. Mogłem mu zaufać – choć tylko na tyle, na ile w naszym świecie jeden człowiek może ufać drugiemu, czyli w stopniu jednak ograniczonym. Nie pozwoliłby sobie jednak na cokolwiek, co naraziłoby go chociażby na zmarszczenie brwi mego ojca.
Wróciłem do obozu, gdzie właśnie kończono przygotowania do jutrzejszego wymarszu. Ludzie byli mocno rozgorączkowani z ciekawości, jak też przyjdzie pokonać sławetne przejście w górach Amanus. Pierwszego dnia mieliśmy dojść do Belianu, a stamtąd, po nocnym odpoczynku, ruszyć owymi wrotami, opiewanymi w legendach o dawnych bitwach. Tylko jeden Celiusz znał je z poprzednich wypraw z wojskiem, więc nieustannie przychodzili do niego dowódcy i zwykli żołnierze, by czegoś się wywiedzieć o trudnościach, jakie nas czekają. W miarach odległości było to w sumie niedaleko, lecz podejścia i zejścia na wąskich górskich drogach czyniły rzecz całą szczególnie uciążliwą, a miejscami bardzo niebezpieczną.
Przeprawę będę pamiętał chyba do końca swoich dni. Nigdy dotąd w życiu tak się jeszcze nie utrudziłem. Wszyscy trochę się baliśmy, lecz nie było czasu na strach, gdyż należało iść uważnie, chwilami w rozproszeniu, małymi, luźnymi grupkami. Nikt nie podziwiał krajobrazów, nie zachwycał potęgą natury. Jeźdźcy z wielką ostrożnością prowadzili swe konie, żołnierze pomagali przy wozach taborowych i mułach, niosąc też na ramionach część wiezionego ekwipunku. Na szczęście dopisała pogoda, więc obyło się bez strat, jakie niechybnie ponieślibyśmy, gdyby padał deszcz i przyszło się ślizgać na kamienistej drodze między przepaściami i skalnymi ścianami. Dopiero gdy wyszliśmy na drugą stronę gór, zdałem sobie w pełni sprawę, jak niezwykłym wyczynem było przeprowadzenie niegdyś przez Aleksandra wielotysięcznej armii wraz z dobytkiem przez szlak, który chyba tylko dla żartu nazwano wrotami.
Po zejściu w dół po stronie syryjskiej, wojsko rozbiło obóz, przystąpiono też do oporządzania się, tak, by nazajutrz wejść już do Antiochii w pełnym rynsztunku i z wielkim fasonem. Dowódcy i żołnierze chcieli zaprezentować się jak najlepiej, gdyż mieli dołączyć do legendarnego legionu żelaznego, wsławionego w tylu bitwach. W Syrii i Partii jest jeszcze kilka legionów, co jeden to sławniejszy – galijski, fretensis, fulminata. Rozmówiłem się z centurionem i Celiuszem, wypłacając resztę umówionych sum. Umówiliśmy się, że gdy przyjdzie czas, odłączę się niepostrzeżenie od maszerującej kolumny, i pójdę w swoją stronę. Garnizon prowincji stał nieco za miastem, tworząc sporą, podmiejską osadę tuż za wschodnimi murami Tyberiusza, więc mógłbym dojechać z wojskiem niemal na miejsce. Niemniej, gdy minęliśmy pierwsze domy na przedmieściach za rzeką, Celiusz dał mi znak, a ja, zebrawszy swoje sakwy, zsunąłem się z wozu, i szybko wmieszałem między kręcących się tam ludzi. Obyło się bez pożegnania, tyle że stary wojak spojrzał jeszcze raz na mnie spode łba i uśmiechnął się, jakby z odcieniem sympatii.
– Uważaj na siebie, Viatusie. Ciekawski z ciebie człowiek. Ale i ciekawy. I coś mi się widzi, że czekają cię tu ciekawe sprawy. Niech ci bogowie sprzyjają – jak na takiego mruka, były to słowa niebywale życzliwe.
Minęło już południe, gorąco dawało się we znaki, od wielodniowego wytrząsania się na wozie bolały mnie wszystkie kości. Mordercza przeprawa przez góry, a i ciągła czujność, choć teraz zelżała, też zrobiła swoje. Szedłem trochę jak zamroczony, ale wiedziałem, dokąd mam trafić. Dałem sobie spokój rozglądaniu się po mieście, które swoim ogromem wręcz przytłaczało. Wiedziałem, że przyjdzie na to pora, więc na nic się nie oglądając, po przejściu bramy, resztką sił wlokłem się do willi naszego faktora, kierując wskazówkami, jakiem był otrzymał w Rzymie.
