Początek U Kresu Drogi

 1. Echo z przeszłości

            Stałem na pokładzie sporego statku żaglowego, który niespiesznie, ale pewnie zmierzał do Tyru. Nie był jakoś szczególnie okazały, ale wyglądał solidnie, a za kapitana miał człowieka najwyraźniej biegłego w swym rzemiośle. Niezbyt liczna załoga słuchała go bez szemrania, każdy marynarz znał swoje miejsce i powinność. Wypłynęliśmy o świcie, tak jak kilka innych jeszcze łodzi wiosłowych, które jednak szybko rozpierzchły się po morzu, każda w swoją stronę. Ranek był chłodny, ale gdy tylko słońce wyłoniło się nad horyzont, ziąb szybko ustał. Jedyny tu człowiekiem bez zajęcia, schodziłem wszystkim z drogi, by nikomu nie zawadzać w pełnieniu swych obowiązków. Oparty o burtę, spoglądałem na majaczącą w oddali linię brzegu, której mieliśmy nie tracić o oczu przez cały czas trwania podróży. Ładunek był spory, więc statek sunął ociężale, wykonując niewielkie zwroty tylko wtedy, gdy zanadto oddalaliśmy się od lądu. Początkowa niepewność, jaką poczułem po odbiciu od nabrzeża, szybko ustąpiła, gdy tylko przekonałem się, że mam do czynienia ze zgraną drużyną silnych ludzi morza, pewnych tego, co robią.

            – Widzę, młody panie, że masz się niezgorzej? Coś mi się wydaje, żeś obyty ze statkami – usłyszałem z boku głos kapitana.

            – Czemu tak sądzisz? – zapytałem grzecznie, ostrożnie zachęcając do podtrzymania rozmowy. Trochę zaskoczyło mnie jego spostrzeżenie.

            – Wiesz, na co zwracać uwagę.

            – Po czym to poznajesz?

            – Po tym, jak się rozglądasz. Nie ciekawią cię szczegóły, więc sam statków raczej nie budujesz. Ale patrzysz, ile może pomieścić towaru, czy bezpiecznie załadowany, jak ustawiony żagiel. Umiesz tu się poruszać, stąpasz pewnie, nie przeszkadzasz ludziom w pracy. Jadłeś, a nie chorujesz.

            – Bystre masz oko, kapitanie. Nie będę krył, że sporo pływałem – przyznałem.

            – I chyba nie jako żołnierz?

            – Czemu tak myślisz? – znów odparłem pytaniem na pytanie, chcąc zorientować się, ku czemu zmierza.

            – Młody jesteś, a tacy teraz na wyprawach szukają szczęścia. Skoro nie wojujesz, to znaczy, że nie musisz. I nie chcesz. Co innego przygnało cię tu aż z Rzymu. Chyba interesy – mówiąc to, patrzył mi uważnie w oczy.

            – Mogę być kimkolwiek. Choćby i awanturnikiem, szukającym przygód. Albo zbiegiem. I niekoniecznie z Rzymu – wytrzymałem jego wzrok.

            – Myślę, że masz jakiś swój cel. Nie szukasz przygód, choć te i tak cię dopadną. Na zbiega jesteś zbyt pewny siebie. Wzrok masz czujny, ale spokojny, Oczy ci nie latają. Zauważyłem to, gdyśmy wczoraj się spotkali.

            – To jeszcze o niczym nie świadczy.

            – Twardy jesteś. Umiesz się targować.

            – Przecież to normalne.

– Dla kogo normalne, dla kogo nie. Awanturnicy albo szastają pieniędzmi bez umiaru, albo nie śmierdzą groszem. Wtedy nie mają czym płacić. Najmują się do roboty, żeby dalej podróżować. Ale marni z nich pomagierzy. Takich pędzę na cztery wiatry, bo żadnego nie ma z nich pożytku.

– A gdy ktoś ucieka? Jakiś złoczyńca, złodziej, oszust? Albo banita pod sądem?

– Jego rzecz. Mnie wystarczy, że popatrzę – i swoje wiem. Jak płaci i nie sprawia kłopotów, o nic nie rozpytuję. Wsiada, potem wysiada, i tyle. Ale rzadko biorę obcych.

– Mnie zabrałeś. I sam zacząłeś rozmowę.

– Zabrałem, bo mi się spodobałeś. Poza tym, jest coś, co mnie w tobie, młody panie, zaciekawiło.

– I myślisz, że uda ci się pociągnąć mnie za język?

– To nie tak, jak myślisz. Twoje sprawy mnie nie interesują. Ale coś mi przyszło do głowy, i nie daje spokoju.

– Jaśniej, proszę.

– Podałeś mi swe imię. Festus.

– Wielu je nosi.

– Prawda. To rzymskie imię, ale raczej rzadko się je spotyka.

– Rodzinna tradycja. Mam je po dziadku.

– I w tym rzecz. – Zamilkł na chwilę, uniósł rękę w górę, jakby się wahał. –  Chciałbym cię o coś spytać. Ale bez urazy – nie zechcesz, nie odpowiesz.

– Odpowiedź zależy od pytania. – Rozmowa zaczęła przybierać niespodziewany obrót. Zaintrygował mnie, ale wolałem zachować ostrożność

– Pozwól, że najpierw coś ci opowiem. Krótko, żeby nie nudzić.

– Mam czas, chętnie wysłucham.

– Pływam od dziecka. Ojciec miał dwa statki. Najpierw jeden, mniejszy, potem się dorobił i dokupił drugi, większy. Powodzenie zawdzięczał temu, że związał swój los i interesy z pewnym wielkim domem handlowym w Rzymie. Zdarzyło mu się kilka razy spotkać człowieka, który był jego głową. I ten człowiek nosił to samo imię, co ty.

– Cóż, zbieg okoliczności. Przypadek.

– Może tak, może nie. Ale czuję przez skórę, że nie jest.

– Przeczucia bywają zwodnicze.

– Długo kręcę się po świecie. Trochę umiem czytać w ludziach.

– Z samych tylko imion? To za mało.

– Pewności nie mam. Ale widzę to tak. Młody rzymianin, bez asysty, nawet bez służącego. Zatem zaradny i odważny. Zapuściłeś się daleko, zdany tylko na siebie. Musisz mieć ważny powód, żeby tak ryzykować w pojedynkę. Myślę, że nie Tyr jest twoim celem, mierzysz gdzieś dalej.

– To tylko twoja fantazja. Ale jeśli nawet – to jeszcze o niczym nie świadczy.

– Nie taszczysz ze sobą wielkich pakunków, bo co potrzebne, kupisz sobie po drodze. Więc nie martwisz się o pieniądze, choć wiele ich ze sobą chyba nie masz. I słusznie, bo łatwo je stracić. Wypadki chodzą po ludziach. Ale nie czuć w tobie obawy, że ci ich zabraknie. A to oznacza dostęp do jakichś ich źródeł w podróży. Tak jest wygodniej i bardziej bezpiecznie.

– Takie domysły, kapitanie, mogą cię wywieść za daleko na to otwarte morze, a tam łatwo się pogubić.

– Tak, tak, chyba za dużo mówię. Jeszcze tylko jedno. Obycie masz pańskie, ale grzeczne. To się wynosi z domu. Arystokrata byłby chyba bardziej pyszny, wyniosły. Zostaje więc pieniądz. Duże pieniądze. Takie, które wciąż są w obrocie. Więc handel, kupiectwo. Na wielką skalę. My tu na morzu sporo o tym wiemy.

– Muszę, kapitanie, oddać sprawiedliwość twojej bystrości. – Wszedłem mu w słowo, chcąc na tym zakończyć tę niezręczną dla mnie pogawędkę. Ale nie dał zbić się z tropu. Uniósł rękę i zatoczył nią krąg ponad horyzontem.

