Początek u Kresu Drogi

7. Nauczka w świątyni miłości

Wstałem skoro świt i, zebrawszy rzeczy, wyszedłem przed dom. Dostrzegłem młodego kapłana, z którym wczoraj krótko rozmawiałem przed popołudniową wycieczką do miasta. Skłoniliśmy się sobie, podszedłem do niego, by się pożegnać i podziękować za gościnę.

– Witaj, panie – powitał mnie grzecznie – mam nadzieję, że noc miałeś spokojną i że dobrze odpocząłeś.

– Dziękuję, najlepiej, jak można – odparłem tak, by jednym podziękowaniem wyrazić dwie rzeczy naraz. – Ruszam dalej w drogę. – Chwilę zawahałem się. – Chciałbym jednak odwdzięczyć się za okazaną życzliwość. Nie znam dobrze tutejszego obyczaju, więc posłuż mi, proszę, radą – nie wiedziałem, jak zgrabnie i delikatnie poruszyć kwestię zapłaty.

– Jeśli masz szczery zamiar złożenia ofiary, to pozwól, proszę, za mną – krótkim gestem wskazał dziedziniec przed świątynią.

Doszliśmy pod posąg, nieopodal którego toczyłem wczoraj rozmowę z Marosem. Adept dał znak, bym się zatrzymał, wszedł do środka, a po chwili wyszedł, trzymając w rękach niedużą misę z pokrywą. Cała ze srebra, ozdobiona była dokoła misternym ornamentem, przedstawiającym, jak się domyśliłem, rytuał uzdrowienia. Postawił ją na małym cokole i zdjął nakrycie.

– Przybyszowi z daleka wolno złożyć ofiarę w postaci, jaką uzna za stosowną – wygłosił zwyczajową formułkę, dając do zrozumienia, że mogę zapłacić również złotem.

Wyjąłem przygotowane zawczasu dwa aureusy, jedyne jakie miałem, oprócz innych monet mniejszej wartości. Było to bardzo dużo jak na tę okoliczność, właściwie większa część pieniędzy, jaką wziąłem od Filipona w Tyrze. Policzyłem, że to, co mi zostanie, w zupełności wystarczy na przeprawę do Antiochii, gdzie już znajdę się pod opieką tamtejszego faktora. Włożyłem powoli złoto do misy, kapłan zaś ponownie nakrył ją, i wniósł do świątyni. Gdy wyszedł, trzymał w rękach trzy małe, dziwne naczynia.

– Dziękujemy ci, panie, za hojność – pokłonił się nisko, po czym wyciągnął do mnie ręce z trzymaną w nich zawartością. – My również chcielibyśmy ci coś darować. Taka jest wola kapłana Marosa, który polecił ci to przekazać, zanim odejdziesz – rzekł wręczając mi owe naczynka. – Chyba bardzo cię polubił – dodał już mniej oficjalnie.

 Były to dwie małe, podłużne buteleczki z grubego, kolorowego szkła, i niewielkie pudełeczko, zrobione z dziwnej, nieznanej mi materii. Ostrożnie odebrałem to od niego, nie wiedząc, co powiedzieć, ani w ogóle co o tym sądzić.

– To dar naszej świątyni dla ciebie, panie. Leki.

– Leki? – zaskoczył mnie, ale i zaintrygował. – Jestem zdrowy i mam nadzieję, że bogowie będą jeszcze długo utrzymywać mnie w dobrym zdrowiu. Ale dziękuję, Gdybym jeszcze mógł wiedzieć, do czego ich używać?

– W czarnej buteleczce jest płyn przeciwko różnym truciznom – zaczął spokojnie, wyjaśniając w czym rzecz, niby nauczyciel uczniowi podczas lekcji. – Tam, gdzie się wybierasz, jedzenie bywa niekiedy niebezpieczne. Źli ludzie mogą też podać coś, co zabija, szybko lub powoli. Gdy tylko poczujesz ostre boleści, natychmiast wypij dwie krople tego płynu. To najlepsze z tego, co działa przeciwko znanym nam złym jadom. A wierz mi, znamy ich wiele, nawet tych z dalekich krain.

– Przydałoby się coś takiego u nas na Palatynie – uśmiechnąłem się złośliwie, wspominając plotki o wyczynach boskiej Liwii, i o kolejnych, równie boskich trupach, jakie padały w jej pobliżu. A następczyń też nie brakuje.

– Nie tylko w Rzymie. Domy w Antiochii, gdzie zapewne trafisz, też nie są wolne od intryg – spojrzał wymownie, pytając wzrokiem, czy domyślam się, o co mu chodzi.

– Cóż, śmierć Germanika do dziś uchodzi za tajemnicę, jaką w istocie nie jest – odparłem równie enigmatycznie, dając do zrozumienia, że nie obce mi są opowieści o żonie Pizona, Placynie i jej legendarnych wyczynach, znanych w całym imperium

– Wojujące kobiety bywają gorsze niźli jadowite żmije – skwitował sentencjonalnie moje słowa, pokazując, że doskonale się rozumiemy.

– W każdym razie nieoceniony to lek.

– Nie tylko na wielkich dworach. Ale idźmy dalej – znów przyjął ton pouczania. – W czerwonej buteleczce jest antidotum przeciwko gorącej krwi, a także nadmiarowi żółci. Uspokaja, uśmierza bóle, usypia, ale i chwilowo osłabia. Trzeba uważać, żeby nie przesadzić, Zbyt duża dawka może niezauważalnie zesłać sen wieczny.

– Gorączka i ból różne mają przyczyny. Skąd mam wiedzieć, kiedy się tym posłużyć.

– Trzeba zdać się na wyczucie. Ten lek przywraca równowagę soków życiowych i humorów. Także przy wielkim strachu. Ale uważaj, to pokusa, bo daje ukojenie, chwilowe zapomnienie, nawet otępienie. Ktoś nierozważny, czy mało roztropny, może chcieć używać go bez potrzeby.

– Słyszałem o takich eliksirach. Robią je i u nas, wielu chętnie po nie sięga. Niektórzy nawet się tym szczycą.

– I wpadają w pułapkę słabości, a potem zaniku woli. To droga do niewolenia duszy. Ale w potrzebie, w niewielkich ilościach, kropla tego płynu czyni cuda.

– Zapamiętam to sobie, i będę uważał. – odparłem szczerze. Podniosłem wreszcie pudełeczko. – A co jest w tym? – spytałem, coraz bardziej zafascynowany ozdrowieńczymi miksturami, otrzymanymi od największych medyków znanego nam świata.

– To maść, gojąca wszelkie rany. Krew należy zmyć wodą, najlepiej ciepłą, a potem wcierać ją, by dostała się jak najgłębiej w rozerwane ciało. I tak po trzykroć w ciągu dnia, usuwając zebrane płyny.

– Po ukąszeniach węży wycina się jad nożem.. Podobnie po zatrutych strzałach. Czy  wtedy też zadziała?

– Też, choć trzeba działać szybko.

– Czy można też podać krople kojące ból? Czy to nie zaszkodzi?

– Tylko wtedy, gdy pojawi się gorączka, lub gdy ból będzie tak wielki, że choremu zacznie wykręcać członki. Ranę można zaszyć, ale to wymaga umiejętności i zręczności. Lepiej mocno zawiązać, ale bez przesady. Krew musi dobrze krążyć, i sama walczyć z chorobą.

Trzymałem w rękach cenne mikstury, młody kapłan Asklepiosa udzielał mi porad medycznych, a wszystko razem, w nieprzewidzianych okolicznościach, mogło okazać się bardziej przydatne niż cokolwiek, czym nabijałem sobie przed wyjazdem głowę. Czyż nie powinienem uznać tego za najniezwyklejsze doświadczenie, jakie mnie dotąd spotkało? Pomijając wartość praktyczną darów, już sama myśl, że mam je ze sobą, jako zabezpieczenie zdrowia, a może i życia, wielce dodawała mi otuchy.

– Jakich słów bym nie szukał, i tak nie znajdę takich, którymi mógłbym wyrazić wdzięczność, jaką czuję – powiedziałem, kłaniając się nisko kapłanowi. – I zapewniam, nie zwykła grzeczność przez mnie przemawia – czułem, że zaczynam się plątać w wymowie.

Nie chcąc się dalej pogrążać w gadulstwie, zamilkłem, a zakłopotanie pokryłem skupiając się na starannym ułożeniu otrzymanych darów w sakwie podróżnej, jaką niosłem na ramieniu. Zrozumiałem, że okazana tym sposobem przychylność Marosa, wyraźnie świadczyła, iż sprzyja mym planom, mimo że tak wiele przecież gorzkich prawd zechciał mi przekazać. Uznałem to za dobrą wróżbę.

– Jeśli tylko bogowie pozwolą, powrócę do was, chociażby tylko po to, by powiedzieć, czy zrozumiałem nauki, jakich mi tu udzielono – dodałem na koniec szczerze, i z powagą, jakiej, w moim mniemaniu, wymagała ta chwila pożegnania.

– Zatem idź w pokoju, panie, i niech bogowie bezpiecznie prowadzą cię do celu, jaki sobie wytyczyłeś – adept pożegnał mnie zgodnie ze zwyczajem, skłonił się, po czym wskazał ręką na wyjście ze świątynnego dziedzińca. Oddałem mu pokłon, przeszliśmy razem jeszcze kilka kroków, aż wreszcie rozstaliśmy się już bez słów, oddalając, każdy w swoją stronę.

Był wczesny ranek. Dzień zapowiadał się słoneczny, co cieszyło, gdyż czekała mnie długa wyprawa poza granice miasta. Do świątyni Afrodyty trzeba było iść dobrze ponad dwie miary czasu. O drogę rozpytałem jeszcze wczoraj, więc nie obawiałem się, że zbłądzę. Zaopatrzywszy się w wodę i coś do jedzenia, ruszyłem na wschód, by odnaleźć główną aleję, wiodącą wprost na wzgórza nad brzegiem morza. Rozpytując od czasu do czasu mijanych miejscowych, wyszedłem na nią bez trudu i przyspieszyłem kroku, by dojść na miejsce, zanim słońce nie sięgnie południa.

Mijałem wielu ludzi, głównie kobiety. Szły samotnie, lub w małych grupkach. Mężczyzn prawie w ogóle nie było widać, a jeśli już, to tylko jako osoby komuś towarzyszące, albo kogoś wspomagające. Nie dziwiło mnie to, gdyż wiadomym jest, że do cypryjskiej bogini gromadnie garną się nie oni, a właśnie one, te zawiedzione, wzgardzone, szukające pomocy w nieodwzajemnionej miłości, niosące ofiary z prośbami o użyczenie sposobów na usidlenie swych wybranków. Przyglądałem się im z ciekawością, zauważając ze zdumieniem, że było wśród nich wiele całkiem urodziwych dziewcząt, które chyba nie skarżyły się na brak zalotników. Cóż, nie od kształtnych wdzięków zależy jednak wzajemność. Nie wystarczy piękna fasada i bogate zdobienia, pozornie imponującej z zewnątrz budowli, kiedy wnętrze okaże się niezbyt zachęcające. Pomny własnych doświadczeń, wiedziałem dobrze, że zasada ta znakomicie sprawdza się i na ludziach. A już kobiety doprowadziły sztukę owych pozorów na wyżyny niedościgłej doskonałości. No, i proszę, jak to się kończy!

Im bliżej świątyni, tym tłum bardziej zwalniał, a przez to i gęstniał. Niosła mnie fala niewieścich potrzeb, żalów, nadziei. Nie miałem pomysłu, co zrobię, gdy już dojdziemy do dziedzińca, przed kolumny. Zamierzałem pozostać jedynie widzem, obserwatorem zwyczaju, a nie uczestnikiem jakichkolwiek rytuałów. Kobiety trzymały w rękach przygotowane zawczasu maleńkie karteczki z wypisanymi prośbami, niosły ofiarne kwiaty, tłoczyły się, czekając swej chwili. Na szczęście szedłem nieco z boku, nie dając się wciągnąć w środek tego ludzkiego nurtu. O wejściu do samej świątyni, a już zwłaszcza na wewnętrzny dziedziniec, nie było mowy. Zresztą, ciekawiło mnie samo sanktuarium, nie zanosiłem przecież przed oblicze bogini żadnej własnej miłosnej troski. W tych jednak warunkach zamysł, by choć przez chwilę samotnie poddać się duchowi greckich legend, mitów i symboli, próbując odczytać w tych murach ich wielkość i sens, okazał się całkowicie chybiony.

Zatrzymałem się więc, i zacząłem rozglądać, gdzie by tu znaleźć miejsce, z którego dałoby się obejrzeć z pewnego oddalenia owo masowe pielgrzymowanie w poszukiwaniu łaskawości kapryśnej córki Zeusa. Kobiety coraz silniej popadać zaczęły w ów osobliwy stan, jaki towarzyszy poddaniu się modlitewnej magii. U progu świątyni pojawiły się młode kapłanki, rozpoczynając przygotowania do zapanowania nad tym tłumem według przepisanego obrzędu składania ofiar. Ustał gwar, wszyscy karnie czekali, na to, co im zostanie przedstawione i zalecone.

Stałem dość daleko od nich, więc niewiele mogłem dostrzec. Naraz przypomniałem sobie tamto popołudnie nad brzegiem jeziora, obok małego miasteczka w Judei. Wtedy też byłem przypadkowym przybyszem znikąd, ale przecież kierowany jakimś dziwnym zrządzeniem losu trafiłem na spotkanie miejscowych biedaków z dziwnym człowiekiem w prostych szatach, i z jego towarzyszami. Tam również odbywało się coś na podobieństwo ludowego misterium, tyle że całkowicie dla mnie niepojętego, obcego, lecz poruszającego swą niezwykłością. Niewiele widziałem, nic nie słyszałem, i tym tłumaczyłem sobie niemożność zrozumienia w czym tkwiła zagadka tamtego zgromadzenia. Tu wiedziałem o co chodzi, znałem przecież historię i mity, a więc i cel modłów był dla mnie jasny. Nie czułem jednak żadnego ducha tajemnicy, zagadkowości, było tylko oczekiwanie na dopełnienie zwyczajowych rytuałów. Reszta zależała od kaprysu bogini.