Szczęśliwie nie musiałem przechodzić przez całe miasto. Idąc główną ulicą, w stosownym momencie skręciłem w lewo ku podnóżu pobliskich wzgórz. Wielkie wrażenie uczynił na mnie po drodze Charonion, wykute w skale popiersie, spoglądające na każdego, przechodzącego tędy przybysza. Czytałem o nim, ale lektury, nawet opowieści, jakie słyszałem, nie oddawały groźnej powagi tego kamiennego strażnika miasta, Obiecałem sobie, że pewnego dnia przyjdę tu, żeby dokładniej obejrzeć to legendarne dziwo. Nie zatrzymując się więc, dalej zostawiłem z boku cesarski teatr, i po krótkim kluczeniu wśród domów i ogrodów, doszedłem w końcu do siedziby faktorii. Stała na skraju dzielnicy bogatych rezydencji, bliżej forum niż agory, w sąsiedztwie głównego akweduktu.
W drzwiach tkwił nieruchomo przepisowy służący, który, gdym się zbliżył, spojrzał na mnie z niekłamanym obrzydzeniem, jako że prezentowałem się zgoła nieciekawie. Zatrzymałem się przed nim, i tonem, nieznoszącym sprzeciwu, nakazałem, by się odsunął i ruszył po gospodarza. Nie wiedział, czy mnie odepchnąć, czy potraktować kijem, lecz zawahał się, gdyż w rozkaz włożyłem całą pańskość swej tycjanowskiej pozycji, i prawa, jakie z niej wynikało. Zmitygował sie, i nic nie mówiąc, otworzył drzwi, po czym zniknął w głębi domu. Nie minęło kilka chwili, gdy spiesznym krokiem wyszedł stamtąd Melos, w towarzystwie dwóch niewolników, wyraźnie wydając im jakieś szybkie polecenia.
– No, nareszcie! Witaj Festusie, już od dawna czekam na ciebie. – wyrzucał z siebie słowa powitania z niekłamanym zadowoleniem. – Na Jowisza, jakeś ty się zmienił. Pamiętam cię, jako chłopaka, a tu proszę – co za wspaniałość. – Uczynił gest, jakby chciał mnie objąć.
– Dobrze cię widzieć, Melosie, witaj. Pozwolisz, że nie będę cię ściskał, ale sam widzisz… – tu pokazałem wymownym gestem mój niezbyt czysty i mocno sfatygowany przyodziewek podróżny. – Ale chętnie to zrobię, gdy tylko dasz mi sposobność, bym się doprowadził do stanu, godnego takich karesów.
– Dobrze, dobrze – rzucił, wymachując rękami. – Oczywiście, kazałem już wszystko przygotować. Rzuć te torby, zaraz je zaniosą do twej komnaty. Trzymam ją w gotowości już od miesiąca. – Chciałem mu przerwać, lecz nie dał mi dojść do słowa. – Przygotowałem ci też pokoje w moim domu niedaleko stąd, gdybyś chciał zamieszkać poza miastem. A jeśli wolisz mieć coś dla niepoznaki, każę przysposobić osobne miejsce w naszej insuli, trochę odległej, gdzie nie kręci się za dużo ciekawskich. Mieszka tam sporo naszych robotników i sług. W każdym razie, będziesz miał wybór i swobodę ruchu. Ale to potem.
Rozmawiając tak, weszliśmy do atrium. Niewolnicy szybko zastawili mały stół, my zaś zasiedliśmy na krótką chwilę, by zamienić kilka wstępnych słów.
– Melosie, jestem strasznie zmęczony i poobijany.
– Poobijany?
– Ostatnie dni spędziłem na wozie legionowego taboru. Chyba wiesz, co to znaczy?
– Jechałeś z wojskiem? Z tym, co przybyło z Cylicji? – najwyraźniej miał dobre i szybkie rozeznanie w tutejszych nowinkach. – Bogowie, to niezwykłe! Dokąd cię zaniosło? Będziesz musiał mi potem wszystko opowiedzieć.
– Chętnie. Ale najpierw chciałbym się odmoczyć i oskrobać Ubrać w coś normalnego i czystego. No, i na koniec zjeść cokolwiek, co nie będzie zajeżdżało ogniem, dymem, statkiem, koniem ani stęchlizną.
– Wszystko będzie – po kolei, jak sobie życzysz. Na poważne rozmowy mamy wiele czasu – ale to potem.