– Spójrz, panie. Tylko kilka domów handlowych sięga tak daleko i mierzy tak wysoko. A mój ojciec niegdyś służył jednemu z nich. To był dom Tycjanów, rządzony przez człowieka niezwykłego. Nada go tu pamietają. Zwał się właśnie Festus. Festus Tycjanus. Jakoś dziwnie wydaje mi się, że możesz być jego krewnym, może nawet wnukiem. O to właśnie chciałem cię zapytać.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Dziwnym zrządzeniem losu trafiłem na kogoś, kto na swój pokrętny sposób domyślił się, kim jestem. Zaiste, bogowie mają dziwaczne poczucie humoru. Chciałem tak długo, jak tylko się da, pozostać w oczach świata nieznanym wędrowcem, a oni już teraz postawili na mej drodze całkiem obcego mi człowieka, którego ojciec służył niegdyś naszej rodzinie. Dziadek, rzeczywiście, cieszył się wielka renomą i estymą, tak wśród możnych, jak i wśród sług, od Palatynu, aż po nabrzeżne doki. Nie sądziłem jednak, że jego sława przeżyje go, i to jeszcze tak daleko od Rzymu. Wywód kapitana był bez zarzutu. Jego słowa napawały mnie dobrze zrozumiałą dumą, ale i wzbudziły niepokój. W morskim światku wieści rozchodzą się szybko i daleko. Nie byłoby dobrze, gdyby wyprzedzała mnie opowieść o tym, któż to taki zapuszcza się aż po krańce cesarstwa. Wolałabym sam decydować, komu powierzam tajemnicę mego pochodzenia. Zaskoczony obrotem rozmowy, milczałem, odwróciwszy głowę ku morzu.

– Twoje milczenie jest bardzo wymowne, młody panie. Chyba wiem, co sobie myślisz. Co czujesz. I czego byś sobie życzył.

– Powiadasz, że twój ojciec służył domowi Tycjanów. Czy to wtedy dorobił się drugiego statku? – postanowiłem ciągnąć dalej te rozmowę, bez nazywania rzeczy po mieniu.

– To był bogaty czas. Towary woził od Galii, aż po Cypr. Nie było dużego portu, do którego by nie zawinął choć raz. Zboże, wino, oliwa, nawet garum, to najlepsze, z Kartaginy. To były wielkie transporty, i wielkie pieniądze. Stary Festus – tak go tu zwali – miał dobrą rękę. I hojną.

Tym razem mnie coś przyszło do głowy. Jeden kaprys losu gonił następne.

– Powiadasz, że przewoziliście garum. To cenny ładunek, powierzano go tylko najlepszym.

– Ojciec był z tych najlepszych.

– A ty? Pływałeś z nim?

– Wiele razy. Ale nie zawsze. Jakby to powiedzieć – miałem szczęście, bo zostałem w domu, gdy zabrało go morze. Też bym wtedy zginął.

– Gdzie to się stało?

– Dokładnie nie wiadomo. To były długie rejsy. Z portu, do portu. Czasami po wiele miesięcy. Tycjan gonił załogi po morzu jak Cezar swoje wojska po całym świecie.

Garum, to był majątek. Udany transport przyprawy oznaczał olbrzymią fortunę. Ale kryło się za tym niebezpieczeństwo. Domy handlowe najmowały piratów, by zatapiali statki konkurencji. Dawno temu, jeszcze przed moim urodzeniem, dwa razy przytrafiło się to i nam. Wspominano o tym w opowieściach rodzinnych.

– Pamiętasz może, kiedy to było?

– Niedługo po tym, gdy nastał August.

– A nie zatrzymywaliście się czasami na Pandatarii? Na pewno wiesz, o czym mówię?

Tym razem to kapitan zamilkł na dłuższą chwilę. Wreszcie spojrzał na mnie nieco dziwnie, uśmiechnął się, jakby porozumiewawczo.

– Jeśli znasz tę wyspę, to dużo musisz wiedzieć, panie.

– Byłem tam raz, z ojcem, jeszcze jako mały chłopak.

– To wyspa cesarskich tajemnic. Nie każdy ma tam wstęp.

– Wiem. Ale nie za wiele.

– Budowano tam wtedy port. Wykuto go w nabrzeżnych skałach. Z tajnym tunelem.

– Byłeś tam.

– Ojciec bywał.

– Nie każdy tam wpływał.

– To zależało do ładunku.

– Czasami zawożono tam ludzi. Szczególnych ludzi.

Niepostrzeżenie rozmowa nabrała osobliwego kolorytu. Już wiedział, kim jestem, choć nie odpowiedziałem wprost na jego pytanie. Ale wdając się tę wymianę zdań, pośrednio utwierdziłem go, iż miał rację. Wypytywałem bowiem o sprawy, które musiałem znać, jeśli miałem być tym, za kogo mnie uważał.

– Dostarczano im też szczególnych towarów.

– Zatem coś o tym wiesz.

– Twój dziadek – to znaczy, stary Festus – zlecił kiedyś memu ojcu przewiezienie na wyspę pewnej kobiety.

– Młodej? Starej?

– Podobno była niezwykła. Piękna, ale rozpustna.

– Tak mówili?

– Polowała na młodych marynarzy. Gdy jakiś statek wpływał do portu, wysyłała służkę, żeby któregoś zwabić do wilii. Nie każdy wracał. Gdy wpadał w łapy strażników, znikał bez śladu.

– To też wiesz od ojca?

– Wszyscy wiedzieli. To była żeglarska legenda. Ale i wyzwanie, gra. Kto, kogo? Chętnych nie brakowało. Ponoć strasznie gorąca z niej była baba. Pilnowali jej, ale kto tam takiej upilnuje.

To musiała być Julia, Augustowa córka. Nienasycona, szalała bez umiaru. Jej ojciec znosił to, ale do czasu. Gdy pewnego razu dała popis swych talentów publicznie na forum, kazał ją uwięzić i wyekspediował na wyspę, na której wcześniej zbudował był sobie wspaniałą rezydencję. Mówiono, że spiskowała, ale chyba była na to za głupia. August zlecił dziadkowi, by po cichu wywiózł ją z Rzymu, pod strażą, bez żadnego niemal dobytku. Tak oto los dziwnie splótł przed wielu laty rodzinne interesy naszych rodzin – mojej, i stojącego obok mnie kapitana. Niegdyś jego ojciec wykonał sekretne zadanie dla mego dziadka, dzisiaj on sam, z wyroku bogów, wyrządza przysługę wnukowi.

– Teraz moja kolej, kapitanie, na domysły – rzekłem, uznawszy, że należą mu się wyjaśnienia. – Transporty z garum zatrzymywały się na Pandatarii, za zgodą samego cesarza. Tam dzielono je na mniejsze partie, by uniknąć strat na wypadek ataków piratów. Dalej rozwożono małymi łodziami do różnych portów na zachodnim wybrzeżu. Dzisiaj to już historia. Ale wtedy, pewnego razu, oczekiwany duży statek nie dopłynął do wyspy. I nigdy go nie odnaleziono. Sądzono, że zatopiła go burza. Różni ryzykanci szukali nawet na dnie, by odzyskać choćby część towaru. Ale nikt nigdy nic nie znalazł. Może to właśnie tam morze zabrało twego ojca? A jak – któż to wie?

Kapitan spojrzał mi w oczy, potem odwrócił wzrok. Po dłuższej chwili rzekł stłumionym głosem.

– Dziękuję ci, panie, za tę opowieść. Może to był on? Kto wie? Z morzem nigdy nic nie wiadomo?

– Interesy też ustały?

– Drugi statek to była nieduża łódź, choć i na parę wioseł. Tylko na małe odległości. Nie starczało na więcej. Wiele lat kosztowało mnie zebranie pieniędzy na to, czym płyniemy. Ale na dużą wodę nie wystarczy.

– Kto wie, może fortuna się odmieni? Tak czuję.

Spojrzeliśmy na siebie, i bez słów, samym tylko wzrokiem, zawarliśmy umowę. Jeśli wrócę, nie zapomnę o nim, a on podejmie rodzinną tradycję służby dla domu Tycjanów.

– Zatem życzę ci, panie, byś bezpiecznie powrócił do domu.

– To długa wyprawa. Może rok, może dwa. A może i jeszcze więcej.

– Wielka musi być sprawa.

– Niemała.

– Stary już jestem, mogę nie doczekać.

– Ale masz synów?

– Jeden ma też małą łódź.

– Gdzie was szukać?

– Między Aleksandrią, a Tyrem.

– Nie wyglądasz na Egipcjanina. Ani na Syryjczyka.

– Moja rodzina wywodzi się z Libii, z Cyreny. Za czasów Sulli uznano nas za ludzi wolnych. Ojciec mego ojca znalazł kobietę na Krecie. Koniec końców osiedliśmy w Aleksandrii. W Eunostos, niedaleko arsenałów, po zachodniej stronie wielkiego portu, wystarczy popytać o Logana.