Kapłanki nie miały tu nic do zrobienia ponad to, by pilnować porządku i poprawności obyczaju. Odbywało się to na sposób uświęcony tradycją, niebywale widowiskowy, nic nie zdawano na przypadek. Nikt nie chodził swobodnie między zgromadzonymi, nikt im niczego nie ofiarował, odbierano tylko od przybyłych to, co sami przynieśli. Wspomniałem owych rozdających wtedy w Betsaidzie chleb i ryby, znów stanął mi przed oczami uśmiech człowieka, z którym przez krótką chwilę patrzeliśmy sobie w oczy. Czy jego gest miał jakieś ukryte znaczenie? Jeśli nawet tak było, to nie mogłem go pojąć, nie mając dlań żadnego odniesienia. Tu wszystko rozumiałem, byłem w stanie wyjaśnić co się działo, dlaczego i skąd to się bierze, i czemu służy.

A przecież w porównaniu z tamtym doświadczeniem, czegoś mi teraz brakowało. Zaskoczyło mnie, jak obojętnie patrzyłem na to, co inni przeżywali z takim namaszczeniem. Przyszła mi do głowy myśl, dziwna, lecz chyba dobrze tłumacząca ową różnice. Tu, w obliczu bóstwa, każdy był sam, tylko ze sobą, ze swoim smutkiem, i swoją nadzieją na załatwienie konkretnej sprawy. Tam również czuło się jakąś nadzieję, tyle że wspólną, łączącą zebranych w jedną całość. Skupiała się na człowieku, który zdawał się o niej wiedzieć, i coś o niej mówić. Garnięto się do niego bez darów, choć zapewne również prosząc o pomoc. Ale w jakiej sprawie? Nie umiałem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Lecz jakaś odpowiedź być przecież musiała.

Wspomnienie uleciało równie szybko, jak się pojawiło. Zszedłem na bok, i po chwili wahania ruszyłem w górę, wokół gaju, jaki otaczał świątynię, zamykając ją szczelnie w kręgu wielkich drzew i gęstych krzewów. Naraz, w ścianie zieleni, dostrzegłem coś jakby szczelinę, niewidoczną z oddalenia, a i z bliska ledwo zaznaczającą się między gęstymi zaroślami.  Podszedłem do niej i zauważyłem, że daje początek biegnącej w głąb wąziutkiej, ledwo odcinającej się na ziemi ścieżce. Bez zastanowienia, wręcz odruchowo, wsunąłem się do środka i, przemykając między gałęziami i liśćmi, ruszyłem tym tropem, nie bez lekkiej jednak obawy, czy aby dobrze robię.

Niebawem dróżka wyprowadziła mnie na drugi skraj tego żywego muru, z którego wyszedłem na otwartą przestrzeń. Ujrzałem piękny ogród, a nieco dalej pustą, półkolistą polankę, porośniętą świeżo ściętą trawą. Rozglądając się dokoła, powoli zacząłem krążyć pomiędzy kwietnikami, zmierzając mimowolnie w stronę widocznego jeszcze dalej domu. Uznałem, że tam właśnie muszą mieszkać kapłanki, a myśl ta napełniła mnie niepokojem o to, jak skończy się ta awantura, gdy ktoś stamtąd dostrzeże obcego, kręcącego się po miejscach, skrytych dla postronnych.

Zaraz przypomniałem sobie, też jakie kary spadały na mężczyzn, naruszających spokój świętych miejsc Afrodyty. Nie każdy uchodził żywy, choć przed śmiercią zażywał niezwykłych przeżyć w szalonych misteriach, kiedy to kapłanki, po uprzednim przygotowaniu wybranka, najpierw gromadnie używały sobie z nim do woli, a potem pozbawiały męskości. Miałem do wyboru – albo natychmiast zawrócić tą samą drogą, którą przyszedłem, albo zdać się na szczęśliwy los i dokładniej obejrzeć to, co mnie otaczało. A było na co patrzeć!

Dokoła polany stały posągi naturalnej wielkości, przedstawiające sceny miłosne, nader wyszukane, by nie rzec wyuzdane. Przykuwały wzrok nie tylko swoim pięknem jako dzieła sztuki, ale i niezwykłością treści. Mężczyźni i kobiety trwali spleceni na tyle sposobów, na ile pozwalała nie tylko wyobraźnia, ale wręcz zdolność i wytrzymałość ludzkich ciał. Z wielkim ukontentowaniem przechadzałem się wokół tych postaci, zastygłych w pozach zgoła niewiarygodnych. Doprawdy, wspaniałe miejsce urządziły sobie kapłanki na swe świątynne praktyki! Cóż, ich bogini nie należała do wstydliwych, czy powściągliwych. Czułem silne poruszenie zmysłów, ale i rozbawienie, które pospołu narastały we mnie w miarę jak stawałem przed kolejnymi posągami, i studiowałem pary, utrwalone w pozłacanym drewnie i marmurze. Obchodziłem je z boku, i od tyłu, podziwiając również kunszt z jakim zostały wykonane. W tym zapamiętałym studiowaniu wzorów miłosnej zmysłowości zapomniałem, niestety, o upływającym czasie. Zawiodła mnie również czujność.

– Kogóż my tu mamy? – usłyszałem za plecami kobiecy głos, pobrzmiewający nutą irytacji, wszelako z domieszką ciekawości. – Kim jesteś, panie, że śmiesz zakłócać święty obyczaj i nasz spokój? – zabrzmiało to surowo i stanowczo.

Natychmiast odwróciłem się i zamarłem w milczeniu, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Od strony domu podchodziła do mnie kobieta, której widok budził uczucia nad wyraz gorące. Ubrana była w suknię z cieniutkiego jedwabiu, przepasaną równie jedwabnym paskiem i z jedwabną opaską na czole. Stopy obute miała w proste, acz złocone sandały, Już sam ubiór przyprawiał o zawrót głowy, gdyż rzadko spotykało się takie bogactwo kobiecego stroju, nawet na wielkich dworach. Tym bardziej wzbudził mój podziw, że rozpoznałem ów sławetny, a jakże rzadki i drogi jedwab, szczególnym sposobem doskonalony przez kobiety z wyspy Kos, znane ze swych rozwiązłych obyczajów.

Ale nie tylko on sprawiał niezwykłe wrażenie, lecz to, co sobą zakrywał, a właściwie odsłaniał. Zbliżając się w moją stronę, kapłanka – bo musiała to przecież być kapłanka! – szła pod światło słońca, co powodowało, iż szlachetny, delikatny materiał prześwitywał tak, że wydawała się być naga. Widok ten onieśmielał i zniewalał. Miałem na tyle przytomności umysłu, iż skłoniłem się nisko, trwając tak do chwili, gdy stanęła tuż przede mną.

– Pani, wiem, jak wielka jest moja wina. Jeśli nie możesz jej wybaczyć, to, widząc jej ogrom, zechciej przynajmniej uwierzyć, jak bardzo mnie w tej chwili przytłacza – spróbowałem stawić czoła sytuacji przynajmniej grą słów. Bałem się jednak, że tego nie wystarczy, by wywinąć się z opresji, w jaką sam się wpakowałem.

– Mówić potrafisz gładko, lecz nie sądzę, byś tak łatwo zdołał się wytłumaczyć ze swej haniebnej bezczelności – ton lekko złagodniał, lecz nadal zatrącał złością.

Podniosłem głowę i spojrzałem na nią, wciąż obawiając się najgorszego. Była piękna i młoda, acz młodością już nie dziewczęcą, ile dojrzałą, i pewną swej siły. Raczej pełna, niż smukła, o niemal doskonałych proporcjach kształtów, nie sprawiała wrażenia wyniosłej kapłanki, obnoszącej się ze swym dostojeństwem. Otaczała ja aura przyczajonej, dominującej kobiecości, nad która panowała, i którą zapewne potrafiła narzucać innym. Jeśli więc zechce, stanie się albo groźna, albo okaże łagodną łaskawość. Czekałem na decyzję, jaką przecież musiała teraz wobec mnie podjąć. Jak jej zatem nie rozdrażnić, zachowując jednocześnie i honor, i stanowczość?

– Tłumaczyć mnie może jedynie nieodparte pragnienie złożenia hołdu córce Zeusa i przekonania się, jak słuszną jest sława, jaką cieszy się w kraju jej syna, skąd przybywam. Chciałbym wierzyć, że to wyjaśnienie, choć wyda ci się, pani, może nieporadne, znajdzie u ciebie tyle zrozumienia, iż w swej dobroci zechcesz nieco powściągnąć słuszny, zaiste, gniew – dobierałem okrągłe słowa tak, by po równo ukoić dumę kapłanki, ale i poruszyć dobre uczucie w sercu kobiety.

– To nie usprawiedliwia twego samowolnego tu wtargnięcia. Nie jesteśmy w Rzymie gdzie, jak słyszałam, można dla kaprysu nachodzić każdą świątynię – odparła z przyganą, wszelko pojąwszy skąd jestem.

– To, co naganne, nie zawsze wynika ze złej woli, pani. Jeśli nawet nie jest godne pochwały, to przecież nie musi być od razu karane. Chwila zastanowienia pozwala wtedy zrozumieć okoliczności i intencje, dając sposobność łagodzenia najsurowszych nawet wyroków – przyznając jej rację, spróbowałem odwołać się do jej wspaniałomyślności.

– Czy nie za wiele aby ode mnie wymagasz? – najwyraźniej przyjęła ten obronny wybieg za pretekst do dalszej rozmowy. Wzbudziło to we mnie nadzieję na załagodzenie sprawy, przynamniej na tyle, by wyjść stąd całym i zdrowym.

– Nie mam prawa niczego wymagać, mogę tylko oczekiwać, pani, co postanowisz – każda kobieta, kapłanka, czy nie kapłanka, lubi oznaki męskiej podległości, nawet jeśli wie, że są tylko częścią gry pozorów.

– Moja decyzja nie może być całkiem wolna od tego, co mi narzuca powinność – odparła stanowczo. – Lecz mogę ją przecież jeszcze odwlec, by uniknąć pochopnego sądu – dodała już łagodniej, z lekkim uśmiechem. – Nie jesteśmy ani okrutne, ani głupio mściwe.

– Nie wiem, co bardziej w tobie podziwiać, pani, urodę postaci, czy kryjący się w niej rozum – powiedziawszy to w odruchu ulgi, wystraszyłem się, czy aby nie posłużyłem się zbyt płaskim pochlebstwem.

– Wielkie, widzę, masz doświadczenie w prowadzeniu światowych rozmów – kapłanka roześmiała się. – Nie myśl, że mnie tym zwiedziesz. Ale zaciekawiasz. – Zaczęła powoli krążyć wokół mnie, oglądając bez skrępowania od stóp do głów. – Wygląd i dworskie obycie pokazują niebagatelne pochodzenie, a wymowa i bystrość umysłu świadczą o doskonałej edukacji. Nie wydajesz się być próżnym paniczykiem, szukającym mocnych wrażeń w zgubnym podpatrywaniu białogłów w lesie – zakończyła przywołaniem sławetnej tragedii, okraszając to nader wymownym uśmieszkiem.

Choć posłużyła się poetycka greką, to przecież mówiła spokojnie, rzeczowo, jakby oceniając towar na targu osobliwości. Czułem się niczym królik przed głową węża, oczekujący na pożarcie. Z pozoru nie wyglądało to groźnie, raczej jak oglądana z oddalenia scena miłej sielanki, w której oto dwoje ludzi, spotkawszy się w pięknym gaju, przystąpiło do odwiecznej gry między mężczyzną, a kobietą. Byłem zdany na jej łaskę. Mogła w każdej chwili podnieść alarm i przywołać na pomoc swe towarzyszki w nieprzewidywalnej ilości. Nadto na zewnątrz kłębił się tłum rozmodlonych kobiet, a te, na jedno wezwanie, ze świętym oburzeniem, wkroczyłyby do akcji ze skutkiem dla mnie raczej niewesołym. Przyjąłem więc bierną postawę oczekiwania, starając się nie okazywać nic więcej ponad zwyczajowy szacunek, jaki należy się gospodarzowi ze strony gościa.

– Jedyne, czego szukam, pani, to wiedza, a to nie ma nic wspólnego z oddawaniem się błahym uciechom, czy zaspokajaniem chwilowej ciekawości – nie tyle broniłem się, ile zaproponowałem wymianę opinii w duchu jak najbardziej pojednawczym.

– Takie poszukiwania bywają niekiedy niebezpieczne – przerwała z lekką domieszką kobiecej kokieterii, wciąż studiując mnie wzrokiem.

– Niemniej każda kolejna ich próba przekonuje badacza, że warto je podejmować mimo wysokiej ceny, jaką można za to zapłacić. Nie sądzisz, pani, że lepiej ryzykować, by czegoś się nauczyć, niż bezmyślnie cieszyć się, i żyć jako głupiec? – odwróciłem się tak, by spojrzeć jej w twarz, i przerwać te niemiłe dla mnie oględziny.

– Nie każda wiedza przeznaczona jest dla profanów. Kto samowolnie sięga, po to, co powinno pozostać zakryte, naraża się na gniew bogów. Twój argument brzmi pięknie, lecz nie jest zbyt przekonujący – z zadowoleniem bawiła się mną jak kot z myszą. Ale nie wyczułem w jej słowach bezpośredniej groźby, raczej chęć zachowania przewagi w rozmowie.

– Nie znamy woli bogów, czasami miewają swoje zamysły, dla nas niepojęte. Nie ośmieliłbym się twierdzić, że jestem w stanie je przeniknąć, albo w pełni zrozumieć – odparowałem z udawaną bezradnością. – Nieprzewidywalni bywają nie tylko oni – dodałem nieco wyzywająco – więc ta zasada ma także wymiar ludzki.

– Czyżbyś mówił o sobie, i o twoim tu najściu? – spytała

Ta wymiana zdań chyba ją rozbawiła, bo zaczęła zachowywać się bardziej naturalnie, tak w gestach, jak i w mowie. Kobieca ciekawość zwolna poczęła brać górę nad kapłańską powagą. Nie byłem jednak pewny, czy nie zamieni się w niebezpieczną zaborczość, o jaką posądza się mieszkanki każdej świątyni miłości. Gdyby zechciała wykorzystać swą przewagę, szukając dla niej zaspokojenia, wówczas byłbym w wielkim kłopocie. Trzeba mi było mieć się wciąż na baczności.