Rozbawiła mnie jego maniera używania słówka „potem”. Dalszą wymianę zdań przerwało wejście niewolnika, który, kłaniając się, oznajmił, że wszystko już jest dla mnie przygotowane, wedle polecenia. Wstałem, udałem się za nim – i tak oto rozpoczął się mój pobyt w Antiochii. Niezwykłe okoliczności, które ujawniły się niemal tuż po moim tu przybyciu sprawiły, że potrwał on nieco dłużej, niż przewidywałem.
12. Jak w domu
Wieczór powoli zamieniał się w noc, w powietrzu czuło się opadające gorąco, my natomiast z Melosem, zakończywszy w ogrodzie późną ucztę, toczyliśmy jeszcze rozmowę o mej podróży i planach na przyszłość. Chaotyczność opowieści o dotychczasowych przygodach powoli ustępowała rzeczowości planów na najbliższe dni. O głównych powodach mego tu przybycia jeszcze nie mówiliśmy, lecz Melos był człowiekiem na tyle doświadczonym i przenikliwym, że szybko zorientował się, iż wiele tu się jeszcze będzie działo. Zresztą, z krótkiego listu od ojca, jaki mu wręczyłem, a także z wcześniejszych wieści z Rzymu, słusznie wywnioskował, że idzie o sprawy daleko ważniejsze, niż tylko okazjonalna wizyta w Syrii. Wszak wiedział doskonale, do czego byłem przeznaczony jeszcze w dzieciństwie, kiedy to i on sam, już jako dorosły, był przysposabiany przez dziadka do swych przyszłych obowiązków.
Po miesiącach tułaczej wędrówki przez pół świata, wieczorne uspokojenie, w ciszy, przy obfitości wybornego jedzenia i picia, zdawało mi się czymś wręcz nierzeczywistym. Doprowadzony do stanu pełnego człowieczeństwa, czysty, syty i odprężony, czułem jak odpływają w niepamięć trudy z minionych miesięcy. Choć świadom tego, że już niebawem trzeba będzie znów zebrać się do dalszych wysiłków, teraz pozwoliłem sobie na spowolnienie umysłu i, zaniechawszy poważnych rozmyślań o całej tej życiowej awanturze, poddałem się nastrojowi chwili. Opowiedziałem więc tylko pokrótce o co ciekawszych i zabawniejszych zdarzeniach, wszelako nie wdając się w szczegóły czy rozwlekłe komentowanie tego, com widział, i czegom doświadczył. On sam zaś, wyczuwając stan mego ducha, powściągał ciekawość, odkładając na później wiele pytań, które najwyraźniej chciał zadać.
Zrobiło się już późno, a mój gospodarz, widząc, że zwolna ogarnia mnie znużenie, zaproponował, byśmy dalsze, bardziej już konkretne rozmowy odłożyli na jutro. Życząc sobie dobrej nocy, rozeszliśmy się do swych komnat. Gdym powoli szykował się do snu, usłyszałem szmer otwieranych drzwi. W półmroku, jaki zapanował po zgaszeniu lamp, dostrzegłem młodą kobietę, właściwie jeszcze dziewczynę, w nader zwiewnym stroju. Podeszła do mnie i zaczęła pomagać w zdejmowaniu szat. Zrazu zaskoczony, po chwili poddałem się jej zabiegom bez najmniejszego protestu. Nie padły żadne słowa, wszystko, co działo się potem, odbyło się w milczeniu, powoli, z wielkim taktem, delikatnością, ale też kunsztem i namiętnością. Dobrze znający życie Melos wiedział, co dla utrudzonego, ale młodego przecież mężczyzny może być znakomitym zwieńczeniem tak wspaniałego wieczoru. Wcześniej nie dał poznać, co zamierza, ale wykazał się znakomitym nie tylko wyczuciem, ale – jak się okazało – także gustem.
Obudziłem się późnym rankiem. Kobiety już nie było, za to za drzwiami czekał niewolnik, przydzielony do mej obsługi. Przywykły od miesięcy samodzielnie i szybko przysposabiać się do dnia, teraz zadowoliłem się tylko tym, co niezbędne. Od wygód i luksusu odwykłem, choć nie miałem powodów do narzekania na zły los. Wszak przez cały czas niczego mi nie brakowało, a to dzięki pieniądzom, jakimi wspierały mnie po drodze rodzinne faktorie. Dotąd korzystałem z nich z umiarem, niemniej zdałem sobie sprawę, że w Antiochii, przyjdzie mi dość głęboko sięgnąć do kasy Melosa.