            – Będę pamiętał.

            – Stary Festus musiał być rzeczywiście niezwykły, jeśli tak mu ufał sam August.

            – To rodzinne.

            – Zatem musisz bardzo na siebie uważać.

            – Postaram się. Wystarczy pozostawać obcym, nieznanym i niewidocznym – dałem do zrozumienia, że oczekuję od niego milczenia.

            – Tu nic ci nie grozi. Tradycja rodzinna – zaśmiał się, chyląc lekko głowę, jakby składając przyrzecznie podjęcia na nowo służby dawnemu panu. – Wybacz, Festusie. Młody Festusie. Pora dopilnować załogi.

            Oddalił się do swoich marynarzy, ja zaś zostałem sam przy burcie. Zastanowiłem się, czy nie jest aby błędem podawanie w takiej podróży, jak moja, swego prawdziwego imienia. Człowiek czyni to odruchowo, przecież nie po to je ma, by je ukrywać, a już tym bardziej, gdy jest z rodu Tycjanów. Zdumiewający przypadek zrządził, że ktoś zupełnie obcy tylko z niego wysnuł trafne przypuszczenia co do mego pochodzenia. No, ale pomogły mu w tym wspomnienia rodzinne. Nie ma więc chyba co przesadzać, lecz, z drugiej strony, kto może zapewnić, że znów gdzieś coś się komuś przypomni, i to w najmniej oczekiwanych momentach. Ostrożności nigdy za mało, przynajmniej do czasu, aż znajdę się w Antiochii. Głupio udawać kogoś innego, niemniej postanowiłem jednak pamiętać o tym spotkaniu, i z większą roztropnością zważać na okoliczności rozmów z ludźmi, jakich los postawi na mej drodze.

Rozmowa z Loganem przywołała wspomnienia z dzieciństwa. Spoglądając na morze, szukałem w pamięci tych, w których po raz pierwszy pojawia się obraz dziadka – bodaj czy najważniejszej postaci w mym życiu. Zresztą, nie tylko w moim. Jego losy, życie, niezwykła siła charakteru, dzielność, a jednocześnie przebiegłość i bezwzględność w interesach – wszystko to wyniosło nasz ród na pozycję wielkich fortunatów. Przed nim też wiodło się nam znakomicie, ale to właśnie od niego, w szybkim tempie, wyrośliśmy ponad wielu możnych tego świata. Nie polityka, nie wojny, nie zabieganie o władzę i urzędy, lecz gra pieniądzem, wiedzą i sekretami stała się naszą siłą, z którą liczą się nawet cesarze.

  1. Trochę historii

            Początki rodu Tycjanów sięgają ponoć czasów Scypiona i wojen z Kartaginą, choć zawsze uważałem, że to raczej barwna legenda, niż prawda. Zapewne, podobnie jak w wielu znanych rzymskich rodzinach, zaczęło się od prostych, ubogich żołnierzy, których kolejne pokolenia zdobywały spore łupy w toczących się nieustannie wojnach i zamorskich wyprawach. Część z tych, którzy przeżyli, zgromadziła znaczne nadania ziemskie, otrzymywane w nagrodę za bitność albo z kaprysu wodzów. Ci, co osiedlali się w miastach, szukali szczęścia w rzemiośle, handlu, a nawet w polityce. Moi przodkowie, zachowując ziemię, zajęli się także kupiectwem, pomnażając dobytek rodzinny, i roztropnie nie rozdrabniając go zbytnio pomiędzy dzieci i krewnych. Dzięki zasługom żołnierskim i zgromadzonym dobrom zyskaliśmy prawa ekwitów – i to nie tych z pierścienia, ale z konia, co przydawało znacznego splendoru, nawet wśród patrycjatu. Gdy więc Sulla wydał swe sławetne ustawy, znoszące prawa plebejskie, rodzina już na dobre usadowiła się w najlepszych dzielnicach i towarzystwach Rzymu i okolic.

Prawdziwie wielką potęgę Tycjanów zbudował wtedy Lucjusz, pierwsza, prawdziwie wielka głowa rodziny. Choć zyskiwał coraz większe znaczenie, nie uległ pokusie przyjęcia senatorskiej togi w gronie nowych mianowańców. Musiałby wtedy bowiem, dla honoru i z obyczaju, wycofać się z handlu, przez co, dla wątpliwych splendorów i niepewności jutra, byłby utracił swobodę w pomnażania majątku rodu. Wolał trzymać się nieco na uboczu i robić swoje. Po cichu wsparł znacznymi sumami dyktatora, gdy ten, kierując się maksymą starego Akcjusza „niech nienawidzą, byleby się bali”, zdał się na wojsko i utrwalał swą pozycję w krwawych rozgrywkach z Mariuszem i awanturach z senatem. Zwróciło się to nam setnie, gdyż po udanej wyprawie na wojnę z Mitrydatem, z partyjskiego okupu Lucjusz wykupił dla siebie trzy duże okręty wojenne, co prawda, mocno uszkodzone, lecz jednak zdatne do naprawy. Przerobiwszy je na statki towarowe, zapoczątkował budowę własnej floty handlowej, po latach nie mającej sobie równej w całej Italii.

Fortuna Tycjanów, i tak już niemała, poczęła szybko rosnąć, lecz trzeba było uważać, gdyż chętnych na jej zagarnięcie nie brakowało. Chciwi zausznicy Sulli wymyślili listy proskrypcyjne, zagrażając każdemu, kogo umyślili ograbiać w majestacie prawa. Kogo na nie wpisano, podpadał śmierci i konfiskacie dóbr. Ktokolwiek go zabił i wystawił jego głowę na widok publiczny, otrzymywał nagrodę pieniężna. Działy się rzeczy straszne.

Osobliwie gorliwy w tym mordowaniu był osławiony wyzwoleniec Chryzogonus, bezwzględnie przejmujący za bezcen majątki ofiar rozpętanego terroru. Zwrócił był uwagę na nasz dom, zwłaszcza na nasze posiadłości ziemskie, których zdążyło się przez pokolenia zgromadzić niemało. Ów grecki prostak umyślił sobie chytry plan i zaproponował, że w zamian za pozostawienie nas w spokoju weźmie za żonę jedną z córek Lucjusza. Ten jednak nie dał się zastraszyć. Wiedząc, że Sulla lubi się wystawiać jako wielki miłośnik sztuk, podarował mu małą willę pod Puteolą wraz ze sporą kolekcją książek i rzeźb. Zyskawszy wdzięczną łaskawość dyktatora, przekonał go, by skutecznie powściągnął zapędy bezczelnego Greka. Stanęła niepisana umowa, która zapewniła nam na jakiś czas spokój i bezpieczeństwo.

Wygrana, prywatna potyczka ze znienawidzonym przez wszystkich intrygantem, przyniosła mu nie tylko mir wśród popularów i nobilów, nieznających dnia ni godziny, ale nawet uznanie młodego Cycerona. Późniejszy, znamienity konsul, również z ekwitów, na swój sposób cenił Lucjusza za rozmach w łączeniu spraw prywatnych i publicznych bez uciekania się do jawnego gwałtu i złodziejstwa. Były po temu i inne jeszcze, bardziej konkretne powody. Obydwaj należeli do tego samego stanu, i podobnie czuli niechęć i podejrzliwość wobec arystokratów. Dlatego, gdy w wiele lat później, Katylina zaczął knuć swoje spiski, połączyli wysiłki, by, wespół z innymi im zapobiec.

Była to tajemnicza awantura. Jak tam było, świat nigdy się nie dowiedział, ale w rodzinie zachowała się legenda o tym, że to właśnie Lucjusz przekazał Cyceronowi wiadomość o planowanym marszu na Rzym. Jeden ze spiskowców, niejaki Porcjusz Laeka, okrutnie poniżył był raz swą kochankę – na jego nieszczęście naszą dalszą krewną. Ta, żądna zemsty, przekazała swoim sposobem, że koniecznie musi spotkać się z głową rodziny. Dużo wiedziała, więcej się domyślała, postanowiła więc na tym zarobić, a także wkupić się w łaski seniora, licząc na jakiś zysk. Lucjusz, który miał wszędzie swoich szpiegów, zorientował się, w czym rzecz. Kazał ją bez zwłoki potajemnie sprowadzić do siebie, zaprosił również, niby przypadkiem, Cycerona. Wszystko się wydało. Dalej sprawy potoczyły się tak, jak to wszyscy wiemy z historii. Spisek udaremniono, część winowajców stracono, Katylina umknął z Rzymu, by niedługo potem zginąć w bitwie z wysłanymi za nim wojskami konsularnymi.