– Chcę wierzyć, pani, że wspaniałomyślnie uznasz me wyjaśnienia za wystarczające. I wybaczysz despekt, jakim uczynił, pozwalając mimowolnemu intruzowi oddalić się w pokoju.

– Prędko chciałbyś się wywinąć, panie rzymianinie – niespodziewanie zabrzmiało to wręcz zaczepnie, w duchu bardziej dworskim, niż świątynnym. – I zbyt łatwo – zmiana tonu była tyleż gwałtowna, co wymowna.

Stanąłem w obliczu wyzwania, jakiego się nie spodziewałem. Oto spotkanie z dostojną strażniczką świątyni, dziwnie szybko przybierało obrót, niewiele mający wspólnego z czcigodnym kapłaństwem. Przypomniałem sobie, że Strabon utrzymywał w swych pismach, iż niegdyś rządziły tu Amazonki, które, jak wiadomo, traktowały mężczyzn w sposób daleko odbiegający od przyjaznego. Obcowanie z nimi kończyło się dla śmiałków zgoła fatalnie. Co prawda, żartowano, że stary uczony lubi puszczać wodzy fantazji, lecz w tym momencie skłonny byłem dać wiarę jego zdaniu? A miałem ku temu wszelkie podstawy.

Mimo okazywanego spokoju, walczyły we mnie ze sobą równo przemieszane uczucia zrozumiałej obawy, ale i narastającej pożądliwości. Bo oto stała teraz przede mną, kobieta piękna, uwodzicielska nie tylko przez swą nagość pod prześwitująca suknią, ale i przez całą postawę, przyspieszony oddech, zmysłowe spowolnienie gestów. Nagle zdałem sobie sprawę, że wyszła do mnie w stroju, który musiała założyć przecież specjalnie, dojrzawszy wcześniej obcego mężczyznę, kręcącego się po ogrodzie. Na co dzień nie chodzi się po domu w drogich jedwabiach! A to świadczyło o jej zamiarach, które, przebiegle ukryte pod formą kapłańskich napomnień, objawiały swą naturę aż nadto wymownie. W tej dwoistości postaci, w jednej osobie zawarta była zarówno pokusa, jak i usprawiedliwienie poddania się jej sile. Nie za bardzo wiedziałem, co robić. Zapadło milczenie. Dziwna to była chwila. Później zdałem sobie sprawę, że była to chwila próby.

Wystarczył bowiem jeden mały ruch, jedno wyciągnięcie ręki, a przekroczylibyśmy granicę, za którą wzajemne przyciąganie, okazałoby się silniejsze niż mój lęk, i jej z trudem już hamowana powściągliwość. Takie rzeczy się wie, gdy się dzieją, gdy na jedno uderzenie serca zastygają w oczekiwaniu jakiegoś dalszego ciągu. Staliśmy bardzo blisko siebie, i obydwoje doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, co się właśnie rozgrywa. W takim momencie krótka, ulotna wymiana spojrzeń, zamienia się w długą rozmowę, w której jakże wiele może zostać powiedziane, obiecane, zaoferowane. Gdyby nie była kapłanką, gdyby nie okoliczności, nie miejsce, w jakim się znalazłem, kto wie, jak by to dalej się potoczyło. Zadziałał jednak we mnie odruch samoobrony, wręcz ucieczki. Odsunąłem się na bezpieczną odległość, magia uleciała, został tylko lekki zawrót głowy, i ślad zapachu kobiecej gotowości.

– Nie szukam wybiegu, pani – podjąłem wątek rozmowy. – Myślę, że znalazłem to, czego szukałem, choć nie wiem, czy na to zasłużyłem – ta gra w dwuznaczność zaczęła mnie już męczyć. – Proszę więc, pozwól, bym wrócił stąd tak samo bezpiecznie, jak niebezpiecznym było przekroczenie granicy tego ogrodu – zakończyłem wyraźną odmową zmiany charakteru naszego spotkania.

– A powiadają, że rzymianie to zdobywcy – odrzucona kobieta ma do wyboru albo popaść w furię, albo w chłodną, jadowitą złośliwość, co na jedno wychodzi. Wybrała to drugie. –. Ale tak wtargnąć, i uciec? Jakież to prostackie! Doprawdy, wasi bogowie powinni lepiej wybierać sobie swoich protegowanych – włożyła w te słowa tyle wyniosłej pogardy, że powinienem był poczuć się jak zbesztany niewolnik. Zezłościło mnie to.

– Przykro mi, że nie znalazłem uznania w twych oczach, pani. Nie staram się wkupić w twoje łaski za wszelką cenę – podkreśliłem z naciskiem ostatnie słowa. – Zresztą, obydwoje wiemy, że rola ulubieńca zwycięskiej bogini potrafi skończyć się niezbyt dla niego szczęśliwie – nie można było chyba przedstawić sprawy bardziej jasno i wyraźnie.

– Lecz niewybaczalnym błędem jest narażać się na jej gniew – odparła znacząco, próbując raz jeszcze podjąć grę.

– Zatem proszę, byś, jako jej kapłanka, zechciała się za mną wstawić, i mnie przed nim obronić – był to już ostatni argument, jakim mogłem się posłużyć, nie nazywając rzeczy po imieniu. Reszta należała do niej.

Znów zapadła cisza. Nie mogłem ot, tak sobie, odwrócić się i odejść, byłoby to niegrzeczne, i jeszcze bardziej by ją rozzłościło. Stała bez ruchu, nie wykonała żadnego gestu, wskazującego na chęć wszczęcia awantury. Szukała zapewne słów, które, uwalniając mnie stąd, stawiałyby ją jednak wyżej ode mnie. W mgnieniu oka, bez widocznego znaku, przeistoczyła się w zupełnie inną osobę. Zniknęła wabiąca kobiecość, ulotność chwili, powiało chłodem i dostojeństwem.

– To, że teraz odejdziesz nie znaczy, że w przyszłości nie dosięgnie cię należna ci kara. Nie tylko bowiem zuchwale ośmieliłeś się zakłócić spokój tego miejsca, i to w jakże barbarzyński sposób. Lecz znalazłszy się tu nie pojąłeś, że nie tylko wola rządzi światem – w aluzji ukryła złość zawiedzionej, niezaspokojonej kobiety. – Dlatego powiadam ci, że nadejdzie chwila, gdy przez swą siłę i nadmiar rozwagi stracisz to, co zapragniesz przy sobie zatrzymać. Przeznaczone ci będzie wieczne niespełnienie miłości – cedziła słowa powoli i dobitnie.

Tyrada, jaką wygłosiła, poparta kilkoma teatralnymi gestami, nie uczyniła na mnie większego wrażenia. Słyszałem w życiu niejedno chybione proroctwo, widywałem rytuały augurów, i nigdy mnie te widowiska zbytnio nie poruszały. Piękność w jedwabiach odegrała swoją kapłańską rolę, ale przemówiła w sposób aż nadto kobiecy. Rozsierdzona odrzuceniem zaoferowanych wdzięków, postanowiła przewrotnie wzbudzić we mnie żal za czymś, co właśnie odtrąciłem. Jednocześnie, w swej próżności, wyobraziła sobie, że zasieje w mej duszy zwątpienie, iż kiedykolwiek uda mi się przeżyć coś równie wspaniałego, jak ofiara, jaką zamierzała mi wspaniałomyślnie złożyć.  „Nie chciałeś, to nigdy już czegoś takiego mieć nie będziesz” – zdawała się życzyć mi złośliwie na pożegnanie. Uznałem, że nie dam po sobie poznać, jak puste wydały mi się te dąsy, i że przyjmuję je za dobrą monetę. Jeszcze tego brakowało, bym nieopatrznie ujawnił, jak mało mnie obeszła jej wróżba.

– Pani, darując mi życie, bezlitośnie odbierasz nadzieję na doznanie w nim tego, co ludzie od zawsze uważali za najpiękniejsze. Ale przyjmuję twój wyrok, choć z ciężkim sercem – postarałem się, by zabrzmiało to zarówno górnolotnie, jak i pokornie, acz nie za bardzo uniżenie czy boleściwie. To, co miało być sielanką, zamieniło się w farsę.

– Zatem odejdź – zarządziła wyniośle, po czym odwróciła się, i powoli ruszyła w stronę domu. Na chwilę jeszcze się zatrzymała, spojrzała przez ramie. – I nie kuś dłużej złego losu, jaki cię tu przygnał – były to jej ostatnie słowa, Nie tyle mnie nimi pożegnała, ile ofuknęła, niczym rozgniewana kotka.

Szybo wycofałem się w stronę muru zieleni, przez który tu przeszedłem. Chciałem zejść jej z oczu, zniknąć, zanim przyszłoby jej nagle do głowy zmienić zdanie. Zgoda na moje odejście mogła być przecież tylko podstępnym wybiegiem, lub chwilowym kaprysem. Odnalazłem miejsce, z którego prowadziła ścieżka na zewnątrz, lecz przed wejściem na nią odwróciłem się, by raz jeszcze ogarnąć wzrokiem piękny widok świątynnego gaju. Kobieta stała przy posągach, zwrócona bokiem w moją stronę. Naraz naszła mnie myśl, że oto na jednym z takich postumentów mogłaby znaleźć się scena, w której to my, oboje, uwiecznieni w kamieniu, trwalibyśmy w jakiejś niezwykłej pozie. Wyobrażenie to wielce mnie rozbawiło, ale i na długo zapadło w pamięć. Przyznam, że później powracało niejednokrotnie, tyle że za każdym razem kombinacja figur była nieco inna. Doświadczenie tego dnia utrwaliło się więc we mnie silniej, niż mógłbym się spodziewać po krótkiej wizycie w świątyni niesfornej bogini.

Wydostawszy się na wolność po drugiej stronie ściany drzew, usiadłem, żeby nieco ochłonąć. Dopiero teraz poczułem, ile panowania nad sobą kosztowało mnie wywinięcie się z tamtej trudnej sytuacji. Czy rzeczywiście była aż tak niebezpieczna? Może to tylko imaginacja, zrodzona z legend i mitów? Może za ich przyczyną przydałem grozy czemuś, co było tylko przypadkowym spotkaniem z piękną kobietą, zakończonym brakiem miłosnego finału? Ileż rzeczy w życiu nabiera osobliwego sensu tylko dlatego, że przydajemy im znaczenie, jakie narzuca nie własne doświadczenie, nie rzetelna wiedza, lecz jedynie zwyczaj i wychowanie? Czymże jest wiara w przeznaczenie, lub los, dany z woli bogów? Jakie cele zwykły im przyświecać, gdy w swej doskonałości raczą bawią się nami, jak przy grze w kości? Ich gniewne, lub łaskawe nastroje aż nadto przypominają wtedy ludzkie przywary. Co zatem powoduje, że mają nad nami taką władzę? Czy aby to nie my sami im ją nadajemy? Czy to nie nasza wyobraźnia udziela im poważania i czci, ich dziełom, i ich prawom?

Wspomniałem wczorajszą rozmowę z Marosem. Dwójka bogów – Asklepios i Afrodyta. Mity i tradycja w ciągłym trwaniu. Tam kapłan-uczony, kapłan-mędrzec, a tu kapłanka-zalotnica, wszakże jednakowo odwołujący się do tej samej greckiej poezji. Tyle, że tam wiedza, rozum i dusza, tu ciało, a nade wszystko pożądanie. Co bardziej nami porusza? Czułem, że moje myśli krążą wokół jakiejś prawdy, której nie potrafię jednak nie tylko pochwycić, ale nawet nazwać. Zrezygnowałem z tych ćwiczeń umysłu, powoli wstałem i ruszyłem w powrotną drogę do miasta. Ze wzniesienia, na jakim stałem, widać było w oddali portową wieżę, dokąd trzeba było mi się kierować, by zdążyć na czas przed odpływem statku, mającego wywieść mnie z wyspy.

8. O kobietach, bogach, i piratach różnego rodzaju

Zbliżając się do portu, zszedłem z głównego traktu na wąską ulicę, prowadzącą wzdłuż nabrzeża. Były tam rybackie gospodarstwa, trochę rzemieślniczych warsztatów, wreszcie nędzne tawerny, skąd docierały po równo opary biedy, jak i odgłosy nieskrępowanej wesołości. O tej porze miejscowych było niewielu. Po większej części krążyli tu marynarze, którym dano trochę wolnego czasu, by nieco zabawili się przed czekającą ich dalszą podróżą. Trafiali się szukający nowego zajęcia, ale po większej części ci, szukający taniej i szybkiej rozrywki, spragnieni prostych uciech z portowymi dziewkami. Chętnych, młodych dziewcząt i kobiet w różnym wieku było w bród, kręciły się dokoła, szukając zarobku. W całej tej lokalnej menażerii nie mogło zabraknąć hałaśliwej, obszarpanej dzieciarni, zwierzaków, złodziejaszków, wszelkiej mizeroty, jaką można zobaczyć w takich miejscach.

Mijając to siedlisko biedy, ciężkiej harówki i taniej zabawy, zastanawiałem się nad tym, jak niezwykle przyszło mi spędzić te dwa dni na Pafos. Z jednej strony bogate miasto, stare świątynie, niezwykłe postacie, zachowana tradycja dawnej świetności, z drugiej zaś – bezimienna, ludzka masa, kotłująca się w marnej codzienności. Obydwa przeciwieństwa tworzyły jednak niedającą się rozdzielić całość, wzajemnie się uzupełniały, gdyż nie mogły istnieć jedno bez drugiego. Wyspa, niczym stacja postojowa na wielkim szlaku, pełna była wędrujących ludzi, statków, towarów, przechodzących z rąk do rąk. Nieustanny gwar, krzątanina, ludzki pot, wszystko podszyte namiętnościami, chciwością, ale przecież i nadzieją na wykrojenie sobie w życiu choćby kilku chwil ulotnej radości.