Miałem zalecenia, wymagające bywania wśród miejscowych notabli, trzeba było też powoli acz systematycznie gotować się do dalekiej drogi w głąb Azji. Same tylko koszty niezbędnej, towarzyskiej wystawności tu na miejscu będą wielkie, rosnąc nadto w miarę jak przyjdzie ciągnąć za język chętnych do sprzedawania rozmaitych tajemnic. O tym, ile trzeba będzie wyłożyć na ekwipunek i obsługę wyprawy, wyobrażenie miałem raczej mętne. Czar wczorajszego dnia i rozkosznej nocy szybko się ulotnił, przyszła pora na planowanie działania. Z taką też myślą udałem się na poszukiwanie Melosa, który już od samego świtu pilnował interesów.
Znalazłem go w salce obok tablinum, gdzie tonął w rozmaitych papierach. Przywitaliśmy się serdecznie, on zaś zaproponował, byśmy przeszli do atrium, i tam, już bardziej na poważnie, kontynuowali wczoraj rozpoczętą rozmowę. Bardziej przypominało ono grecki perystyl z małym basenem, co świadczyło o pewnym wykwincie gospodarza, ale też i o zamierzonej ozdobności domu, mającej ani chybi robić odpowiednie wrażenie na ludziach, przybywających tu za interesami. Gdy zwróciłem mu na to uwagę potwierdził, że tego wymaga pozycja przedstawiciela Tycjanów.
– Oni tu wszyscy chcą być bardziej greccy niż sam Homer. Dzięki temu wystrojowi mam u nich dobrą opinię, zarówno jeśli idzie o bogactwo faktorii, jak i o godny uznania smak. Niektórych to nawet onieśmiela, co bardzo się przydaje w przekonywaniu ich do moich argumentów.
Zanim usiedliśmy, zaczepnie acz wesoło zapytał, jak minęła mi noc, i czy dobrze się czuję po miłym odpoczynku.
– Kazałem służbie być cicho, byś mógł się godnie wyspać – oczywiście, po trudach podróży – roześmiał się znacząco.
– Melosie, muszę ci podziękować za wspaniałe warunki i – tu zawiesiłem głos – atrakcje, jakie mi wczoraj przygotowałeś. Widać, że umiesz zatroszczyć się o gości.
– Nie o wszystkich, mój drogi, i nie aż tak – odparł stanowczo. – Ale zdradź mi szczerze – pochylił się konfidencjonalnie i udał głosem teatralny szept – czy chciałbyś jeszcze może raz czy dwa zażyć tej – jak to powiadasz… atrakcji, Wydam stosowne polecenia – skłonił głowę z wesołym uśmieszkiem.
Zmieszałem się nieco, gdyż nigdy jeszcze nie znalazłem się w takiej sytuacji. Ale wspomnienie nocy przeważyło.
– Powiedzmy, że jeszcze przez chwilę zastanowię się, jaką mam podjąć decyzję – odparłem z udawaną powagą.
– Jak sobie życzysz. Mamy czas. Niech poczeka. A potem się zobaczy – machnął niedbale ręką, przytaknął ze zrozumieniem, po czym obaj roześmieliśmy się, zamykając na dziś sprawę.
Od słowa, do słowa, przeszliśmy do rzeczy poważniejszych, stopniowo rozważając kolejność działań, jakie powinienem podjąć. Krótko wyjaśniłem mu, na czym polegać ma moja misja na tutejszych dworach, odkładając na jego ulubione „potem” temat azjatyckiej wyprawy. Potrzebowałem wiedzy o tutejszych stosunkach, by nie popełnić jakiej niepotrzebnej niezręczności czy nawet błędu w zawiązaniu koniecznych znajomości.
Prawdę mówiąc, sytuacja w Antiochii była nad wyraz pogmatwana, a moim zadaniem było jej wyjaśnienie na użytek cesarza, niepewnego stanu rzeczy w syryjskiej prowincji. Kluczem do wszystkiego były, jak zwykle, intrygi, które, choć tu się rozgrywały, to jednak swój początek brały w Rzymie. Drugim problemem były ogromne pieniądze, a właściwie sposób, w jaki znikały z widoku cesarskich kwestorów. Oba te wątki zbiegały się w kilku rękach, ale jak, i gdzie – to właśnie stanowiło zagadkę, jaką miałem rozwikłać. Melos dodał do tego jeszcze jedno.
– No, i mamy tu całe gromady szpiegów z całego świata. Armeńskich, perskich i paryjskich, greckich, fenickich, arabskich, egipskich – wyliczał powoli na palcach, niczym handlarz sklepowy, sumujący klientowi zakupy. – Polityka i pieniądze. Tu jest wielki targ agentów wszelkiej maści, od wszystkiego. Trafiają się nawet dziwne figury w dziwnych strojach, podobno aż spod Indusu. Ale tych bym sobie darował.
– A to czemu?
– Nie mają o niczym pojęcia, raczej węszą za ciekawostkami, które mogliby u siebie drogo sprzedać. Trudno się z nimi dogadać.