Nie wiem, ile w tej rodzinnej opowieści prawdy, ile próżnej fantazji. Tak, czy owak, wielcy tego świata rozegrali kolejną krwawą potyczkę, która jednym przyniosła zysk, innym zgubę. Tycjanowie pozostali w ukryciu, a Cyceron wraz z młodszym Katonem przydali kolejne laury do swych wieńców zasłużonej sławy. Upokorzona kobieta nie tylko zemściła się za zniewagi, ale otrzymała stosowne zadośćuczynienie w sporej sumie pieniędzy. Później jeszcze nieraz miała okazję odwdzięczyć się rodzinie, gdyż jako osoba bywała, poznawała wiele nowinek, nierzadko kryjących poufne sekrety znanych osobistości. Co prawda, Lucjusz trochę jej niedowierzał, mówiąc, że sprzedajność ludzka to towar, który każdy może łatwo kupić, ale wspierał przydatną krewniaczkę niemałymi datkami.

Dzięki takim właśnie sprawom mój przodek na dobre umacniał wysoką pozycję i dobrą opinię o naszej rodzinie – do tego stopnia, że nawet nie raz, nie dwa sławiono go publicznie jako przykład cnót obywatelskich. Okazji do różnych rozgrywek nie brakowało, a Lucjusz sprytnie je wykorzystywał. Sam unikał rozgłosu, lecz dbał o to, by Tycjanowie mieli swoje dobre miejsce w ludzkiej pamięci. Niemałą role odgrywała w tym hojność, z jaką wspierał także artystów i uczonych, o czym dyskretnie rozgłaszano wszem i wobec po całym Rzymie. Był więc potrzebny możnym, ceniony przez rozumnych, lubiany przez małych statystów, także i przez lud, któremu nie raz i nie dwa sypał zboże z własnych zapasów. A przecież za tym wszystkim kryła się bezwzględność i nieustępliwość człowieka, twardą ręką prowadzącego rozległe i wielorakie interesy. Nie bez powodu więc już w młodym wieku zyskał sobie przydomek Artusa.

Wiedziony nieomylnym przeczuciem, jako jeden z pierwszych pojął, iż prawdziwie wielkie pieniądze leżą na wschodzie imperium, i jest tylko kwestią czasu, gdy będzie można po nie sięgnąć. Szczęśliwym trafem jeden z jego braci, dzielny żołnierz, który wsławił się w azjatyckich walkach, wziął udział w spotkaniu w Dardanus jako dowódca straży Sulli. Po zawarciu pokoju pozostał jakiś czas na miejscu w grupie tych, którzy mieli dopilnować wykonania zawartych umów. Wojak przedzierzgnął się w zręcznego dyplomatę, i w czasie tej zamorskiej służby zmyślnie utkał misterną sieć stosunków wśród wpływowych ludzi na dworze Mitrydata i tamtejszych kupców. Później, przez dziesiątki lat, kontakty te odgrywały wielce znaczącą rolę w rozbudowie rodzinnej fortuny, a w pewnym momencie okazały się wręcz zbawienne, gdy przyszło ratować ojca mego dziadka z niewoli po tragicznej klęsce Krassusa pod Karrami.

Koło fortuny, raz dobrze puszczone w ruch, toczyło się bez większych przeszkód po wyboistych drogach historii Rzymu. Cała rodzina, niezależnie od wewnętrznych waśni i chwilowych awantur, trzymała się razem, rozumiejąc, że pomyślność każdego z osobna zależy od pomyślności całej rodowej drużyny. Umiejętnie wykorzystywano spory i walki na szczytach władzy, tak by zawsze ktoś z naszych znajdował się w obozach zwycięzców kolejnych wojen domowych, ciągłych walk triumwirów i konsulów, intryg patrycjuszy i senatorów. Synów przeznaczano po równo do spraw publicznych, i do interesów, małżeństwa zawierano rozważnie, mierząc nie tyle najwyżej, ile najcelniej w zyskowne koneksje, parantele i fortuny. Tym sposobem, powstała rozległa sieć rodzinnych powiązań, której nic nie było w stanie zniszczyć. Jeśli nawet jakaś jej nitka pękała, lub gdy ktoś ją zrywał, reszta zwierała szyki, a straty szybko odrabiano. W środku tej pajęczyny tkwił senior, który sprawował władzę w pełni dyktatorską – w każdym razie we wszystkim, co dotyczyło pomyślności i zwartości rodu.

Mądrą zasadą było nieprzepychanie się na urzędy, zwłaszcza te ozdobne, a mało dochodowe. Dla splendoru i zabezpieczenia pozycji zgodzono się raz czy dwa, by ktoś z naszych zostawał trybunem, chętniej natomiast przyjmowano obowiązki kwestorskie, publikanów i edylów w prowincjach. Zawsze jednak trzymano się z tyłu, lub na uboczu, nie wystawiając bez potrzeby na pokaz. Gdy August stworzył prefekturę do zaopatrzenia rzymskiego ludu w zboże, na stanowisku podprefekta dziadek ulokował bliskiego kuzyna, któremu ufał, a który miał pilnować, by handel nim i transport pozostawały pod kontrolą tycjanowych faktorii. Ten, honory pozostawiał nominatowi, sam zaś pilnował ksiąg obrachunkowych i rozdzielał zadania podwykonawcom. Zwalniał tym samym prefekta z nudnych i żmudnych zajęć, zyskując jednocześnie swobodę działania wedle własnego uznania, ale i ku pożytkowi rodziny. Nie było jawnego rabunku, co powszechnie ceniono, a że zyski z obrotów rozkładały się w dość szczególny sposób – to już zupełnie inna sprawa.

Podobnie zmyślne było wyznaczanie swoich ludzi do służby w policjach Rzymu. Przed reformą Augusta regularnie delegowano kogoś do kolegium edylów, podlegającego prefekturze miasta. Później, gdy zorganizowano oddziały wigilów, przeznaczaliśmy do nich obiecujących, młodych wyzwoleńców. Dostawali godziwy zarobek, ale najważniejszą nagrodą za wcześniejszą gorliwość było dla nich wybijanie się tym sposobem na rzymskich obywateli. Ci zaufani i oddani nam ludzie, byli uszami i oczami rodziny w mieście, mogli też z urzędu brać udział w tropieniu oszustów i złodziei, nastających na interesy rodziny. Raz czy dwa zdarzyło się, że na czele kohorty miejskiej stawał ktoś z rodu lub poręki Tycjanów.

Dzięki takiej zapobiegliwości mieliśmy w każdej chwili dostęp do rozmaitych, nawet mrocznych sekretów miasta. Pomagało to w wyszukiwaniu wrogów, nasyłanych przez konkurencję, zapobieganiu knutym przeciw nam intrygom, wreszcie rozeznaniu w nastrojach ulicy i targowisk. Cóż, prawdą jest, że niekiedy te rozległe możliwości wykorzystywano do uciszania wrogów, a gdy znikali – także do tuszowania spraw, i zacierania po nich wszelkich śladów czy podejrzeń. Pomyślność w interesach to nie tylko towar, pieniądz, handel i transport, ale i każdego rodzaju wiedza o ludziach, ich słabościach i tajemnicach. Bezcenna, bywa również groźna – tak w obronie, jak i ataku.

Cicha polityka Lucjusza pozwalała mu wychodzić z opresji nawet podczas krwawych, ulicznych rozgrywek, tocznych przez wielkich i możnych za pośrednictwem odpowiednio podburzanego pospólstwa. Gdy po śmierci Krassusa rozpadał się triumwirat, wybuchły w Rzymie wielkie zamieszki między bojówkami nobilów i popularów. Dzięki swoim ludziom w rzymskiej kohorcie Artus wiedział na czas, kto za kim stoi i jaki jest układ sił w mieście. Bitwy rzymskie trwały w sumie kilka lat, on zaś wspierał najpierw Sestiusza i Fabrycjusza, a potem Milona. Po śmierci i demonstracyjnym pogrzebie Klodiusza czujnie stanął po stronie Pompejusza, który zaraz potem został faktycznym dyktatorem. Był to wybór i wygodny, i konieczny, choć nader ryzykowny. Ale to dzięki poznanym wówczas wielu sekretom zarówno ulicy, jak i senatu, udało mu się nawet przetrwać późniejszy tryumf Cezara, którego przecież szczerze nienawidził.