Takich miejsc w cesarstwie jest bez liku. Zewsząd płyną pieniądze w każdej monecie, jaką zna świat. Mieszają się ludy różnych krain, po tej stronie morza przeważają Grecy i Fenicjanie, Syryjczycy wszelkich odmian, wreszcie Persowie. Co znamienne, Rzymian widzi się tu niewielu, jedynie wojskowych, żeglarzy, drobnych urzędników. Ale przecież to potęga Rzymu nadaje temu ruch i siłę. W tym pozornym chaosie, to jego wola wyzwala ludzkie działania, myśli i uczucia. Armia bez silnego wodza marnieje, gubi się w polu i walce, wreszcie rozpada i przegrywa bitwy. W wielkich państwach jest tak samo. Musi być jedno dowództwo, które spaja ogromne, rozproszone rzesze ludzi, nadając sens ich życiowemu istnieniu przez fakt, iż ustanawia w nim jakiś ład i swoje prawa. Ono też strzeże ich, i wymaga ich przestrzegania.  Kto się na to nie godzi, buntuje, lub wyłamuje z szeregu, ten ginie – czy będzie to jeden człowiek, czy obcy lud, czy nawet cały naród. Tak było, jest, i będzie. Taka jest natura rzeczy, i nie sposób wymyślić, ba, nawet wyobrazić sobie pomysłu na odmianę jej porządku.

Mimo gorąca i pobudzenia krwi długim marszem, ochłonąłem już z wrażeń, jakich dostarczyła mi przygoda w świątyni Afrodyty. Teraz, gdym spokojniej wspominał sytuację, w jaką się wpędziłem, gnany ciekawością, zastanawiałem się, co też bardziej skłoniło mnie do powściągliwości w obliczu kiepsko skrywanych zalotów pięknej i chutliwej hetery, przystrojonej w jedwabne szaty. Czy to strach, wykarmiony znajomością tradycji o niebezpiecznych praktykach kapłanek, czy też może rozum, nakazujący dochowanie wierności cnocie panowania nad sobą? Doszedłem do wniosku, że jednak chyba to pierwsze, gdyż nie raz przecież w życiu zdarzało mi się, że rozbudzona pożądliwość brała górę nad rozsądkiem.

Przez krótkie jeszcze lata młodości po wielokroć popadałem w kłopoty z kobietami. Swoboda rzymskich obyczajów stwarza niezliczone sposobności zaznawania miłostek, tyle że bez zgubnych następstw. Jedyne, czym można u nas przypłacić takie przygody, to albo złość i zraniona duma porzuconej kochanki – co daje się jednak jakoś ukoić bogatą odprawą – albo lamenty kobiet, srodze zawiedzionych w ich wygórowanych oczekiwaniach. To zresztą też da się ułagodzić kilkoma błyskotkami.

Cóż, jestem synem jednego z najbogatszych ludzi w Rzymie, więc trudno się dziwić, że nasze kobiety zarzucają na mnie sieci, by złowić tak cenny nabytek. Był czas, gdy wielce mnie podniecała ta gra, i z ochotą wdawałem się w rozmaite potyczki z kobiecą przebiegłością. Zwykle wychodziłem z nich zwycięsko, co nie znaczy, ze nie poobijany na duszy, lub ogołacany ze sporych ilości złota. Nigdy jednak nie przekroczyłem granicy skandalu, który narażałby dobre imię rodziny, lub powodował podważenie dobrej o mnie opinii. Co więcej, w kręgach, w jakich się obracam, takie świadectwa młodzieńczej jurności przydają dziedzicowi wielkiej fortuny szczególnej chwały.

Tylko raz w życiu uległem uczuciu, które zaślepiło mnie na tyle, że gotów byłem bez reszty mu się poddać, zapominając o względach rozumu, i tracąc miarę w zachowaniach. Nie przynosiły skutku ani ojcowskie przestrogi, ani nawet wyraźne oznaki wyrachowania młodej kobiety, w której nieopatrznie ulokowałem swe miłosne nadzieje. Z mojej strony było to, oczywiście, poddanie się puszczonej samopas wyobraźni, owej szczególnej zdatności do niedostrzegania fałszu nawet tam, gdzie jest widoczny gołym okiem dla każdego, tylko nie dla samego zaślepionego ułudą.

Kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie brak ostrożności ze strony niefortunnie pokochanej młódki, a także jej zanadto już publicznie okazywana chełpliwość z przewidywanego sukcesu, i pewność zysków, jakich się spodziewała? Jeden z przyjaciół dostarczył mi na to niezbitych dowodów, które zrazu z oburzeniem odrzuciłem, lecz które zasiały w mej duszy niepokój, i zrozumiałą podejrzliwość. Jej, z kolei, pewnej już swego, przytrafiło się raz otwarcie zaniechać pozorów, co przypadkiem zresztą podejrzałem i podsłuchałem. Od tej chwili mój rozum, wywichnięty z zawiasów, począł wracać na swoje miejsce. Szalę przeważyła argumentacja ojca, który odwołał się do moich marzeń o podróżach. Uzmysłowił mi, że ktoś, kto zamierza wyprawiać się w świat na długie miesiące, a może nawet i lata, nie powinien wiązać sobie rąk, czy brać na siebie obowiązków, którym nie będzie mógł sprostać. Albo jedno, albo drugie. W takich okolicznościach, liczenie na stałość uczuć i trwałość ewentualnego związku, to jak wybieranie wody sitem.

Ponieważ plany wyjazdu z wolna nabierały konkretnych kształtów, ojcowskie rady trafiły mi do przekonania. Nie od rzeczy będzie też wspomnieć o matce, która dość subtelnie, ale jednak stanowczo wybijała mi z głowy te niefortunne amory. Połączone wysiłki rodziców przyniosły właściwe efekty, zwłaszcza że każde z nich, na swój sposób, podtrzymywało we mnie pasję przyszłego wędrowca. Była w tym wielka ich życiowa mądrość. Z jednej bowiem pasji można wyleczyć się tylko inną, równie silną i absorbującą wszystkie myśli i pragnienia. Przemogłem się i dałem sobie spokój z zabieganiem o względy kobiety, grającej ze mną znaczonymi przecież kośćmi.

Najpierw ją to zdumiało, potem zaniepokoiło, wreszcie rozzłościło. Zdobycz wymknęła jej się z rąk, nie pomagały umizgi i drobne intrygi, więc nie mogło skończyć się inaczej, jak dzikimi pretensjami, obelgami, wreszcie publiczną obmową. Obyło się bez żadnych złych następstw na towarzyskim forum, u wielu znalazłem wręcz wsparcie i zrozumienie, zwłaszcza w obliczu brewerii, jakie wyczyniała moja nieudana wybranka. Im bardziej brnęła w swoje głupie zacietrzewienie, tym szybciej wyzwalałem się spod czarów, jakie na mnie rzuciła. Sprawa umarła śmiercią naturalną, rzymski światek zajął się kolejnymi nowinkami, których przecież nigdy u nas nie brakuje. Pozostał mi po tej przygodzie pewien niesmak do samego siebie, a i silne postanowienie, by w przyszłości rozważniej przyglądać się poruszeniom własnej uczuciowości.

Odwiedziny w świątyni na wzgórzu, połączone z obserwowaniem prostackich zabaw w tawernach w drodze do portu, zburzyło mój obraz piękna mitologicznej tradycji, jaką karmi się nas od dzieciństwa. Boska Afrodyta, wcielenie wzniosłej, nieposkromionej miłości, ukazała swe prawdziwe oblicze pierwotnej zmysłowości. Niezależnie od tego, czy odziana w zdobny strój wyniosłej kapłanki, czy w zgrzebne łachmany portowej dziewki, zawsze idzie jej o to samo – o poddanie się zachłanności natury, zatracenie się w niej bez reszty. Posągi w świątynnym gaju nie pozostawiały co tego najmniejszej wątpliwości, a już tym bardziej zdyszane jęki, dochodzące z odosobnionych zakamarków w domach uciech.

Gdy się nad tym bliżej zastanowić, wychodzi na to, że boska doskonałość, przełożona na ludzką zwyczajność, okazuje się być kiepskiej próby. Bogowie w wersji uczłowieczonej tracą swą nieskazitelność, co czyni z nich istoty zdumiewająco podobne do nas samych. Ulegają tym samym słabościom, namiętnościom, są stronniczy, kłótliwi, chytrzy i małostkowi, wręcz interesowni. Stać ich na wielkoduszność, często jednak rozmijają się ze sprawiedliwością, karząc ludzi wedle własnego upodobania, nawet z trudnym do pojęcia okrucieństwem. Zagniewani, rzadko kiedy okazują wspaniałomyślność, częściej surowość. Jakby sprawiało im zadowolenie dowodzenie swej wyższości i mocy. Oczekują od nas posłuszeństwa i ofiar, lecz czy nas lubią? A jeśli nawet okazują nam względy, to czy nas cenią i szanują?

Kim dla nich jesteśmy? I czego, tak w ogóle, od nas chcą? Czy dokądś nas prowadzą? Jeśli tak, to dokąd, w jakim celu, i po co? Co nas czeka w wiecznym półmroku krainy srogiego Plutona? Przyglądanie się mękom Syzyfa, Tantala i Danaid? Nawet boska małżonka tego ponurego boga co i raz wyrywa się stamtąd, by choć na chwilę uciec od udręczonych dusz zmarłych. Śmiertelnicy nie mają tam żadnych szans na cokolwiek, co by przydawało wieczności jakiegokolwiek sensu.

Zdziwiło mnie samego, że takie pytania przyszły mi do głowy. Nigdy nie miałem zbyt wielkiego upodobania do filozofii, choć mej edukacji w tym przedmiocie nic nie można zarzucić. Poznałem, co znać należy, lecz nie pociągały mnie uczone dysputy o zawiłościach duszy, chyba że rozważania moralne, i ich stosowanie w życiu. Co innego wiedza praktyczna, historia, polityka, matematyka, no, i moja ukochana geografia. O rzymskich czy greckich bogach miałem takie samo pojęcie jak każdy zwykły człowiek, wychowany w duchu wiary w ich istnienie i moc sprawczą.  Jako dziecko, zwyczajowo jednych się bałem, innych lubiłem, lecz w sumie mało mnie wzruszały ich dzieje. Zdecydowanie ciekawsze były losy herosów i ich nadludzkie wyczyny.

Prawdę mówiąc, z oczywistych powodów zawsze skupiałem się głównie w tym, co mogło być mi przydatne do przyszłych, wymarzonych podróży. Tężyzna fizyczna, walka wręcz i władanie bronią, jazda konna, rozpoznawanie tropów, kamieni i materiałów, używanie narzędzi. Z czasem doszło rysowanie map i nauka języków. Przez lata zaprawiałem się w wytrzymałości na zimno, gorąco, i zmęczenie. Dziadek i ojciec nie szczędzili pieniędzy na najlepszych, a i wymagających nauczycieli, ja zaś z ochotą poddawałem się ich edukacji. Wszelako niezawodnym i nieprzebranym źródłem wiedzy był Strabon – najpierw on sam, we własnej osobie, a potem, gdy umarł, jego dzieło. Jemu zawdzięczam znajomość zwyczajów obcych ludów, ich historii, religii, bogów, rytuałów, sztuki, architektury. On też nauczył mnie metody badania i porządkowania tego, co poznajemy, i czego doświadczamy. Słuchając jego opowieści o wielkich świątyniach, rozsianych po świecie, przekonywałem się, jak ci wszyscy bogowie – nasi i obcy – mało się od siebie różnią. Już wtedy zacząłem podejrzewać, że to nie w nich tkwi istota rzeczy, a w tym, jak mają się sprawy między nimi, a nami, ludźmi. Przekonanie to nie opuszcza mnie do dziś.

Gdy skończyłem wiek młodzieńczy, dziadek i ojciec wprowadzili mnie w krąg Mitry, któremu zostałem poświęcony i oddany w opiekę. Ta rodzinna tradycja swój początek wzięła od naszego przodka, który spędził kilka lat w partyjskiej niewoli. W Rzymie wielu czci tego perskiego boga, który wydaje się być bardziej od innych przyjazny ludziom. Jest w nim jakaś przyzwoitość, życzliwość, wsparcie dla dzielności i uczciwości. Nakaz wierności danemu słowu i przysiędze silnie przemawia zwłaszcza do żołnierzy, wspierających się w doli i niedoli żołnierskiego życia. Ową cnotę lojalności szczególnie cenili cesarze, którzy, sami oddając należną cześć tradycyjnym bogom, jednak szanowali i ten kult, widząc jak bardzo służy on podtrzymywaniu cnót wojennych u wyznających go legionistów i dowódców.

Od samego początku pociągał mnie w nim duch tajemniczości, wyjątkowości, swego rodzaju elitarności. Ma w sobie dużo światła, które zawsze zwycięża mrok, rodząc nadzieję na to, że dusza nie zostanie skazana po śmierci na wieczne, bezcelowe błąkanie się w szarej mgle Hadesu. Mimo późniejszych, kolejnych inicjacji, nigdy nie próbowałem jednak zanadto zgłębiać mistycznych tajników swej wiary, aczkolwiek przez cały czas utrzymuje mnie ona w przekonaniu, że to, co robię, zostanie mi kiedyś policzone uczciwie i sprawiedliwie. Mitra dobrze traktuje ludzi, nie budzi lęku bez wyraźnej przyczyny, więc lgnie do niego wielu, szukających szczerego zrozumienia i prawdziwego wsparcia.

Tak rozmyślając, i wspominając przeszłość, dokończyłem swą dzisiejszą wyprawę. Tuż przed dojściem do portowych nabrzeży naszła mnie jeszcze jedna, zabawna myśl. Czy swego czasu Maes, gdy zatrzymywał się na Cyprze, odwiedzał świątynię rozpustnych kapłanek – a jeśli tak, to czy ulegał ich ofiarnym zalotom? Miłośnik niebezpiecznych przygód, był chyba bardziej niż ja odważny, zaborczy, żądny wrażeń, pewny siebie. Może znalazł taki sposób na łaskawość świątynnych piękności, że dopuściły go do siebie, darując mu jednak życie? To zagadka nie do rozwiązania. Zdawanie się na domysły czy wyobraźnię  nieodmiennie kończyło się przywoływaniem na pamięć niezwykłych posągów w gaju, z którego niedawno uciekłem. Może został uwieczniony w którymś z nich? Czy jednak aby na pewno byłby to dla niego honor, gdyby, utrwalony w marmurze, zdobił ogród bogini miłości z racji wyczynów erotyczno-gimnastycznych? Cóż, prawdy nigdy się już nie dowiem.