– Ktoś jeszcze?
– Czasami pojawiają się ludzie z Baktrii. Nawet z Sogdy. Ni to Grecy, ni to Scytowie, czasem nazywają ich Sakami. Kto ich tam wie? Mieszańcy. Mało kto naprawdę umie się w nich rozeznać.
Przypomniałem sobie, że i Strabon o tym pisał. Tam kiedyś były nawet greckie miasta, greckie rządy, ale Grekom władzę potem odebrały nieznane ludy Azji, jacyś Tocharowie, Sakarowie. O Sogdach trochę czytałem, ale nie za wiele tego było. Może to o nich mowa.
– Co między nimi, to ich sprawa.
– Niby tak, ale w tym bałaganie niepodobna wywiedzieć się, z kim tu trzymają.
– Czy to aż tak ważne? Przecież niewiele tu znaczą.
– I tak, i nie. W miejscowej polityce ich nie ma. Ale wiedz, że przez ich kraje przechodzą do nas wielkie karawany, więc patrzą, kto tu ma najwięcej złota, i największe wpływy. Potrafią nieźle zamącić.
– Niby jak?
– U nich schodzą się drogi z bardzo daleka, z krain, do których nikt stąd jeszcze nie dotarł. A stamtąd idzie najwięcej towaru, tego rzadkiego, najdroższego. To, co do nich dochodzi, sami dzielą na części, z którymi idą potem dalej. Północą do nas, albo na południe, wprost do partyjskiej stolicy. Wymyślili wiele małych, a osobnych szlaków. Każdym zawiaduje kto inny, a i to po kawałku. Straszne z tego są awantury wszystkich ze wszystkimi.
– A bez nich się nie da? Nikomu się nie udało?
– To się nie da zrobić. Za daleko. Trzeba by iść prawie rok. Nikomu stąd się nie opłaci, a i pewności nie ma, że się ujdzie żywym, i jeszcze z całym dobytkiem. Tam dokoła sami obcy, ziemie dzikie, nieznane, góry i pustynie. Nikt stąd nie wie, jak przez to przejść.
– Pewnie i zbójectwo też wielkie musi być.
– Z jakże inaczej! Bez zbrojnych ani rusz. A to kosztuje. Chociaż jest, jak wszędzie. Zapłacisz, ale nie masz pewności, czy cię nie zdradzą. Ale to i tak nie wszystko.
– Umiesz zachęcić do sprawy – rzuciłem nie bez złośliwości. – Czego jeszcze brakuje?
– Potrzeba dobrych przewodników, miejscowych, a tych tu nie znajdziesz.
– Przecież jacyś się zjawiają.
– Rzadko kiedy.
– I co? Nie ma chętnych? Nawet za dobrą zapłatą?
– Nie da rady. To osobne klany. Mają swoje prawa, i obcym nie służą.
– A wysłać kogoś z nimi, żeby się przyuczył?
– To nie takie proste. Na to nie ma osobnej nauki, do tego trzeba się tam urodzić, i tam wychować. Od dziecka zdobywać doświadczenie, poznawać tamte drogi, pułapki, wiedzieć, gdzie woda, co jeść. Rozumieć różne zwyczaje, no i wiele języków. Mówiłem ci przecież, że tam co krok to inne plemię. Oni są u siebie, z wszystkimi pomieszani, wiec wiedzą co, gdzie, i jak. Obcy z miejsca się pogubi, ani się obejrzy, jak go zjedzą.
– To gdzie ich szukać? Tych przewodników.
– Tutaj raczej ich nie znajdziesz. Po większej części kończą swoje daleko przed nami, na stacjach, aż przy zatoce oceanu północnego, koło miast Medów.
– Skąd ty to wszystko wiesz?
– Nie byłbym wart ani sestercji z tych pieniędzy, jakie płaci mi twój ojciec, gdybym tego nie wiedział. Składam wiadomości duże i małe, ważne i z pozoru nieważne, strzępy rozmów, to i owo wyciągam skąd się da. A że siedzę tu już prawie dwadzieścia lat, więc sporo tego uzbierałem. No, i przecież sam mam swoich szpiegów – zaśmiał się, wyraźnie z siebie zadowolony.
– I co tam w tych miastach? Jak to dalej wygląda?
– Medowie i Persowie walczą z Armenami i Partami żeby przechwycić jak najwięcej towaru. Mimo że są u nich przegrani, to jednak radzą sobie nieźle, i działają ręka w rękę. W końcu to przecież trochę jedna rodzina, daleka, ale jednak własna. Tyle że wiecznie skłócona. Ale jak jest wspólny wróg czy rywal do złota, to potrafią się dogadywać.