Ich wzajemne stosunki były przesycone wzajemną niechęcią, co nie przeszkadzało im jednak robić wielkich interesów. A wszystko dlatego, że Cezar był wiecznie w długach i potrzebie przekupywania stronników. To nie kto inny jak właśnie Lucjusz wspomógł go, gdy ten obiecał spłacić należności Kuriona milionowymi sumami, w zamian za wsparcie w wojnie domowej. Przyszły imperator doskonale wiedział, że w kontaktach z wielkimi pieniędzmi osobiste animozje trzeba mocno trzymać na wodze. Z kolei Tycjanowie, gdy przychodziło do kalkulacji na dłuższa metę, i na skalę większą, niż tylko rzymskie podwórko, swoje sympatie i antypatie roztropnie odkładali na bok. Obydwie strony rozumiały bowiem doskonale, iż są sobie potrzebne, i że konieczne jest zachowywanie w miarę trwałej równowagi między siłami, jakie sobą reprezentowali – władzy i pieniądza,

Lawirowanie między konsulami i rozpoznawanie rozkładów sił w ich koalicjach, to wielka sztuka. Burzliwe czasy końca republiki obfitowały w niespodziewane zwroty akcji. Trzeba było wielkiej przenikliwości, ostrożności, ale niekiedy i odwagi, by dokonywać właściwych wyborów stron, po których można oczekiwać wygranej – no, i oczywiście, późniejszego wsparcia w pomnażaniu majątku. Jak świat światem, ludzie towaru i pieniądza doskonale wiedzieli, że polityka to wielki teatr, tyle że szalenie kosztowny. Niegdyś królestwo, potem republika, a teraz cesarstwo – to jedynie różne dekoracje tej samej sztuki, co i raz ociekającej świeżą krwią kolejno wymienianych aktorów. Skrywają kłębowisko wielkich namiętności, pyszność władców, chciwość i obłudę, intrygi i morderstwa, złodziejstwo, ambicje statystów historii. Wszystko to karmi się harówką i biedą zwykłych ludzi, którym los poskąpił talentów – już to w złocie, już to w umiejętnościach czy przymiotach duszy. Czasami myślę sobie, że jesteśmy lalkami, jakimi bawią się bogowie. Gdy zanadto się rozochocą na swym Olimpie, zaczynają paskudnie psocić. A za ich brewerie płacą hurtem całe narody.

Niepodobieństwem jest ogarnięcie jakąś jedną myślą przewodnią niekończących się wypraw wojennych, wewnętrznych walk i zamieszek z dziesiątków lat przed nastaniem rządów Augusta. Jedyne, co się wybija na wierzch z tego gigantycznego zamętu, to przyrodzone ludziom dążenie do wywyższania się jednych nad drugimi. Niezależnie czy senator, portowy ciura, czy obszarpany uliczny łazęga – każdy chce być lepszy od innych, bogatszy, bardziej wystawny, znaczący i silniejszy. Każdy, na swoją miarę, rozpycha się, chwytając po drodze tyle, ile zdoła udźwignąć. Jedni robią to w pojedynkę, inni łączą się w grupy, żeby potem zabijać się przy podziale łupów. Nie tylko wielka polityka Rzymu, ale i jego codzienność, aż cuchnie od trupów.

Jedynie rodzina czy ród – i to trzymany żelazną ręką – może stworzyć bardziej zwartą i trwałą wspólnotę, zarówno interesów, jak i przetrwania. To się niekiedy udaje, choć nieposkromione namiętności potrafią rozbijać nawet najsilniejsze więzi, a co dopiero mówić o zachowywaniu przyzwoitości. To tylko kwestia ceny. Wielu nosi w sercu skrywane żale, ciche urazy, niespełnione ambicje, hoduje w sobie robaka pychy – i gotowych jest zaryzykować rodzinny ostracyzm, zaprzedając się cudzym sprawom w nadziei na własne, zyski. Zdarzało się to i Tycjanom, choć, prawdę mówiąc, częściej to my przekupywaliśmy innych, niż inni przekupywali kogoś od nas.

Z opowieści dziadka i ojca poznałem, na jak wielki hazard wystawiane były losy naszej rodziny, i jej pomyślność w latach wielkich zamętów. Po reformach Grakchów, tylko dzięki czujnej przebiegłości udawało się nie pogubić w zawiłościach toczonych rozgrywek – i nie pójść na dno. Po odejściu Sulli, w Rzymie zapanował bezwład i rozstrój państwa, a zacny Sertorius, który próbował temu zaradzić, uwikłał się w gry z senatem, i po awanturze pontyjskiej został zamordowany. Na scenie pozostało dwóch oponentów – Pompejusz i Krassus. Zapewne pozabijaliby się dość szybko, gdyby nie połączyła ich konieczność pokonania zbuntowanych hord Spartakusa. Stronnicy pierwszego twierdzili potem, że ten drugi wprawdzie rozgromił niewolników, ale to nie on wydarł ostatnie korzenie buntu. Obaj rywale spoglądali na siebie z zawiścią, bo obaj pragnęli konsulatu. Mimo to jednak, przybywszy do Rzymu, zawarli ugodę, by wspólnie, w sojuszu z popularami, i mając za sobą żołnierzy, stawić czoła potędze senatu.

Od tego momentu zaczęły się podstępne gry stronnictw, które prędzej czy później musiały zamienić się w jawną walkę o jedynowładztwo. Zabiegali przez lata o przychylność ludu, by z czasem zyskać pozycję dyktatorską. Krassus uciekał się do przekupstwa przepychem, Pompejusz – mamił obłudną skromnością i układnym obejściem. Pierwszy wydawał gigantyczne sumy na goszczenie pospólstwa i obdarzanie go darmowym zbożem. Drugi, choć też wielki bogacz, popisywał się rzekomymi cnotami żołnierza, nawet filozofa. Dla poklasku zrzekł się prowincji, ale w istocie szło o to, by nie ruszać się z Rzymu i snuć intrygi w celu zawładnięcia państwem. Jeden wart był drugiego, a obydwaj byli równie ambitni, chciwi władzy i bezwzględni.

Szły na to wielkie pieniądze, które musieli skądś zdobywać. Co prawda, Krassus zgromadził bajeczną fortunę na łupach wojennych i proskrypcjach, lecz wystawność życia i publicznych uciech pochłaniała wielkie sumy. Pompejusz w niczym mu nie ustępował, a w bogactwie, zebranym na wojnach i z delatorstwa, nawet przewyższał. Ale wieloletnie zabawy w politykę są niezwykle kosztowne, więc i jeden, i drugi, nieraz zapraszali Lucjusza na poufne rozmowy, które kończyły się pomyślnie i dla nich, i dla nas. Tyle tylko, że inne były to skale owej pomyślności. Ambitni wodzowie patrzyli blisko, Artus zaś – daleko. Oni potrzebowali mieć swoje polityczne zyski szybko – on umiał swoje liczyć na pokolenia naprzód. Kredyty i listy zastawne harcowników historii mają swoją wagę jeszcze długo po tym, gdy ginie pamięć po tych, którzy je zaciągali i wystawiali. I wtedy powoli odbiera się swoje, z ogromnym nieraz zyskiem, niekoniecznie tylko w pieniądzu.

Lucjusz co i raz wymyślał znakomite sposoby, by uczestnictwo w burzliwym życiu publicznym – a z tego nijak nie dawało się wywinąć – obracać na pożytek rodzinnych interesów. Do Krassusa lgnęły pieniądze, do Pompejusza – uznanie ludu przeciwko senatorom. Wystarczyło tylko dobrze rozgrywać nadarzające się okazje. A tych nigdy nie brakowało. Kto zawiadywał pieniędzmi władców, ten zawczasu wiedział o nich dostatecznie dużo, by umiejętnie czerpać z nich zyski, lub unikać nadmiernego ryzyka i niebezpieczeństw przy nieoczekiwanych zwrotach wydarzeń.