Doszedłem do statku, którym miałem płynąć dalej, do Korykos. Rozmówiłem się z kapitanem, a ten oznajmił, że wypływamy późnym popołudniem. Nie chciało mi się już zapuszczać zbyt daleko w stronę miasta, więc uznałem, że zejdę na ląd i zaczekam w jakiejś małej tawernie nieopodal nabrzeża. Znalazłem taką, która wydała mi się najmniej podła i obskurna, zasiadłem na zewnątrz, by uniknąć towarzystwa dziwnych, nieraz podejrzanie wyglądających gości. Niezgorzej obsłużony, mając na widoku panoramę łodzi, czekających swego czasu na wyjście w morze, gapiłem się bez szczególnego zainteresowania na portową krzątaninę. Nie różniła się od tego, co widywałem wszędzie tam, gdzie zabierał mnie ojciec, wizytujący swych agentów. Zwiedziłem tym sposobem kilka portów, i niewiele było w stanie mnie już zaciekawić.

Po jakimś czasie, zmęczony i znużony oczekiwaniem, wróciłem na statek. Wymościłem się we wskazanym mi miejscu i usnąłem, mimo panującego dokoła harmidru. Gdy się obudziłem, była już noc, a my, kierując się położeniem gwiazd, płynęliśmy po otwartym morzu. Nieco z boku majaczył eskortujący nas okręt wojenny, tu i ówdzie zauważyłem ogniki na kilku jeszcze innych łodziach, które przyłączyły się do naszego bezpiecznego konwoju. Uznawszy, że należy oszczędzać siły na dalszą drogę, nakryłem się jakąś znalezioną derką i zasnąłem, tym razem na dobre.

Zbudziła mnie ranna krzątanina na pokładzie. Po wschodzie słońca wioślarze zaprzestali na jakiś czas swej pracy, marynarze stawiali żagiel. Opłynąwszy Cypr od północy, kierowaliśmy się otwartym morzem w stronę Cylicji. Dotarcie do jej wybrzeży miało potrwać  cały dzień i noc, a potem czekały nas jeszcze dwa lub trzy dni podróży do cylickiej Seleucji i sąsiedniego Korykos. Tak oznajmił mi kapitan, gdy udało mi się go zagadnąć w wolniejszej dla niego chwili. Niezbyt rozmowny, traktował mnie zrazu niemal jak natręta, którego znosi tylko dla godziwej zapłaty za dowiezienie na stały ląd. Jednakże przy drugiej rozmowie jego niechęć ustąpiła miejsca ciekawości, z kim to przyszło mu mieć do czynienia. Widocznie Filipon, który w Tyrze załatwiał mi ten przejazd, bąknął o dwa słowa za dużo, więc teraz próbował sobie wyjaśnić, czy dobrze domyśla się, kogo wiezie. W końcu, nieczęsto zdarza się przewozić na swoim statku syna swego chlebodawcy.

Dla samotnego gościa na statku dłuższa podróż morska jest w gruncie rzeczy szalenie nudna. Nie ma nic do roboty, trzeba uważać, by nikomu nie wchodzić w drogę, dają prosty wikt, za który zresztą przychodzi słono płacić. Chętnie korzysta się więc z każdej okazji do jakiejś odmiany, czy rozmowy. A taka nadarzyła się po południu, gdy zeszliśmy się obaj przy obiedzie, przy małym, zwykłym stoliku na dziobie. Po krótkiej wymianie zwyczajowych uprzejmości, zapadło milczenie, które postanowiłem przerwać, pod pretekstem wywiedzenia się czegoś o piratach, jacy kiedyś tu grasowali.

– Dawno temu, rzeczywiście, było tu niebezpiecznie, to znaczy, na morzu. Teraz zbójectwo przeniosło się na ląd – odparł, już bez rezerwy, jaką mi wcześniej okazał.

– Niezbyt rozumiem. To w końcu są piraci, czy ich nie ma?

– Są, ale już nie tacy jak dawniej. Małe łodzie, drobne bandy. Ale nie tak groźni. Zresztą, tu teraz robi się bandyckie interesy trochę inaczej.

– To znaczy, jak?

– Kiedyś te porty to było jedno wielkie pirackie państwo. Największy był Tars. Tam zwożono łupy, dzielono, handlowano wedle własnego uznania.  Potem przypłynęły okręty z Rzymu i zaczęła się regularna wojna. Trwała kilka lat, aż w końcu miejscowi przegrali.

Kapitan najwyraźniej mówił o wyprawie Pompejusza, skutecznie likwidującej tutejsze korsarstwo, szkodzące prowadzeniu handlu ze Wschodem. Działo się to jeszcze za życia Artusa, który wraz z innymi kupcami wyłożył spore pieniądze, by zachęcić senatorów do przyjęcia stosownej ustawy. Dzisiaj, po latach, jako jego potomek, słuchałem o tamtych dziejach, w których Tycjanowie, mieli swój cichy, ale jakże ważny udział. Nie dałem poznać, że o tym wiem, niemniej słuchałem jego opowieści z dużym zadowoleniem.

– Rozumiem, że piratów przegnano raz, a skutecznie?

– I tak, i nie. Wielu zginęło, łodzie odebrano, albo popalono, w Tarsie osadzono garnizon i kilka okrętów. Kto się poddał, poszedł w niewolę. Niektórym darowano, bo zgodzili się pływać w rzymskiej służbie. A ci, co uszli z życiem i odmówili przejścia na drugą stronę, poszli po rozum do głowy, i wymyśli nowy sposób na swoje zbójectwo.

– Ciekawe, jaki?

– To proste. Zamiast kraść na morzu, zaczęli kraść na lądzie. Nie tu, ale głównie przy syryjskiej granicy, na cylickim szlaku. Tam, gdzie idą towary ze wschodu, i na wschód.

– Czyli zamienili się w zwykłych złodziei?.

– Prawdę mówiąc, tak to wygląda. Ale nie w tym rzecz. Nie sztuka ukraść coś, ale to sprzedać – tłumaczył rzeczowo. – Zwłaszcza jeśli trafia się tego bardzo dużo.

– Więc co z tym robią?

– Na tym właśnie polega ich pomysł. Łupy zwozi się do małych zatoczek na wybrzeżu, a stamtąd łodziami rozwozi dalej, do Cylicji, na Cypr, do greckich miast, gdzie się tylko da. Wszędzie czekają zawczasu umówieni odbiorcy, jest zapłata, towar znika, znikają dostawcy, i wszyscy są zadowoleni. A całym tym interesem po dawnemu trzęsą stare pirackie rody.

– Przecież są tu rzymskie okręty! Na lądzie też jest wojsko.

– Nie upilnuje wszystkiego. Nie starcza go, żeby chronić cały szlak. Zresztą, nie po to tu przecież jest. Czasami i żołnierze po cichu układają się z bandami. Każdy radzi sobie po swojemu.

– Kupcy mają własną ochronę.

– Ale to za mało. Tylko największych stać na trzymanie dużych oddziałów, żeby chroniły, co ich. Myślę, młody panie, że kto, jak kto, ale ty coś o tym powinieneś wiedzieć – spojrzał na mnie znacząco.

– Słyszałem o takich praktykach, ale gdzie indziej – wywinąłem się z odpowiedzi. – Najgorzej jest ponoć w Arabii i Egipcie. Mówiono mi o tym też w Tyrze – przypomniałem sobie rozmowę z Filiponem. – Lecz nie sądziłem, że można to aż tak sobie poukładać. Przecież do tego trzeba ogromnej floty przewoźników!

– No, i właśnie tu ona jest. Stara tradycja, tylko na nową modłę. Zbójectwo tutejsi ludzie mają we krwi, od dziecka. Tak było, jest i będzie.

– Pod nosem cesarskiej władzy?

– Cesarz jest daleko, a na miejscu siedzą namiestnicy i urzędnicy. Jak myślisz, są ślepi i głusi?

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Tylko tyle, że mają oczy i uszy na swoim miejscu.

– Czyli wiedzą o tym?

– Doskonale.

– I co? Nic nie robią?

– A jak sądzisz, panie? Urzędnik, to urzędnik. W pojedynkę jest chytry, ale tchórzliwy. Ale w stadzie, to wielka, głodna hiena. Węszy za padliną. Jak dostaje, to się uspokaja.

Krótko i bez ogródek. Zwykły marynarz, w kilku prostych słowach opisał to samo, co jeszcze dwa dni temu wyłożył mi był mądry i uczony kapłan. To, o czym przekonywał mnie Maros, a co budziło mój sprzeciw, tu, na cylickim morzu potwierdzało się w całej rozciągłości, jako coś normalnego i oczywistego. Jeśli dodać do tego przechwałki Venustusa o jego dobrych stosunkach na dworze w Antiochii, i napomknienia o płatnej ochronie, jaką oferuje prywatnym kupcom, to obraz porządków w cesarstwie zaczął jawić mi się w nieco innym świetle.

Zresztą, czy powinienem się temu dziwić? Czyż na Palatynie, w senacie, na forum, jest inaczej niż tu, na krańcu państwa? Kwestury, prefektury. Wszędzie trzeba jakoś się okupić, gdzieś wkupić, kogoś przekupić. Światem rządzą pieniądze i bogactwa, a raczej sposoby ich zdobywania i krążenia. Rzecz w tym, kto i jak się nimi posiłkuje, gdy sprawuje przyznany mu urząd. Wielka władza, wielka grabież. Mniejsza władza, grabież mniejsza, stosownie do okoliczności i możliwości. Za wielkimi słowami i patosem gestów kryje się małość ludzkich słabości, i niepohamowana siła ludzkiej zachłanności w niezliczonych ich przejawach.

– Twierdzisz więc, że te praktyki dzieją się za cichym przyzwoleniem urzędów? – spytałem, choć w świetle tego, co mówił, było to pytanie raczej retoryczne.

– Bardzo cichym, ale sowicie opłaconym. I nie urzędów, ale urzędników – kapitan zaśmiał się, jakby zadowolony sam z siebie i swej zgrabnie sformułowanej odpowiedzi.

– Musisz mieć duże doświadczenie w tym względzie – wyraziłem przypuszczenie, iż i on sam stosował się do tych reguł gry.

– To rodzinna tradycja. Urodziłem się w Sidzie, tam był kiedyś piracki port, trochę zamulony ale dobrze ukryty. No, i bogate miasto. Ale po rzymskiej wojnie dziadek musiał uciekać. Wybrał wschód, wylądował w Korykos. Dorobił się kilku dużych łodzi, potem zbudował statek.

– Też brał udział w tym transporcie łupów?

– Owszem. Ale po jego śmierci ojciec uznał, że warto to zmienić. Dostał ciekawą propozycję. Stałe usługi dla wielkich kupców. I tak już zostało. Bardziej opłaca się teraz pływać dla nich, niż dla złodziejskich band. Zarobek nie mniejszy, a i pewniejszy. A przy dużych transportach jest ochrona wojska – kiwnął głową w stronę towarzyszącego na okrętu Venustusa.

Coś mnie tknęło. Któż to taki złożył ojcu kapitana ową ciekawą ofertę?  Przyszła mi do głowy myśl tyleż niezwykła, co i zabawna. Nie były w stanie bowiem zadziwić mnie już żadne zbiegi okoliczności.

– A wiesz może, kim był tamten człowiek? Ten, co ułożył się z twoim ojcem?

– Tylko z opowiadań. Był tu znany. Układał się z wszystkimi.

– Nawet z bandytami?

– Z nimi też. Nie ruszali go. Miał z nimi jakąś swoją umowę. Umiał się targować. Nie oszukiwał, ale i sam nie dawał się oszukać. Dotrzymywał słowa, dawał zarobić. Był twardy, nikogo się nie bał.  Szanowali go, nawet lubili.

– Skąd się wziął?

– To już ty, panie powinieneś chyba wiedzieć najlepiej – kapitan spojrzał na mnie znacząco. – Wielkie interesy, z samego Rzymu. Wtedy zaczęło się tu dużo dziać. Kto był prędki, kto pierwszy, ten wygrywał. Przecież nie muszę ci tego tłumaczyć – znów spróbował mnie podejść.

– Twój ojciec był niegłupim człowiekiem. Mądrze wybrał – spojrzałem na niego wymownie. Nie odpowiedziałem wprost na jego podchwytliwe dopytywanie się o moje pochodzenie, lecz dałem do zrozumienia, że może mieć racje w swych podejrzeniach.

– Też tak uważam.

– Przejąłeś po nim jego interesy?

– Jak widzisz, panie.

– Miejscowi cię nie ruszają? Nie szkodzą?

– Sam jestem miejscowy. Jest nas kilku, wszyscy się znamy. Nie warto z nami zadzierać. Zresztą, każdy może tu znaleźć dla siebie zajęcie. – Kapitan wstał, najwyraźniej kończąc naszą rozmowę. – Wolna wola. Oni nie ruszają nas, my nikomu nic nie mówimy – rzucił jeszcze na odchodnym. – To tak, jak z ładunkiem na statku. Jak dobrze rozłożony i wyważony, to jest równowaga – zakończył ze znaczącym uśmieszkiem.

– Jestem pewny, że długo ją zachowasz – odparłem, patrząc mu prosto w oczy, jakby przypieczętowując dawną umowę między dwiema rodzinami. Uśmiechem i ukłonem dał do zrozumienia, że pojął to, i zaakceptował.

Gdy zostałem sam, długo zbierałem myśli. Nie miałem, co prawda, żadnych na to dowodów, lecz też i żadnych wątpliwości, że znów trafiłem na kolejny ślad, jakimi Maes znaczył swoją obecność, gdziekolwiek się pojawiał. Ile ich jeszcze przyjdzie mi napotkać? Nawet niezbyt zaskoczyło mnie to, że nie wahał się wchodzić w układy z bandytami i piratami. W grach o rodzinne interesy każdy środek był dobry, by osiągnąć zamierzony cel.