– A Grecy?
– Wyobraź sobie, że ich też do towarów nie dopuszczają, choć sam wiesz, jak to trudne. Greccy kupcy zasiedzieli się tu od dawna, strasznie się panoszą, wszędzie, zwłaszcza u Partów. W handlu są z nami są na noże, a za Eufratem nie mamy z nimi właściwie żadnych szans.
– A tam, gdzie dzieli się towary?
– Trudno powiedzieć. Tak, czy owak, tamtejsi jakoś sami je dzielą miedzy sobą. Potem jedni idą północą, drudzy – ku południowi. Ale i jedni, i drudzy, pilnują swego, nikogo nie dopuszczają do interesu, a już na pewno nie nas. Ich tanio nie kupisz. Trzeba strasznie kluczyć, żeby czegoś się wywiedzieć.
– I udaje ci się?
– Ciche dogadanie się kosztuje, ale nie narzekam. Wychodzimy na tym całkiem znośnie. – udawał skromnego, choć w Rzymie ojciec nie może się nachwalić jego obrotności. – Kto tu trafia, woli dobrze z nami żyć, bo wie, z kim ma do czynienia, i kto za nami stoi.
– Boją się?
– Festusie, pieniądze łagodzą nawet wielki strach, czy wielką niechęć. Jeśli postawi się je przed polityką, wszyscy tylko na tym zyskują. Ale każdy zostaje przy własnych sposobach i sekretach. Ważne, żeby zachować równowagę, która nie szkodzi wzajemnym korzyściom. Nikt za bardzo nie naciska, nikt za bardzo nie zdziera. To handel, a nie szaleństwa ambitnych głupców na tronach.
– Dobrze, już dobrze. Nie gorączkuj się. Spróbujmy inaczej. Co ci Baktrowie? Mówisz, że niektórzy przewodnicy stamtąd jednak dochodzą i tu.
– Z rzadka, ale dochodzą. I to są właśnie ich szpiedzy. Bardzo zmyślni. Kręcą się po cichu, jak tropiciele śladów. Znają się na tym jak mało kto.
– Ale nie są przecież niewidzialni?
– Schodzą z widoku, a jak już którego złapiesz, to udaje głupiego. Wiedzą, że tu chętnych do interesów nie brakuje, więc przebierają w nich, jak chcą. I oszukują po równo każdego. Węszą, intrygują. Ale uważam, że tylko w sprawach handlowych.
– Kto wie? Może nie tylko handlowych? Może to tylko pozory, dla zmylenia uwagi?
– Nie ma takiego mądrego, kto by się w tym rozeznał. Co my w ogóle o nich wiemy? Tylko tyle, co sami powiedzą. Albo co opowie jakiś przypadkowy wędrowiec. Tam jest tak wielki świat, tyle plemion, rozmaitych ni to państewek, ni to królewiąt, że nie sposób tego ogarnąć. A już co oni tam ze sobą wyczyniają – to zagadki nie do rozwikłania.
– To wiedzą chyba Partowie, bo oni tam teraz rządzą.
– Wiecznie się z nimi biją, i tyle.
– To muszą mieć wśród nich i swoich ludzi. Tak to przecież się robi. Może tych warto szukać?
– Ale gdzie? Jak ich znaleźć? Trzeba by tam jakoś się dostać, ale iść samemu strach.
– A tu, na miejscu? Wśród dworaków, wojskowych, czy ja wiem?
– A z kim tu rozmawiać? Mało kto od Partów tu bywa, a i to nie wiadomo, kto taki. Tym bardziej, że się żrą u siebie jak dzieciaki na ulicach. .U nich nie ma jednej głowy nad całością, więc nijak nie da się niczego ułożyć z sensem. Chyba że przy głównym dworze w ichniej stolicy. Rozrosła się im teraz nowa, obok dawnej Seleucji, przy zbiegu wielkich rzek. Przecież doskonale wiesz, jak to daleko.
– A gdzieś po drodze, na szlaku?
– Festusie, w teorii wszystko jest możliwe, ale w życiu to już nie. A ogromu tych spraw nawet najlepszą filozofią nie ogarniesz.
– Że to wielka układanka, to przyznaję. Ale choćby była i największa, to przecież swój ład musi mieć. Jakieś reguły. Jak je poznasz, to łatwiej obracać go na swoją korzyść.
– To tylko słowa. Pomyśl sam. W istocie, to nie ludzie rządzą tamtym bogactwem, a na odwrót – to ono idzie tu jakby samo, wykorzystując po drodze ludzi niczym juczne zwierzęta. Przesiada się z jednych na drugich. A wszyscy mu służą z wielką ochotą i gotowością!