Przekonanie, że zamiast nieudolnych rządów senatu, który stał wówczas nad brzegiem przepaści, coś innego ustanowić należy, ogarnęła wtedy wszystkie stany Rzymu. A że Pompejusz będzie człowiekiem przyszłości – w to nikt nie wątpił. Był wodzem szczęśliwym i zwycięskim, nie ciągnęły się za nim awantury miłosne, uchodził za męża pełnego powagi, trzymał chciwość na wodzy, nie puszył się jak arystokrata, nie był demagogiem. Nie poróżnił się z żadnym stronnictwem więc wszyscy pokładali w nim wielkie nadzieje. Trzeba było więc znaleźć pole, na jakim dałoby się wykorzystać jego ambicję na pożytek własny, ale pod pretekstem dobra publicznego.

Plagą handlu stawało się coraz zuchwalsze korsarstwo, zwłaszcza cylickie, pod cichym protektoratem króla Armenii. Lucjusz zawiązał więc wraz z trybunem Gabiniuszem małą, prywatną ligę co znamienitszych domów handlowych, która puściła po cichu w ruch polityków wraz z ich zausznikami, i doprowadziła do uchwalenia stosownych ustaw. Senat, przyciśnięty do muru, a i w połowie przekupiony, przeznaczył odpowiednie środki na to, by ulubieniec i nadzieja Rzymu wydał wojnę morskiemu zbójectwu. Ten wywiązał się z zadania nad podziw skutecznie, choć trwało to prawie trzy lata. Kupcy odetchnęli z ulgą, statki znów bezpiecznie ruszyły w dalekie wyprawy, ustały tumulty, wywołane cenowymi szaleństwami. Artus, choć mógłby wystawiać się na pokaz jako dobroczyńca, wolał kontentować się pozycją gracza silnego, ale niewidzialnego.

Zyskując przychylność Pompejusza dodatkowymi funduszami na te wyprawy, dom Tycjanów zapewnił sobie udział w dalszych łupach, jakie przyniosły następne jego tryumfy. Tym razem była to wyprawa do Azji, pełna sukcesów, od Armenii, po Egipt. Zdobywszy Syrię i zamieniając ją w rzymską prowincję, osadzono w Antiochii rzymskiego namiestnika. Teraz Lucjusz poprosił o wypłacenie się z wcześniej zaciągniętych zobowiązań. Otrzymał w tym porcie szczególne prawa dla naszej rodziny – w tym możność nadzorowania przy namiestniku wypłat haraczu, jaki narzucono tej prowincji. Ale nie tylko.

Największym zyskiem okazało się pierwszeństwo w zamówieniach publicznych obejmujące także Bitynię i Pont. Otwarto dwie faktorie syryjskie, obsługujące wielkie transporty towarów, w tym wiele dostaw dla wojska. Utrwaliło to nienaruszalną pozycję domu Tycjanów na tych ziemiach, zapewniając przy tym niezależność od zawirowań bieżących rozgrywek w stolicy. Nie bez znaczenia okazała się dawna przyjaźń z Gabinuszem, sprawującym przez dwa lata namiestnictwo Syrii. Choć poróżniła nas później na jakiś czas sprawa Cycerona, to przecież interesy rządziły się innymi prawami, niż intrygi polityków. Zresztą Gabiniusz wdał się później w awantury egipskie, za które srogo zapłacił, gdyż zgubiła go ambicja i chciwość. Kolejni jego następcy zmieniali się co dwa lata, ale Tycjanowie mocno już siedzieli w siodle. Pompejusz tak kunsztownie związał wszystkie azjatyckie królestwa z Rzymem, że na granicach z Partami powstał ustrój, który, mimo krótkich acz burzliwych wojen, długo już utrzymuje się z pożytkiem dla cesarstwa. My zaś, umiejętnie operując pieniędzmi, własną flotą towarową, a także prywatnymi koneksjami i wpływami, do dziś wpisujemy się na dobre we wszystkie znaczniejsze gry i interesy, prowadzone w tamtych krainach.

Wtedy to też nadarzyła się szansa, by rozpocząć systematyczne gromadzenia wiadomości o tyleż legendarnym, co tajemniczym szlaku, wiodącym do bajecznych bogactw na dalekim wschodzie. Znalezienie dostępu do nich stało się dla Lucjusza głównym celem ostatnich lat jego życia. Człek rozważny i roztropny, na starość oddał się temu z pasją młodzika. Ale historia Rzymu nie dawała mu chwili wytchnienia. Do gry wszedł nowy gracz. Gdy nastał czas dyktatora, którego nienawidził całą duszą, przyszło mu nieco powściągnąć swój zapał w realizowaniu tak dalekosiężnych planów. Musiał ponownie lawirować między żywiołami, a tym razem jeden z nich był naprawdę groźny i nieobliczalny. Co więcej, na rodzinę spadło nieszczęście, gdyż bogowie najwyraźniej postanowili ukarać Lucjusza za lata pomyślności. Jeden z jego ukochanych synów, Marek, przepadł w nieszczęsnej wyprawie Krassusa na wschód. Zrazu sądzono, że zginął, potem jednak ktoś z ocalałych oznajmił po powrocie, że ciała nie znaleziono, co pozwalało przypuszczać, że mógł trafić do partyjskiej niewoli jako czyjś jeniec. Ale gdzie, co, i jak – tego nie wiedział nikt. Kamień w wodę.

  1. Rodzinne wspominki i sentymenty

            Dobijaliśmy do Tyru, więc mogłem bliżej przyjrzeć się od strony morza miastu, które, choć nie tak okazałe jak inne w znanym świecie, przecież sławę swą liczyło od niemal trzech tysięcy lat. Gdy o Rzymie, ba! – w ogóle o Latynach, jeszcze nikt ani słyszał, ani nie myślał, już od wieków stała tu ogromna twierdza, broniąca wielkiego i bogatego państwa. Toczono w nim odwieczne gry o władzę, wpływy i pieniądze, trup słał się gęsto, lud harował w biedzie. Jak głosi opowieść, stąd właśnie wygnano Dydonę na wiele lat przed tym, gdy Eneasz, u stóp góry Idy, dopiero sposobił się do swej wędrówki po walce pod Troją. I proszę, jak przewrotni potrafią być bogowie. Choć inaczej ich losy opisał Wergiliusz, inaczej Trogus, to przecież, ta mityczna para niespełnionych kochanków miała stworzyć – każde z osobna – dwie potęgi, które po wiekach zwarły się w śmiertelnym uścisku. Tak oto do dziś mity przeplatają się z historią, i nie sposób rozstrzygnąć, jak tam było naprawdę.

Miałem przed sobą kraj, utkany z legend tak starych, że sięgają chyba początku świata. Fenicjanie, naród największych niegdyś żeglarzy, wędrował na swych statkach na krańce ziemi już w czasach, gdy naszych przodków jeszcze nie było na świecie. Poznali ponoć niezwykłe krainy, o których tylko oni sami wiedzą. Przez wieki panowali na morzu, dopóki nie wyparli ich z niego Grecy, na domiar wszystkiego na dobre wypędzając ich nawet z ich gniazd na wybrzeżach etruskich, skąd rozpoczynali swe wyprawy ku tajemniczym krainom na zachodzie. Znaleźli jednak sposób na zachowania swej pozycji, wiążąc się z potęgą Wschodu. Persowie, panowie ziemi, i Fenicjanie, panowie mórz, stworzyli sojusz nie do pobicia. Do jakiego stopnia przyjaźnie się uzupełniali niech świadczy i to, że w perskiej radzie wojennej, król Tyru miał zawsze drugie miejsce przy tamtejszym władcy.