Fortuna sprzyja bezwzględnym, słabych zaś pomija, chyba że coś się jej odmieni pod wpływem chwili i kaprysu. Niegdyś dziadek Festus w Rzymie tkał gęstą pajęczynę w którą sprytnie łowił swe ofiary w świecie władzy i polityki. Ale to Maes dostarczał mu lep, na który tak ochoczo się łapały. Bracia działali zgodnie, wspomagając się wzajemnie, jeden wykorzystywał możliwości, jakich dostarczał drugi. Nieodrodni następcy wielkiego Artusa, prawdziwego twórcy imperium Tycjanów. Władza i pieniądze w jednej rodzinie to potęga, która zmyślnie stosowana, daje niebywałe efekty.

Można spędzić lata na studiowaniu uczonych traktatów o państwie i pozostawać wciąż głupcem. Można zostać filozofem i oddawać się rozważaniom o tajnikach ludzkiej duszy, a i tak niewiele z nich rozumieć. Te kilka miesięcy samotnej podróży, jakie minęły od chwili gdym wyruszył z Rzymu, zwolna przemieniały moje myślenie o tym, czego uczono mnie w szkołach. Wiedza, jaką wyniosłem z domu o brutalnych regułach, rządzących polityką, handlem i złotem, bez doświadczenia, zdobywanego przez własną praktykę, wcześniej była dla mnie niczym innym jak tylko pustą teorią.  Dopiero teraz, naocznie przekonywałem się, jak to działa w życiu. Trudno orzec, co teraz brało we mnie górę – fascynacja tym, co spostrzegam, czy zniechęcenie tym, co uznawałem za tego przyczynę. A przecież tyle jeszcze czekało mnie w przyszłości.

Gdy dopłynęliśmy do portu, zebrałem rzeczy i, przepełniony niecierpliwością, stałem na pokładzie, obserwując przybliżające się nabrzeże wraz z widocznymi już miejskimi zabudowaniami. W pewnej chwili podszedł do mnie kapitan, z którym miałem jeszcze dopełnić rozliczenia za dowiezienie mnie tu z Cypru. Ze zrozumiałych względów żegnaliśmy się w o wiele bardziej przyjaznym nastroju, niż zeszliśmy u początków podróży.

– Pozwól, panie, że ci coś doradzę. Wiem, że udajesz się do Antiochii. Wiele domyśliłem się po rozmowie z Filiponem w Tyrze. Ale nasza rozmowa zostanie między nami. Dlatego powiadam, nie płyń dalej morzem, pamiętaj, co ci mówiłem.

– Łodzią byłoby szybciej, a mnie zależy na czasie.

– Jeśli nie masz tu nikogo zaufanego, kto akurat płynie w tamtą stronę, nie ryzykuj.

– Nawet za dobrą zapłatą?

– Nie pokazuj, że możesz sobie na wiele pozwolić. To przyciąga nieszczęście. A ty aż się o to prosisz.

– Czemu tak uważasz?

– Tu wieści rozchodzą się bardzo szybko, i trafiają do kogo trzeba. Spójrz, razem z nami z Tyru przypłynęło kilka statków – wskazał ręką na towarzyszące nam łodzie. Więcej nie musiał wyjaśniać.

– Czy chcesz mi powiedzieć coś jeszcze, czego nie wiem? – spróbowałem dopytać go do końca.

– Tylko tyle, byś uważał. Tu kradnie się nie tylko towary. Czasami i ludzi. Dla okupu.

– Na lądzie też przecież nie jest zbyt bezpiecznie.

– Ale łatwiej skryć się, albo zgubić między ludźmi. A na morzu, jakby co, nie masz żadnych szans.

– Dobrze wiedzieć. Dziękuję za ostrzeżenie – uniosłem rękę w pożegnalnym geście, zebrałem swoje rzeczy po czym zszedłem na brzeg.

W pierwszym odruchu pomyślałem, że może warto spytać go o kogoś zaufanego, kogo mógłby mi polecić. Wszelako zdałem się na odczucie, że lepiej dać sobie z tym spokój. Coś mi mówiło, że im mniej zamieszania i rozmów między obcymi, tym dla mnie bezpieczniej. Kapitan może i dobrze mi życzył, wszak na swój sposób był na naszej służbie, lecz jedno słowo za dużo mogło wystarczyć, by ktoś zainteresował się, czemu chce pomagać jakiemuś przybyszowi. Rozważywszy jego ostrzeżenie, zdecydowałem, iż dalej ruszę lądem. Trzeba mi więc było jak najszybciej wydostać się niezauważonym z miasta – najlepiej na trakt syryjski – i tam szukać w miarę pewnego sposobu na dotarcie do Antiochii. Zresztą, i tak miałem już dość morskiego powietrza, obijania się na pokładach statków, krążenia od portu do portu. Minęło cztery z górą miesiące od wyjazdu z Rzymu, a ja wciąż jeszcze nie dotarłem do miejsca, z którego miała rozpocząć się moja właściwa podróż w nieznane.

9. Cylicja

Korykos – dziwna nazwa dla miasta. Pamiętam czasy nauki, gdy pod kierunkiem pewnego gladiatora uczyliśmy się różnych rodzajów walki. W sali ćwiczeń przy palestrze zawieszano worki z piaskiem, lub drobnym ziarnem, na których wyżywaliśmy się, przysposabiając do walki na pięści. Otóż taki worek z grecka nazywa się właśnie korykos. Jakże zadziwiająca jest ludzka pomysłowość w nazywaniu rzeczy. Tu gniazdo piratów, tam zwykły wór do okładania przez pięściarzy? Zaiste, niepojęte.

Po zejściu na ląd szybko przeszedłem przez portową ciżbę i wszedłem miedzy uliczki miasta. Większa jego część, za portem, leżała na wzgórzach, prowadzących ku pobliskim górom Taurusu. Trakt syryjski biegł wzdłuż nich, należałoby więc szukać jakiegoś sposobu, żeby tam najpierw dotrzeć. Lecz wydostanie się samemu z tego podmorskiego kotła wydało mi się jeśli nie niepodobieństwem, to w każdym razie zbyt dużym ryzykiem, by samotnie je podejmować.

Przyszło mi do głowy, że przecież musi być jakaś droga wzdłuż wybrzeża, którą miejscowi krążą między sąsiednimi osadami. Przypomniawszy sobie opisy Strabona, doszedłem do wniosku, że stolica prowincji cylickiej, duże miasto Tars, znajdować się powinno dwa albo trzy dni drogi stąd na wschód. Drobny handel bez wątpienia przebił sobie jakiś mniej kłopotliwy przejazd, którym towary, bez nadkładania drogi, wędrują w tę, i z powrotem. Należało zatem go poszukać, i tam znaleźć sposobność do dalszej wędrówki. Najlepiej byłoby przyłączyć się do kogoś z miejscowych handlarzy, ponieważ samotny, obcy podróżny budziłby niezdrową ciekawość, a może i niebezpieczną podejrzliwość.

Z całego tego rozmyślania wywiodłem w końcu, że powinienem znaleźć główne tu miejsce targowe, gdzie schodzą się interesy okolicznych drobnych dostawców, hodowców i rolników. Odnalazłszy je, nie rozpytywałem na oślep, kto zacz, lecz ruszyłem dalej, idąc za wozami, najwyraźniej wyjeżdżającymi już z miasta. Tym sposobem wydostałem się poza jego obręb, tam zaś, przysiadłszy na skraju drogi, w miejscu, gdzie przy sporej studni przystawało wielu przejezdnych, by nabrać wody, począłem obserwować zatrzymujące się tabory.

Niezadługo potem wypatrzyłem wreszcie człowieka, który wraz z drugim, sporo od niego młodszym, krzątał się wokół swego dobytku. Wyglądali prosto i zwyczajnie, spokojni w ruchach, zdawali się czuć pewni siebie, choć bez zbytniej ostentacji. Wozy załadowane mieli do połowy, coś na nich sprawdzali, z nikim nie rozmawiali. Uznałem, że warto spróbować nagabnąć starszego z nich. A nuż mi się poszczęści? Podszedłem powoli, dając znak ręką, że nie mam żadnych złych zamiarów.

– Wybacz dobry człowieku, że zaczepiam – zacząłem ostrożnie – ale szukam kogoś, z kim mógłby się zabrać w drogę w stronę Tarsu. Oczywiście, zapłacę, choć wiele nie mam – dodałem.

– A tyś kto? – spytał zapytany, nie okazując ani niepokoju, ani zdziwienia.

– Jestem tu obcy. Płynąłem statkiem, ale mnie wysadzili. Dalej muszę radzić sobie sam, bo nie stać mnie na opłacenie łodzi.

– Skąd jesteś?

– Z Italii.

– A co cię tu przyniosło?

– Długo by mówić. Ale nie gardłowe sprawy.

– Nie jedziemy aż do Tarsu.

– A jak daleko?

– Do Zefiry.

– A stamtąd ile mi jeszcze zostanie?

– Dzień drogi. Albo i mniej.

– To już blisko.

– Da się wytrzymać.

– Dobrze. Zgoda – jeśli mnie zabierzecie.

– Ile możesz dać?

– Sztukę srebra.

– Stater?

– Drachma.

– Mało.

– Zapłacę za jedzenie.

– To już lepiej.

– To jak będzie?

– Trzy.

– Dużo. Przecież potem też trzeba żyć.

– Inaczej nic z tego.

– Dwie.

Spojrzał na towarzysza, który wcześniej podszedł do nas, i przysłuchiwał się rozmowie. Milcząc, kręcili głowami, obejrzeli mnie od stów do głów. Wreszcie jakby zgodzili się miedzy sobą spojrzeniem.

– Niech będzie. Ale za jedzenie osobno.

– Mam jeszcze trochę miedziaków.

– Ujdzie.

– Zgoda. – Wysupłałem jedną monetę z woreczka, w którym trzymałem tylko część pieniędzy, tak żeby zobaczyli, że rzeczywiście nie mam ich za wiele. Wręczyłem ją starszemu, z gestem aprobaty. – Druga, jak dojedziemy – wiedziałem, ze tego dopilnują.

Targowaliśmy się zwyczajnie, bez zbytnich emocji, nie za długo, ale tak, jak się należy między poważnymi ludźmi w tych okolicznościach. W przyszłości miałem jeszcze nie raz, i nie dwa, podobnie wypraszać sobie pomoc w podróży. Bywało różnie, raz z dobrym skutkiem, kiedy indziej bez efektu, lecz rytuał zawsze pozostawał ten sam.

Niezależnie od tego, czy idzie o ćwierć asa, czy o stosy aureusów, od dawien dawna jest to ta sama gra o przewagi. Trzeba umieć wytrzymać, robić stosowne miny, gesty, właściwie udawać. Wartość przedmiotu targu znają obydwie strony, ale każda chce pokazać, że ma zamiar być górą, i ugrać jeszcze coś ponadto. Podjęcie gry budzi uznanie, stanowczość i upór w jej prowadzeniu – szacunek, natomiast zaniechanie może stać się wręcz niewybaczalną obrazą. Tak jest wszędzie, czy to wśród ludzi prostych, czy bogatych. Mistrzami w tej sztuce zwodzenia są Fenicjanie i Grecy, ale i inne ludy znają ją doskonale.

Wychowany w rodzinnym bogactwie, zdobytym i nadal zdobywanym przez innych, u początków podróży trochę wzdragałem się przed nieznośną dla mnie teatralnością wykłócania się o coś, co mogłem przecież mieć za dowolną cenę. Dopiero z czasem pojąłem, ile w tym jest zdrowego życiowego sensu, a także jak owo ugadzanie się na coś wspólnego niekiedy zbliża ludzi do siebie. Oczywiście, może też i ich poróżnić, zwłaszcza gdy jedna strona bezwzględnie wykorzysta słabość drugiej, wynikającą z jakiejś konieczności lub wręcz przymusu. Gdy targ zamienia się w rabunek, otwartą grabież, kończy się to zwykle nienawiścią, nieraz na całe życie, a nawet na pokolenia.

Moi gospodarze wskazali mi miejsce na jednym z wozów, gdzie wymościłem się miedzy zwalonymi tam wielkimi worami. Okazały się nad podziw miękkie i wygodne. Jak dowiedziałem się później, była w nich kozia wełna, z jakiej w Cylicji powszechnie robi się rozmaite tkaniny, używane nawet do wyrobu żagli, a także wielkich namiotów dla wojska. Zmęczony, zapadłem w półsen, co i raz przerywany pokrzykiwaniem woźniców przy mijaniu się taborów. Miejscowi nawoływali się w tutejszym języku, z którego rozumiałem co trzecie słowo. Pamiętam, że przejechaliśmy przez małe miasteczko, potem były kolejne osady, wreszcie pod wieczór zajechaliśmy pod gospodarstwo, które od biedy przypominało stację podróżną. Tam też stanęliśmy na noc.

Wczesnym rankiem, po prostym śniadaniu, za które zapłaciłem zgodnie z umową, ruszyliśmy w dalszą drogę. Do celu zostało już niewiele, trochę więcej niż pół dnia. Góry jakby oddaliły się w głąb lądu, jechaliśmy wciąż traktem wzdłuż wybrzeża. Trochę rozmawialiśmy, o wszystkim i o niczym, głównie o zwyczajach, trochę o ich pracy. Nie dopytywałem o bandytów i pirackie tradycje, wolałem nie ruszać tego tematu w obawie, że uznają mnie za nasłanego szpiega. Przed południem oznajmili, że dojeżdżamy do Zefiry i że niebawem przyjdzie nam się rozstać, gdyż do samego miasta wjeżdżać nie będą, bo swoje sprawy załatwiają gdzie indziej. Wyjaśnili mi też, że do Tarsu mogę nawet na piechotę dojść jeszcze przed wieczorem, bo to niedaleko. Rozstaliśmy się na skrzyżowaniu dróg, przed wjazdem między miejskie zabudowania. Wypłaciłem resztę umówionej zapłaty, zebrałem rzeczy i, pożegnawszy się zgodnie, skierowałem we wskazanym kierunku.