– Chyba cię jednak ponosi fantazja?
– Czyżby? Pomyśl. Przy tak ogromnych odległościach musi być wiele stacji pośredników. A każdy z nich aż się pali do takiej służby, bo chce czegoś dla siebie, jakiegoś zysku. Ludzie, jak muły i wielbłądy, kosztują, nieraz bardzo słono. I tak to rośnie przy kolejnych przesiadkach.
– Osobliwie to widzisz. Tylko koszty i zyski – przy przeładunkach?
– Za długo na to patrzę, żeby mieć złudzenia. Umiem też liczyć.
– W to wierzę! Nikt ci w tym nie dorówna.
– Miło, że tak mówisz.
– Ale coś ci chyba umyka?
– Niby – co?
– Czy wszystko zasadza się tylko na kalkulacjach? Tylko one – i nie więcej?
– Festusie, jeśli jeszcze coś jest, to tylko ludzka próżność na egzotyczne zbytki. Zastanów się. Przecież te wszystkie towary stamtąd są tak bajecznie kosztowne tylko u nas. Tam, gdzie biorą swój początek, muszą być stokroć tańsze. Ale tak to się składa jedno do drugiego, że na końcu robią się z tego worki złota. A każda moneta przelicza się na stadia. Nie tylko czas liczy się w odległości, także i waga tego metalu. Skądinąd szalenie miłego w dotyku i użyciu. Czas i pieniądz to jedno – dodał sentencjonalnie, bardzo zadowolony z siebie, że tak zgrabnie wywiódł mi zasadę kupieckiej filozofii.
– Melosie, nie musisz mnie uczyć czegoś, co wiem od dziecka.
– Ale ty to znasz tylko z efektu, a nie z tego, z czego on powstaje. Każdy kawałek tej, jak to powiadasz, układanki, to konkretny człowiek. Tylko tak ją poskładasz, z ludzi, z ich pracy, charakterów i umiejętności. Po większej części płacisz głównie za to, a nie za te cudeńka, które wożą w ładunkach, z narażeniem życia i zdrowia..
– W tym się chyba zgodzimy. Dodaj jeszcze chytrość kupców, i ludzką potrzebę folgowania bez umiaru swoim słabościom.
– Z całym szacunkiem – znasz kogoś, kto byłby od tego całkiem wolny? Nawet ty sam – czy jest ci to obce? Obojętne? Powiedz, tak z ręką na sercu.
– Nie ciągnij mnie za język, bo nic ci nie odpowiem. Ale chcę wierzyć, że kilku takich by się znalazło.
– Może masz rację. Ale nie obnoś się z nią zbyt głośno, bo Tycjanom tak mówić nie wolno. – Podniósł kielich do toastu. – Chyba że między sobą, w rodzinnym gronie, przy wieczornych biesiadach, a i to nie w obecności służby – wypiliśmy, i na chwilę zapadła cisza.
Tak więc się ułożyło, że już przy pierwszej rozmowie wyszło wiele z tego, czego chciałem się wywiedzieć później, po wypytaniu wpierw Melosa o dworskie stosunki w światku miejscowych notabli. Minęło południe, a ja wciąż nie wiedziałem od czego zacząć swoje tu ruchy. Postanowiłem dać sobie na to jeszcze czas do jutra, wymawiając się zmęczeniem po długiej podróży.
– Zmęczyłeś mnie tymi opowieściami. Muszę sobie to wszystko przemyśleć i poukładać w głowie. Za dużo tego na jeden raz.
– Dobrze cię rozumiem. – Melos przyjrzał mi się uważnie, ale powściągnął rodzącą się w nim ciekawość, i zaniechał tematu. – Proponuję, byś mi wyłożył swoje plany wieczorem. Siądziemy w ogrodzie, zjemy coś naprawdę dobrego, godnego tak ważnego gościa – wyczułem lekkie rozbawienie w jego głosie. Nie miałem mu tego za złe, był niemal jak członek rodziny, i to bardzo mi życzliwy.
– Dobry pomysł, wart swego autora – zaśmiałem się, przeciągając na fotelu.
– Masz teraz jakieś życzenie?
– Oporządzę się, i wyjdę do miasta. Ot, tak, bez celu, żeby się trochę rozejrzeć.
– Potrzebujesz pieniędzy?
– Jeszcze trochę mam.
– Ale weź to, na wszelki wypadek. Nie za dużo, ale będziesz się czuł pewniej – wręczył mi mały woreczek, który miał przy sobie.