Dopiero Aleksander całkowicie zmienił porządek tutejszego świata. Zniszczywszy w wielkiej bitwie potęgę Dariusza, mądrze zostawił pokonanego jego własnemu losowi i zamiast ścigać go na lądzie, ruszył na Fenicjan. Wiedział jak niebezpieczne mogą być fenickie statki we własnych portach za wielkimi murami. Dopóki nie miał ich pod sobą, jego panowanie nie było zupełne, gdyż to oni trzymali w swych rękach transport morski i handel. Ruszył więc na Tyr, chcąc wkroczyć do niego pod pretekstem poświęcenia swych wojsk w świątyni Melkarta, uznawanego przez Greków za wcielenie Herkulesa. Tyryjczycy posłów przyjęli, nawet ofiarowali przybyłemu wodzowi złotą koronę na znak przyjaźni, ale do miasta nie wpuścili. Nigdy bowiem żaden zwycięski najeźdźca nie przekroczył dotąd jego murów – i tak miało pozostać

Rozpoczęła się wtedy sławetna historia siedmiomiesięcznego oblężenia wyspy, zakończonego jedynie dzięki chytremu pomysłowi Macedończyka. Przybyłe na pomoc statki z Cypru i pobliskiego Sydonu, na nic się nie zdały. Lecz Aleksander nie bez powodu słynął z niezwykłości rozumu i determinacji w rozwiązywaniu trudnych spraw. Skoro nie mógł zdobyć wyspy od morza, postanowił uczynić z niej przedłużenie lądu, każąc swej armii sypać wielkie groble. Jedną z nich miałem teraz właśnie możność oglądać! Przez nie właśnie wprowadził wojsko od północy i południa – i w końcu dopiął swego. Kroniki wiele mówią o jego późniejszej mściwości wobec dzielnych Fenicjan, którzy, gdy trzeba było, umieli z handlarzy przeobrazić się w wojowników. Niestety, przegrali, z wielką szkodą dla swego państwa.

Gdy wpływaliśmy do portu, zdałem sobie sprawę iż oto patrzę na bramę do świata, którego niezwykła przeszłość przewyższa Greków, a mierzyć się może nawet z Egiptem. Jeśli wierzyć geografom, najstarszym zapiskom, a chociażby nawet i baśniom, to jeszcze wcześniej były w tych krainach, gdzieś tam w głębi lądu, państwa, których bali się jeszcze pierwsi faraonowie. Jakże to wszystko jest splątane! Co było niegdyś potęgą, dziś jest jeno jej cieniem. I jedni, i drudzy skarleli. Czy i nas to czeka? Czy są gdzieś imperia, które ustrzegły się podobnego losu? Czy to w ogóle być może? Jeśli wszędzie jest tak, jak tu, to co się kiedyś stanie z naszym dumnym i potężnym cesarstwem? Rzym wyrósł niczym dziecko, bawiące się w sąsiedztwie grobowców dawnych królów, niegdyś silnych i mądrych, których jednak pokonał czas. Jaka czeka go przyszłość?

Potomek Latynów, świadek i uczestnik ich dzisiejszej wielkości, teraz, gdy stanąłem u wrót Tyru, poczułem się nieswojo, niczym mizerny parweniusz. Nawet Aleksandria nie wzbudziła we mnie takich uczuć. Mimo swego wieku, jest jednak jakaś swojska, czuje się w niej ciągłość wspólnych dziejów. Tu kryją się pradawne tajemnice, znane tylko miejscowym. Niektórzy powiadają, jakoby Fenicjanie byli po trosze naszymi starszymi krewniakami, gdyż przed wiekami do ludów morza liczono również Etrusków. Krzyżować się więc musiały nie tylko ich szlaki, interesy, ale i rodziny. Wiele rzymskich rodów, chlubiących się swym starożytnym pochodzeniem, utrzymuje, że z nich się wywodzi. Ponoć nawet sam Pompejusz miał etruskich praprzodków.

Jednak jeśli to nawet nasi dalecy kuzyni, to trzeba wyraźnie rzec, że wyrodni. Nieprzyjaźni, podstępni, w handlu i interesach po prostu śmiertelnie niebezpieczni. A jacy butni! Wydaje im się, że są najmądrzejsi na świecie. No, ale tak jakoś wyszło, że to Syria jest naszą prowincją, a nie odwrotnie. Przed Pompejuszem straszny u nich panował chaos, rządzili wszechwładni kapłani i obrotni kupcy w swoich kantorach. Wcisnąć się tu obcym faktoriom wcześniej było nie sposób, wszystko sami trzymali w rękach. Metalu nie mają, więc go od zawsze przywożą, ale w przerabianiu go są mistrzami. Znają też tajemnicę szkła, której strzegą jak oka w głowie.

A już do tajemnic pozyskiwania i wyrabiania dziesiątków odmian królewskiej purpury nikt obcy nie ma prawa mieć dostępu. Trudno się jednak dziwić, że tak zazdrośnie jej strzegą od wieków. Za jedną większą miarę barwionego jedwabiu można wystawić u nas dwie okazałe wille! Zważywszy nadto, że w Rzymie wszystkie odznaki urzędów kroi się z tkanin purpurowych, a jedna taka tunika potrafił kosztować tyle, co dziesięcioletni żołd legionisty, niełatwo sobie wyobrazić, jaki wielkie pieniądze trafiają do Tyru i Sydonu. Nie przypadkiem już dawno temu Grecy nazwali naród od imienia tego towaru, a kto wie, może towar od nazwy narodu.

Na domiar wszystkiego, nad interesami wisi tu straszna lichwa. Potrafią tak cię omamić, że sam nie wiesz, kiedy wszystko tracisz, choć wcześniej zdawało ci się, że powinieneś wiele zyskać. Do pewnego czasu trzymali łapy na morskim handlu wschodnim, tocząc o przewagi w nim ciche wojny z wszechobecnymi Grekami. Ale to zmieniło się, gdy cesarstwo na dobre osadziło się w Syrii. Wtedy to właśnie Tycjanom, dzięki ich rozległym koneksjom, udało się przebić przez szczelne zapory, jakimi ci chytrzy kupcy i bankierzy obwarowali się przeciwko każdemu, kto próbowałby na własną rękę sięgnąć po niezwykłe skarby z dalekiej Azji. Dotąd strzegli dostępu do nich, nie gorzej niż równie nieprzyjaźni nam Grecy, którzy od wieków niepodzielnie panoszą się od Cypru, po Ktezyfont i Charaks. Ale i na nich znalazły się sposoby.

Rozgrywki toczono na śmierć i życie, ale stary Artus dogadywał się z fenickimi kupcami na tyle, na ile to było możliwe. Nie lubili go zbytnio, lecz doceniali, jak chytrze lawiruje wśród pułapek rzymskiej polityki. Lucjusz gromadził wielkie zyski, ale bez nierozumnej chciwości czy zbójeckiej łapczywości. Oszukiwali się więc wzajemnie, ale tylko w granicach niepisanej umowy o przestrzeganiu obustronnej wygody w interesach. Bardziej byli w nich dla siebie graczami, niż wojownikami, i po swojemu szanowali się za swe zdolności ich prowadzenia. Poza tym miejscowi zrozumieli, że pozycja Tycjanów w Rzymie to także i dla nich szansa na lepsze umowy w ramach imperium. Krótko mówiąc, Artus miał u nich pierwszeństwo w handlu, a oni ciche wsparcie u namiestników, i dużą wolność. Sporo to kosztowało zabiegów, ale w sumie wszystkim rosły zyski i wpływy. Po czasie wojennym nastał więc pokój i spokój, z korzyścią dla obu stron. Mimo to jednak, dla pewności, nigdy nie spuszczaliśmy z siebie czujnych oczu.

Należy się z nimi mieć wciąż na baczności. Szpiegowanie ma ten lud chyba we krwi, a że od dawien dawna kręci się po całym świecie, więc ich możni i bogaci wiedzą niemal wszystko, co się w nim dzieje. Nie ma dla nich wiadomości mało ważnej, jakiej by nie byli ciekawi, i nie zapisywali w swych księgach. Znali i znają rzeczy jawne i sekretne, zalety i wady władców, słabostki polityków, ich choroby i długi, kaprysy ich żon i kochanek, nawet potrawy, jakie jadają czy stroje, jakie lubią nosić. Wiedzą, co się dzieje tak w pałacach, jak w insulach, w portowych tawernach, na targowiskach i ulicach, w urzędach publicznych i w alkowach. W osobnych rejestrach odnotowują od wieków ludzi, którzy albo coś znaczyli, albo coś właśnie znaczą, albo coś mogą znaczyć w przyszłości.