Ponieważ dobrze wypocząłem na wozie z kozią wełną, postanowiłem ominąć samo miasto, i pójść dalej na własnych nogach. Ruch był tu znaczny, samotny wędrowiec nie budził szczególnego zainteresowania. Zatrzymując się co jakiś czas dla odpoczynku, późnym popołudniem dotarłem na przedmieścia Tarsu. Wszedłem do niego przez tę samą bramę, przez którą nie tak znów dawno temu wjeżdżała tu sama Kleopatra, witana przez Antoniusza. To tu właśnie zaczęła się ich burzliwa historia, której jakże żałosnym zwieńczeniem stała się bratobójcza bitwa pod Akcjum, i śmierć obydwojga kochanków. Spoglądając na te miejsca myślałem sobie, jak dziwnie plotą się ludzkie losy, gdy wielcy tego świata szaleńczo miotają się po świecie, w poszukiwaniu sławy i władzy, i jak niewiele zostaje po tej ich szamotaninie.

Z drugiej jednak strony, niezwykłe jest odnajdywanie śladów przeszłości, będąc samemu jej kolejnym ogniwem. Wszak Cycero, przyjaciel mego przodka, Lucjusza, w dawnych, burzliwych czasach był tu niegdyś krótko namiestnikiem. Dzięki niemu stary Artus, zawiązał był mały supełek swej pajęczyny w tej odległej krainie, która, po pompejuszowej rozprawie z korsarstwem, z czasem stać się miała dość ważnym punktem na szlakach handlowych, wiodących ze wschodu do Rzymu. Maes, jeszcze wciąż po tylu latach pamiętany wśród cylickich żeglarzy, musiał i tu, bez wątpienia, zostawić po sobie jakieś ślady. Nie było jednak moim zamiarem uważne ich wyszukiwanie, brakowało na to czasu, niemniej ciekawiło mnie, czy los znów nie podsunie mi czegoś, co miało jakiś z nim związek. Tak bowiem już jest, że pieniądz, jego zaplecze, i korzyści zeń płynące, trwalej zapisują się w ludzkiej pamięci i ludzkich sprawach, niż rządy, sprawowane przez wciąż zmieniających się władców – niegdyś od Aleksandra, aż po nasze czasy Pompejusza, Cezara, Antoniusza, Augusta, i teraz Tyberiusza.

Od pierwszej chwili zrozumiałem, czemu stary, poczciwy Strabon tak bardzo zachwycał się stolicą cylickiej prowincji. Z miejsca wyczuwało się panującą tu aurę spokoju i dostatku. Ruch tak samo duży, jak we wszystkich miastach, ale bez owego zadyszanego pośpiechu ludzkiej krzątaniny wokół małej codzienności. Życie toczy się jakby nieco wolniej, co nie znaczy że pusto i gnuśnie. Na ulicach dojrzeć można ludzi wielu narodów i plemion – Greków, Persów, Partów, Fenicjan, Żydów, Arabów, Egipcjan, Armeńczyków. W licznych świątyniach oddaje się cześć wszystkim chyba bogom świata, a ci, ze swej strony, najwyraźniej sprzyjają swym cylickim wyznawcom, i nie mącą im zbytnio  życia swymi kaprysami.

Widoczne wszędzie oznaki bogactwa znamionują raczej wykwint, niż wyniosłość, wręcz elegancję, a nie krzykliwe prostactwo dorobkiewiczów. Zapewne wynikało to z tradycji uprawiania nauk, edukacji i sztuki. Tars ma się bowiem czym szczycić. Strabon chwalił tutejszy zapał do nauk, zwłaszcza do filozofii. Dobrze znał się z Atenodorem, stoickim nauczycielem samego Augusta w jego młodości. To dzięki niemu, gdy Oktawian został już cesarzem, cylicka stolica zyskała miano wolnego miasta, i zwolnienie z danin. Niezwykłością są tu też prawa kobiet, które nie tylko mogą swobodnie uprawiać sporty, ale i sprawować urzędy – rzecz w Rzymie i innych krajach nie do pomyślenia, chyba że niegdyś w Egipcie. A wszystko to za sprawą Kananity, który wiele lat krążył między Rzymem, a Tarsem, i na swój sposób uzyskiwał od możnych tego świata tak wiele dla swej ojczyzny. Obdarzany zaufaniem i szacunkiem na Palatynie, wyjednywał pobłażliwość władcy, który przecież słynął ze starań o przestrzeganie czystości obyczajów, i niekiedy dość krzywym okiem spoglądał na nadmierną swawolność Cylicjan.

Bo rzeczywiście, z racji bogactwa i przywilejów, są próżni ponad zwykłą miarę. Jawnie okazują obojętność dla wielkiej polityki, interesuje ich jedynie pomnażanie bogactwa, i wygodne z niego korzystanie. Cylicja to mały, zamożny kraj. Lata pirackiego rozpasania minęły bezpowrotnie, rozwinął się w niej natomiast ruch pieniądza i towarów. Nie sprawia Rzymowi kłopotów, więc panuje tu spokój. Uprawiane w głębi kraju zbójectwo trzyma jako tako w ryzach spory garnizon naszych wojsk, pilnujący również bliskiej, a niezbyt pewnej granicy z Armenią. Ponieważ nie płaci się tu danin, więc i urzędy ograniczone są tylko do spraw państwowych, co dla miasta ma tę dobrą stronę, że w Rzymie brakuje chętnych, by przyjeżdżać tu po urzędnicze łupy. Nie mieliby w Tarsie sposobności do nadmiernego łupiestwa i przekupnego intrygowania – tym zajmują się miejscowi, którzy w tej materii przestrzegają od dawna ustalonych zwyczajów. Gdy rzeczy w prowincji układane są i zmieniane powoli, wedle własnych potrzeb i reguł, wiadomo czego się trzymać, i mało kto jest skory do głośnych awantur, czy szukania u obcych pomocy dla ich prowadzenia.

Nie oznacza to, żem widział w Tarsie jakąś bajkową sielankę. Życie toczy się tu w rytm powszechnej i odwiecznej gry o namiętności, przewagi i pieniądze. Polityka rzadko kiedy tu teraz dociera, chyba że pośrednio, jak to było z nieszczęsnym Wononesem. Swego czasu syn króla Fraatesa, wychowany w Rzymie, z woli został Augusta na krótko osadzony na tronie partyjskim, skąd go szybko wygnano za chciwość i wyparcie się tradycji przodków. Na krótko zawładnął Armenią, lecz i stamtąd musiał uchodzić, gdyż nowy już cesarz, nasz Tyberiusz, miał serdecznie dość kłopotów, jakie sprawiał ten głupi i żałosny błazen, nadto niewdzięcznik, spiskujący z kim się da przeciw cesarstwu. Osadził go na więc na wygnaniu właśnie tu w Tarsie. Kłopotliwy Part, który sam chyba nie wiedział kim jest, wciąż knuł intrygi, wyobrażając sobie w swej próżności, że może nadal brać udział w dużych grach o władzę. W nadziei na jakieś w tym sukcesy postanowił uwolnić się spod kurateli namiestnika Cylicji, i samowolnie ruszył na północ, by szukać nowego szczęścia.  Szybko jednak złapany w drodze, zginął w nieco tajemniczych okolicznościach.

Ktoś z przypadkowo spotkanych przechodniów, gdym go pytał o drogę, pokazał mi mimochodem – jako ciekawostkę – willę w której Wonones mieszkał podczas swego wygnania w Tarsie. Z rzuconych kilku zdań wyczułem wielką niechęć do tego nieudanego władcy dwóch królestw. Podobno jego wyniosłość przekraczała wszelką ludzką miarę. Barbarzyńca, choć wychowanek Rzymu, mający się przy tym za Greka z ducha i umysłu, był po prostu zwyczajnym durniem, przy tym niezłym ponoć chciwcem i okrutnikiem. Tak to już bywa, gdy statyście historii przychodzi do głowy mieć się za samozwańczego demiurga. Dobrze, jeśli kończy tylko jako jej pośmiewisko. Zwykle jednak marnie ginie gdzieś z ręki niewolnika, na zlecenie tych, którym przestaje już być potrzeby i użyteczny.

Jest też w Tarsie teatr, i stadion, i wiele pięknych miejsc publicznych, mają nawet niezłą bibliotekę. Wszystko to obejrzałem sobie przez kilka dni, jakie tu spędziłem. Czego nie znalazłem wcześniej u Strabona, wywiedziałem się na miejscu podczas licznych rozmów z miejscowymi różnej rangi i znaczenia. Los dał mi trochę czasu na takie wytchnienie, gdyż już następnego dnia po przybyciu przydarzyło mi się spotkanie, które ostatecznie przesądziło o sposobie dotarcia w do Antiochii. Był to przypadek, niezwykle dla mnie pomyślny.

Otóż po nocy, przespanej w całkiem przyzwoitym domu podróżnym, postanowiłem rozejrzeć się w mieście i rozeznać, jak by tu najlepiej i najbezpieczniej dostać się do stolicy syryjskiej prowincji. Mogłem, oczywiście, pójść z tym do tutejszego namiestnika, lecz nie miałem ochoty dla tak błahej sprawy korzystać ani z przywileju imienia i pozycji, ani z pomocy miejscowych urzędników, którzy zapewne próbowaliby mnie osaczyć swoimi pomysłami, i przy okazji nieźle oskubać. Odnalazłem więc wielki plac targowy z myślą, by znów poszukać jakichś wędrownych kupców, wybierających się w tamte strony. Ten sposób podróżowania nieźle już wypróbowałem, wiec wierzyłem, że i tym razem uda mi się z niego skorzystać.

Okazało się to nie takie proste. Nie znalazłem nikogo, kto sam zmierzał aż tak daleko. Miejscowi znają mnóstwo mniejszych i większych przystani i portów w całej zatoce egejskiej, dokąd idą ze swymi towarami, by stamtąd przewieźć je dalej łodziami do Seleucji, gdzie czekają już na nie odbiorcy z pobliskiej Antiochii. Niektóre transporty wysyła się do Aleksandretty, ale potem jest z nimi wiele kłopotów. Drobni kupcy unikają drogi lądowej, gdyż przeprawa przez wrota syryjskie, na starym, perskim szlaku królewskim, do łatwych nie należy. Za tą pięknie brzmiącą nazwą kryje się długa, kręta i kamienista przełęcz w górach, niezbyt przydatna dla handlowych taborów. Nie sprzyja temu sama natura, gdyż przejście jej, nawet przy dobrej pogodzie, wymaga sporo wysiłku. Nadto, potrzebni przewodnicy każą sobie słono płacić za swe usługi; a i tak nie ma się do końca pewności, czy aby nie są w zmowie z czającymi się w gdzieś bandytami.

Droga, niegdyś jakże przydatna dla wojsk Aleksandra i Cezara, wybierana przez zdobywców i pojedynczych odkrywców, dla handlarzy jest wielce uciążliwa, a nawet ryzykowna. Tak to zwykle bywa, że czym innym jest wspaniała legenda, czym innym zaś życiowa praktyka. Kto nie ma specjalnych po temu powodów, bez dodatkowych gwarancji bezpieczeństwa, nie decyduje się na taki hazard. Ponieważ bezpieczne przepłynięcie zatoki zajmuje dzień lub dwa, a łodzi wszędzie w bród, więc dla większości zainteresowanych wybór jest raczej oczywisty.

Wróciwszy po całym niemal dniu takich przeszpiegów, zmęczony i zniechęcony, zasiadłem przy ulicznym stole tawerny, w środku miasta, by odpocząć i coś zjeść. Niedaleko mnie, rozsiadła się grupka rzymskich legionistów. Rozmawiali w naszej mowie, której nie słyszy się tu wiele. Rozochoceni winem, zachowywali się dość głośno, więc słyszałem, o czym rozprawiali. I tak dowiedziałem się, że dwie kohorty rzymskiej piechoty są w drodze do pobliskiej Adany, by potem, z częścią stacjonujących w niej wojsk, udać się dalej do Antiochii, celem wzmocnienia jednej z tamtejszych legii syryjskich. Podobno szykowała się jakaś kolejna armeńska awantura z Partami, więc Rzym, dla zachowania świętego pax Romana, postanowił na miejscu dopilnować swych licznych interesów. Ci tutaj planowali wyruszyć za kilka dni, a oczekiwanie najwyraźniej uprzyjemniali sobie tak, jak to żołnierze zwykli czynić podczas krótkich postojów. To mogło być coś dla mnie. Wyczekawszy chwili, gdy nieźle się już rozochocili, zebrałem się na odwagę i podszedłem do nich, kierując się ku temu, który, wedle dystynkcji, musiał być centurionem. Spojrzeli na mnie, i z zaciekawieniem zamilkli.

– Wybacz śmiałość, panie – odezwałem się do oficera. – Słyszę rzymską mowę, co mnie niezwykle porusza i skłania do złożenia wam mego uszanowania. Czy pozwolicie, bym je okazał, zapraszając do przyjęcia dzbana wina, i wspólnego wypicia go za pomyślność waszej służby – mówiłem nader zawile, jak na żołnierskie głowy, lecz chciałem wydać im się człowiekiem życzliwym i godnym zaufania. Spojrzeli po sobie nieco zdziwieni.

– W rzeczy samej, śmiały jesteś, człowieku – centurion odparł zaczepnie, z nutką nieufności w głosie, zrozumiałej jednak w tych okolicznościach. – Ktoś ty taki?

– Obywatel Rzymu, przejazdem, w drodze do Syrii – rzekłem, nie podając jednak swego imienia.

– Daleką drogę sobie wybrałeś – centurion nie kwapił się do przyjęcia zaproszenia bez kilku choćby słów wyjaśnienia. Wciąż zachowywał czujność wobec nieznajomego.

– Chętnie to objaśnię, jeśli zechcesz przyjąć moje zaproszenie – odwróciłem role gościa i gospodarza tej chwili.