– Dziękuję. O wszystkim pomyślałeś – byłem mu wdzięczny, ponieważ w rzeczy samej, już niewiele mi zostało, a i to w drobnej monecie.
– Dać ci niewolnika do pomocy? Uzbrojonego? Osiłka?
– Nie, dziękuję. Poradzę sobie. Po tych miesiącach włóczęgi mam niezłą wprawę w kręceniu się po obcych miejscach. Umiem o siebie zadbać.
– W to nie wątpię. Ale uważaj, nigdy nic nie wiadomo.
– Wiem, wiem. Złodziejaszki okradają, kupcy oszukują, kobiety wabią, mężczyźni wypytują, albo obrażają.
– To wie każdy. Nie o to chodzi.
– A co może chodzić? Pójdę na agorę, tam nic mi nie grozi. Wejdę w tłum, nikt mnie nie zna, będę jednym z wielu zwyczajnych przechodniów.
– Nie byłbym tego taki pewien.
– Co masz na myśli?
– Tu nic się nie ukryje. Mój dom szpiegują inni, tak samo jak ja szpieguję ich domy. Kto ma wiedzieć, ten już wie, że do Melosa przyjechał jakiś gość, który tu chyba zamieszkał.
– I co z tego?
– Jeśli to Filipon wsadził cię na statek wojskowy, a ten Venustus to taki chytrus, jak mi wspomniałeś, to niewykluczone, że ktoś tu już zdążył dodać dwa do dwóch i wyszło mu, że w mieście pojawił się ktoś od Tycjanów. Ciekawskie oczy są wszędzie, nawet tam, gdzie byś nawet nie podejrzewał.
– Tak szybko?
– Wcale nie szybko. Zwyczajnie, jak należy.
– Ale z tego jeszcze nic nie musi wynikać.
– Festusie, czego cię uczono w tych twoich specjalnych szkołach? Tu są ludzie, którzy umieją dobrze wnioskować nawet ze słabszych podmuchów wiatru. Widziano cię przecież w Aleksandrii, w Tyrze, na Pafos. Ciekawy szlak, nieprawdaż? Założę się, że w Rzymie też ktoś wie, ze wyjechałeś w daleką podróż. Może nawet ktoś bardzo ważny – tu zawiesił głos, czekając, czy podejmę wątek. Miał wiele racji, ale zmilczałem temat. – Kto wie? – ciągnął dalej. – A pamiętaj jeszcze o tym wojsku w Cylicji. W cesarstwie gadatliwość to powszechna słabość wszystkich bez wyjątku, a tu już szczególnie.
– Prędzej czy później i tak to się wyda. A co, jeśli poznam kogo ciekawego? Trzeba będzie się przedstawić. Zresztą nie dziś, to jutro pójdę przecież między ludzi, na salony. Mam też tu zadania, z których muszę się wywiązać.
– O tym wiem z listu twego ojca. Nie znam szczegółów, ale polecono mi bym ułatwił ci wszelkie kontakty, jakie będą potrzebne. – przerwał na chwilę, i spojrzał na mnie, jakby z pytaniem we wzroku – Bardzo mnie zaintrygowała uwaga, że mogą być wielkie koszty. Zadziwiasz mnie, Festusie! – wyraźnie go to zaaferowało.
– Porozmawiamy o tym wieczorem. Potem – zaśmiałem się, odpowiadając jego ulubionym słówkiem.
– Koniecznie! Ale uważaj. Bardziej niż oszustów czy pokus, strzeż się tych, którzy będą znienacka mili, usłużni, a zwłaszcza szybko chętni do przyjaźni.
– Zapamiętam. Ale czy to nie zbytek ostrożności? Przecież nie będę uciekał przed ludźmi.
– Oczywiście, nie ma takiej potrzeby. Ale lepiej, byś przyjął, że jesteś już rozpoznany. Nie musisz się z tym obnosić, lecz bądź czujny. – Wstał, i uniósł rękę w geście pożegnania. – Bywaj, do wieczora.
– Tak zrobię, Melosie. Tego już się wyuczyłem – i ja wstałem, odpowiadając mu tym samym.
Poszedłem do siebie i wystroiłem paradnie w przygotowane dla mnie nowe szaty, w których prezentowałem się jak poważny obywatel rzymski. Zabrałem pieniądze i kilka drobiazgów, po czym, pełen mieszanych uczuć – z których jednak najsilniejsza była ciekawość – wyruszyłem na spotkanie z wielką, niezwykłą ponoć Antiochią. Rzym to moje rodzinne gniazdo. Byłem już w Aleksandrii. Nareszcie przyszła kolej na trzecie miasto cesarstwa. Czegóż więcej może chcieć uczeń Strabona?