– Uznam więc, że składasz je bez złych intencji – spojrzał nieco łaskawszym okiem. Darmowy poczęstunek zawsze bywa mile widziany, niezależnie od okoliczności. – Choć nie sądzę, byś nie miał jakiegoś po temu powodu – dodał bez ogródek. – Ale dam ci szansę, byś go wyłożył – wskazał ręką miejsce przy stole.

Podziękowałem skinieniem głowy, usiadłem, dopełniliśmy wzajemnej prezentacji. Przedstawiłem się przybranym imieniem podróżnym, które przyjął za dobrą monetę, nie dając poznać, że nie do końca mi dowierza, Wezwałem obsługującego służącego, kazałem podawać dobre wina. W kilku słowach opowiedziałem, jaką drogą tu trafiłem, i czemu w ogóle jadę tam, dokąd jadę. Ta krótka opowieść była, oczywiście, przykrojona na potrzebę chwili. Moi rozmówcy mieli wiedzieć tylko tyle, że jestem najętym agentem handlowym, wysłanym w interesach do Antiochii.

Potem zwyczajowo ponarzekałem na niewygody podróży, wspominając przy tym niechęć, okazywaną rzymskiemu panowaniu w prowincjach. Żołnierzom, których zadaniem jest go strzec, spodobało się, gdy co i raz wtrącałem mimochodem uwagi, świadczące o moim uznaniu dla ich pozycji strażników cesarstwa. Centurion, jeśli nawet wyczuwał ukrytą interesowność tych ostrożnych pochlebstw, przyjmował je za rzecz naturalną. Mnie zaś udało się zmyślnie wytworzyć wrażenie owego szczególnego porozumienia ludzi tej samej wspólnoty, którzy oto przypadkiem znaleźli się razem w obcym kraju.

Po wstępnej wymianie grzeczności, i kilku zwyczajowych toastach, rozmowa szybko zeszła na rozmaite przygody, jakich i oni, i ja, doświadczaliśmy na szlakach naszych wędrówek. Szczególnie rozbawiła ich moja opowieść o rejteradzie ze świątyni Afrodyty na Pafos. Dopytywali o owe posągi, z wielkim znawstwem rozprawiali o tym, co przedstawiały. Spieraliśmy się, czy słusznie zrobiłem, nie podejmując męskiego wyzwania, przed jakim postawiła mnie piękna kapłanka. Rubaszność ich komentarzy chwilami przekraczała granice prostactwa, było to jednak zrozumiałe, zważywszy, że dałem upust swej hojności w zamawianiu napitków.

Wcześniej nie miałem w zasadzie okazji bliskiego obcowania ze zwykłymi żołnierzami, chyba że podczas nauki na placach ćwiczeń czy oglądania tryumfu któregoś ze zwycięskich wodzów. Ponieważ od dziecka przeznaczono mnie do szczególnych zadań na przyszłość, nie odbyłem zwyczajowej, rocznej służby wojskowej po wdzianiu togi. Zresztą, prawdę powiedziawszy, posyła się do niej tylko tych najgłupszych, albo mających po temu szczególne upodobanie. Kto wykazuje się choćby niewielkimi zdolnościami, trafia do szkół prawniczych, lub do praktykowania przy urzędach publicznych i państwowych. Mnie przypadło w udziale szkolenie się w specjalnej grupie przyszłych cesarskich dyplomatów i agentów. Niezbyt w niej lubiano wojskowych, nawet nimi trochę pogardzano, uważając, że rozum, wiedza, spryt i giętkość w działaniu, więcej znaczą niż naga siła. W naszym gronie liczyła się jednostka, tam zaś indywidualizm roztapiał się w masie.

W domu Tycjanów bywali wielcy tego świata, konsulowie i dowódcy najwyższych rang. Dziadek, który w latach największych nawet rzymskich awantur doskonale umiał miedzy nimi lawirować, z wieloma załatwiał poważne sprawy, ocierające się zwykle o ogromne pieniądze i wpływy. Po nim sztukę tę równie dobrze opanował mój ojciec. W grę wchodziła najpierw polityka i władza, służba wojenna była czymś, o czym mówiono z obłudną troską, w istocie uważając ją tylko za środek do osiągania własnych, nieraz niewyobrażalnie wielkich korzyści. Teraz, siedząc w cylickiej tawernie, miałem okazję z bliska przyjrzeć się tym, którzy stanowią dla takich, jak tamci, narzędzie swooich rozgrywek na polach bitew.

Nie wzbudzili we mnie żadnych podniosłych uczuć, zwłaszcza iż to, co miałem przed sobą, niespecjalnie przystawało ani do poetyczności, ani do patosu znanych mi opisów żołnierskich cnót. Zapewne byli dzielni i odważni, lecz o żadnej wzniosłości stanu wojskowego mowy być nie mogło. Może jedynie centurion wyróżniał się pewną ogładą mowy, ale za w miarę przyzwoitą formą nie kryła się specjalnie ciekawa treść, ani tym bardziej zbyt wyrafinowany sposób myślenia. Pozostali nawet niespecjalnie udawali, nawet między sobą, że są kimś innymi niż zwykłymi wyrobnikami od zabijania i obrony cudzych interesów, tyle że nieźle opłacanymi z kasy państwa, a nie osób prywatnych.

Spotkanie zamieniło się w przyjazną pogawędkę, więc uznałem, że pora bardziej już otwarcie przystąpić do sprawy, którą chciałem z nimi załatwić. Nic tak nie ułatwia zdobycia przychylności, jak odwołanie się do próżności tego, u kogo szuka się wsparcia. To pierwszy warunek powodzenia, które później i tak przychodzi okupić brzęczącą monetą. Udając zatroskanie, a nawet pewną bezradność, zacząłem utyskiwać na zagrożenia, przed jakimi staje samotny podróżnik, przemierzający Cylicję. Swój kłopot zręcznie przeniosłem na nich, prosząc, by doradzili mi, jak się z nim uporać. Żołnierze podsuwali różne pomysły, padały ostrzeżenia. Natomiast nieskory do rad centurion, mimo wielkiej ilości wypitego wina, wykazał się dużą przytomnością umysłu. Nie dał się zwieść moim podchodom, i szybko pojął w czym rzecz.

– Człowieku, dajże spokój temu gadulstwu – krótko uciął dalsze rozważania. – Przestań już kręcić tym swoim obrotnym językiem – machnął ręką – i powiedz wprost, że chciałbyś się z nami zabrać.

– Jak wprost, to wprost – odparłem mało wyszukanie. – Nie będę krył, że przyszło mi to do głowy, gdy was tu zobaczyłem.

– Zmyślny jesteś, ale mnie nie nabrałeś – zaśmiał się. Nie wyczułem jednak w jego głosie niechęci.

– Nie przypadkiem, widać, jesteś centurionem – pokiwałem głową, umyślnie okazując aprobatę dla jego bystrości.

– A ty chyba też nie jesteś tu przypadkiem? – rzucił z nieufnością.

– Trochę tak, trochę nie. – Uznałem, że nie warto dalej zbytnio kluczyć, choć ostrożności nigdy za mało. – Najęto mnie, bym pojechał do Syrii dla pewnej sprawy, a do Cylicji trafiłem bardziej za zrządzeniem bogów, niż z własnej woli. Teraz chcę jak najszybciej się stąd wyplątać. Ale wszędzie mówią mi, że drogi tu niebezpieczne, a na morzu też łatwo przepaść bez wieści.

– Bo to prawda. Zbójecka kraina. Taka była, i taka wciąż jest.

– Zatem rozumiesz, że chętnie z wami o tym rozmawiam.

– Z Rzymu jesteś, powiadasz – centurion przyjrzał mi się dokładnie. – I dojechałeś aż tutaj?

– Ale jeszcze nie do celu.

– Kto cię wie? Może tylko tak udajesz? – Naraz zmienił ton – Szpiegów tu nie brakuje – rzucił, niby żartobliwie ale z wyczuwalną nutką podejrzliwości.

– A co tu szpiegować? – udałem niewinne zdziwienie. –  Wszystko i tak jest na widoku.

– Wojsko, to wojsko. A gdzie wojsko, tam zawsze coś się dzieje. Albo może dziać. Ciekawskich nie brakuje.

– Centurionie, wybacz, ale mało to odkrywcze, co mówisz – zaśmiałem się. – Zresztą, jak nie chcesz ze mną rozmawiać, to po prostu powiedz, a nie rzucaj zbyt lekko ciężkich słów. Pożegnamy się, i będzie po sprawie. – Całe to przekomarzanie uznałem za wstęp do dalszych pertraktacji. Nie myliłem się.

– Nie irytuj się – przyjaźnie poklepał mnie po ramieniu. – Nikt tu nie chce cię obrazić. – Podniósł się z ławy, wstali też i jego kompani. – Musimy wracać.  Chodź z nami, porozmawiamy po drodze – zaprosił mnie wymownie. – Kto wie, może coś wymyślimy? – uderzył w znany mi dobrze ton, właściwy bardziej kupcom, niż żołnierzom. Zrozumiałem, że postawię na swoim, tyle że teraz nadeszła pora na targi.

Jest coś obrzydliwego w sytuacjach gdy wie się, że warto, lub trzeba coś zrobić wbrew własnym przekonaniom. Po raz kolejny spotkałem kogoś, kto bez ogródek wykorzystywał pozycję silniejszego do wyłudzenia paru sestercji, nosząc przy tym na sobie znaki cesarskiego legionu. Nawet jeśli nie masz żadnych złudzeń, jeśli uznajesz to za przyjęty obyczaj, to jednak miło by ci było, gdyby choć raz ktoś taki okazał zwykłą, bezinteresowną życzliwość. Ale nic z tego. Tak już jest ten świat urządzony, że handluje się wszystkim, nie tylko towarami – może nawet głównie nie tylko nimi. Gdy wykłócasz się na placu przy kramie, gra jest jasna i oczywista, widzisz co kupujesz, i za ile. Sprzedający daje też rękojmię swym imieniem, a jeśli zechce oszukiwać, prędzej czy później straci klientów. Zresztą, ofert jest wiele, możesz wybierać i przebierać.

Gorzej, gdy szukasz pomocy w przymusie, i nie masz wyboru. Kupujesz nie tylko przysługę, ale i cudzą łaskawość, która kosztuje tym więcej, im więcej sprzedający ma przewagi, a mniej przy tym skrupułów, by z niej korzystać. Nie masz też żadnej pewności, że się wywiąże z obietnicy, bo jeśli kto przebije stawkę, to i ciebie sprzeda. W takich targach nie ma mowy o prawości czy honorze – jakby się to zgrabnie nie odbywało. Przyciśnięty koniecznością, godzisz się na wymuszone układy, wiedząc, jak mogą być wątpliwe. Za własne pieniądze zdajesz się na łaskę chciwych i chytrych, których akurat los obdarzył możliwością udzielenia ci tego, czego akurat potrzebujesz. Oczywiście, zawsze możesz zrezygnować z tego rodzaju przysług, lecz to kalkulacja dość ryzykowna, zwłaszcza przy dużej niepewności przyszłych zdarzeń. Kupując taką pomoc, czujesz niejaki wstręt, ale godzisz się płacić, nawet jeśli cię przy tym upokarzają wyniosłością fałszywej dobroczynności. I nie ważne, czego to dotyczy, rzeczy wielkiej, czy małej. W kłopotach każda sprawa jest wielka i znacząca.

Wysforowaliśmy się z centurionem do przodu, żołnierze, na dany przezeń znak, szli kilka kroków za nami. Targ był krótki. Za pewną, nawet niewygórowaną cenę, zgodził się, bym dołączył do legionistów, ale przy taborach. Nie nadawałem się do wojskowych marszów, więc miałem jechać wozami z ekwipunkiem i pomocnikami, zajmującymi się tysiącem spraw, nawet leczeniem chorych. Był to korzystny układ, ale wymagał jeszcze ułożenia się z ich przełożonym, co oznaczało kolejne uszczuplenie mych zasobów.

– Każę mu cię przyjąć na czas drogi do Antiochii, ale musisz się z nim domówić co do szczegółów – oświadczył centurion, gdy już ustaliliśmy co, jak, i za ile. – Uznamy, że na ten krótki czas mianuję cię pomocnikiem do sporządzania listów i rachunków dla kwestorów.

– Ale ja niezbyt się na tym wyznaję. Nigdy tego nie robiłem.

– Pisać umiesz, widzę, żeś człek uczony, więc na pokaz wszystko się zgodzi, a jakby co, dasz sobie radę. W wojsku każdy musi mieć swoje miejsce i zadania. To będzie tylko formalność, a bez szemrania, że wisi nam na głowie jakiś zbędny gość.

I tak oto, z samotnego wędrowca, stałem się znienacka ni to żołnierzem, ni to legionowym skrybą – przynajmniej tytularnym. Nie tak sobie wyobrażałem sposób dotarcia do syryjskiej stolicy, ale w mig pojąłem, że wyszło całkiem zręczne i bezpieczne rozwiązanie całej tej sytuacji. Przemarsz wojska przez prowincję to nie wojna, a udział w takiej eskapadzie to zabezpieczenie przed cylickim zbójectwem na lądzie i morzu. Na wygody nie ma co liczyć, ale można być spokojnym o własną skórę. Szedłem więc z żołnierzami z lekkim sercem, nawet nie irytowały mnie już tak ich prostackie humory.

Gdy doszliśmy do obozu, centurion oznajmił optionowi, kim mam być, po czym wezwał człowieka, bezpośrednio zawiadującego taborami. Zlecił mu, by się mną zajął jak należy, bo będę teraz jakby na służbie, choć bez rygorów. Ten szybko pojął, w czym rzecz, co skłoniło mnie do przypuszczenia, że podobne usługi praktykuje się tu nie od dziś. Rozmowa znów była krótka i, by tak rzec, treściwa. Stosowna ilość monet zmieniła właściciela, po czym ustaliliśmy, jak to wszystko ma się odbywać.  Wojsko wyruszało za trzy dni, miałem stawić się wieczorem przed dniem wymarszu i odnaleźć wóz, który mi zaraz wskazano. Mogłem od razu zostać w obozie, ale uznałem, że ten czas wykorzystam na rozejrzenie się po okolicy i że wygodniej mi będzie, zatrzymać się w jakimś domu podróżnym, gdzieś w środku miasta.