Geografowie sporządzają mapy lądów i mórz, bieg rzek i dróg, opisy miast i państw. Historycy spisują dzieje, opisują wojska i wojny, obyczaje narodów, charaktery wodzów i królów. Kupcy i bankierzy prowadzą swoje księgi, a kapłani mają swe zwoje z modłami. Fenicjanie skrzętnie, i zewsząd, zbierają każdą wiedzę o ludziach, nawet tę niby najbłahszą. Robią to chyłkiem, najbardziej przez służbę, cichych handlarzy, marynarzy, niepozornych przechodniów, niekiedy, tu i ówdzie, można spotkać ich kapłanów. Wśród znamienitości świata kręci się ich niewielu – zawsze grzecznych, choć nie uniżonych, usłużnych, choć nie pochlebców, ciekawych, choć nie natarczywych. Lecz gdy przychodzi do interesów i targów, zdumiewa wiedza, jaką mają o swych rozmówcach. Gromadzone przez wieki okruchy, strzępy wiadomości, drobiazgi, plotki, mało znaczące opowiastki o wszystkim, co się da, składają się na ich niebywałą wręcz znajomość rzeczy małych, średnich, nawet wielkich, z przeszłości dalekiej i bliskiej.

Gdy sposobiłem się do tej wyprawy, ojciec udzielił mi wielu przestróg, wśród których była i ta, bym bacznie pilnował się i uważał, gdy przyjdzie prowadzić różne rozmowy, w tym także i z nimi. A do takich dojść musi gdyż tego wymaga przecież konieczność, jaką narzuca mi cel i trasa podróży. Wielokrotnie ćwiczyliśmy, jak unikać zastawianych pułapek, podstępnych pytań, niby to mało ważnych, chytrych powiedzonek, mających zbijać z tropu. Nawet mało znaczący odruch w odpowiedzi na mimochodem rzucane słowa, może sam przez się wyjawić maleńki fragmencik układanki, jaką wcześniej już kiedyś zdążyli sporządzić o samym człowieku, i o sprawie, z jaką przybywa.

Wiedziałem, że w podróży nieraz czekać mnie będą próby sił na chytrość z wieloma niebezpiecznymi przeciwnikami. Czy będzie to już w Tyrze? Raczej nie, gdyż będę tu ledwie krótkim przejazdem, nie zajmując się żadnymi interesami. Ale kto wie? Ojciec zlecił mi bym w podróży wywiadywał się o dawno zaginionego brata starego Festusa, a mego stryjecznego dziadka, znanego niegdyś jako Maes Tycjanus. Nie wydając się, kim jestem, mam próbować odnajdywać ślady, jakie po sobie zostawił, by móc potem podążać ścieżkami, jakimi niegdyś wędrował. Co prawda, nie to jest główny cel mej wyprawy, ale wiedza o jego losach powinna okazać się bardzo w niej pomocna.

Był człowiekiem-legendą, któremu niegdyś tak wiele zawdzięczała nie tylko nasza rodzina, ale i sam August. Tak dziwne imię nadała mu matka, niezwykła kobieta z Partów. Na wschodzie zasłynął zarówno wśród tamtejszych ludów, jak i fenickich czy greckich kupców, którym okrutnie mieszał szyki. Na długo przed osławionym Izydorem z Charaksu zapuszczał się do Azji i Arabii, ku królestwom Indów i ich sąsiadów. W niejednej sprawie przysłużył się jako cesarski szpieg, ale przede wszystkim dbał o interesy i pozycję domu Tycjanów. Wiele zdziałał, ale wiele też napsuł krwi naszym konkurentom.

Zmyślnie kluczył między Grekami na Cyprze i wschodzie, Fenicjanami na Krecie czy syryjskich i judejskich wybrzeżach, Egipcjanami i arabskimi rozbójnikami na południu. Miał sojuszników i przyjaciół wśród Partów, którzy nie bez powodu uważają się za jednych z najważniejszych tam graczy. Trzymają bowiem straż na Eufracie, dokąd docierają wielkie dostawy ze wschodnich szlaków handlowych. A obok nich są jeszcze przecież Nabatejczycy i inne, mniejsze plemiona handlarzy z głębi lądu. Maes i między nimi umiał wyrobić sobie pozycję na tyle korzystną, że zostawiali w spokoju jego zyski z karawan.

Miał ciche wsparcie samego cesarza, co wielce ważyło w nieustannych, lokalnych rozgrywkach między Italią, a władcami prowincji, z królestwem Armenii włącznie. Traktowano go więc nader poważnie, choć domyślano się, że jego agenci, węszący po okolicznych krainach, szukają nie tylko sposobności do robienia zyskownych interesów. W tych grach miał jeden atut, który go stawiał wyżej nad wszystkimi obcymi konkurentami razem wziętymi. Z woli bogów i kaprysu historii, sam był na wpół Partem – wszak jego matką była kobieta, którą syn Artusa niegdyś przywiózł był stamtąd po trzech latach spędzonych w paryjskiej niewoli.

Stara to i nadzwyczajna wręcz historia. Młody żołnierz, Marek Tycjanus, ranny i podniesiony bez życia z pola bitwy pod Karrami, zawdzięczał powrót do świata żywych dzielnej, młodziutkiej córce lekarza przy wojskach Sureny. Nie dała go dobić, ukryła przed spisem jeńców, potem opiekowała się nim przez wiele długich tygodni. Znalazłszy schronienie w przyjaznym domu, wydobrzał, i dzięki swej opiekunce nie poszedł, jak większość tych, którzy uszli wtedy śmierci, na haniebną poniewierkę do ciężkiej pracy u obcych panów na dalekim wschodzie.

Co było dalej, nie trudno się domyślić. Dzieje tej pary weszły na stałe do rodzinnych legend, i do dziś opowiadane są przy różnych okazjach. W pewnym momencie opiekunka i jej podopieczny przekroczyli tę granicę, zza której nie ma już odwrotu. Burzliwa to była awantura, tyleż wojenna, co i polityczna, ale nade wszystko miłosna. Urodził się syn, a sam Marek, jeszcze wcześniej, kolejnym zrządzeniem losu trafił na tamtejszy królewski dwór i – gdy tylko wyjawił, kim jest – przestał być traktowany jako bezimienny jeniec wojenny. Z Rzymu nadeszła bowiem pomoc, gdyż Artus wszystkiego się w końcu wywiedział i podjął starania o wykup syna.

Kosztowało to straszne pieniądze, ale cała sprawa zakończyła się sukcesem. Marek postanowił zabrać ze sobą kobietę i dziecko, nie bacząc na to, że po powrocie będą z tym wielkie kłopoty. To już osobna opowieść, lecz koniec końców wszystko dało się uładzić dzięki chytrym zabiegom prawnym, wspartym sporymi datkami. Dziecko wpisano do rzymskich rejestrów po szczęśliwym imieniem Festusa, a jego matkę włączono do rodziny. Okazała się kobietą nie tylko dzielną i dobrą, ale też mądrą, roztropnie budującą swą pozycję w świecie dla niej nowym, obcym i nie zawsze przyjaznym. Urodziła Markowi jeszcze dwójkę dzieci, i wiele się potem za jej sprawą rzeczy wydarzyło. Ja także teraz liczę na to, że jej pamięć, a nade wszystko znak, który po niej pozostał w rodzinie, a jaki otrzymałem na drogę, wesprze mnie, gdyż już dotrę do celu.

Tak, czy owak, od tamtej pory, zaczęła w naszym rodzie płynąć krew partyjska, o czym w stolicach nad Eufratem dobrze wiadomo, z wielką dla nas korzyścią. Dzięki tej okoliczności, Tycjanów traktuje się tam trochę jak osobliwych krewniaków – dalekich, ale zawsze mile widzianych, jakby swoich. Tego atutu, jak dotąd, nie udało się przebić nikomu z naszych rywali, co niezwykle ich irytuje. Maes czuł się tam jak u siebie, mógł też liczyć na wsparcie dalekich kuzynów, których czasami dopuszczał do swych spraw jako pomocników, nawet sojuszników. Gdy wypuszczał się na długie wyprawy daleko w głąb azjatyckiego lądu, zabierał niekiedy ze sobą kogoś z nich, szczodrze ich potem wynagradzając za asystę. Nie raz, i nie dwa, koneksje te ratowały mu życie. Wywijał się z wielu opresji tylko dzięki temu, że osobliwie uznawany był niczym swój wśród swoich. Ale na tym nie koniec zawiłości krwi.

Moja niezwykła prababka miała ponoć także dalekich przodków greckich, a ściślej mówiąc – macedońskich. W jej rodzinie utrzymywano wręcz, że była to sprawka jakiegoś żołnierza wielkiego Aleksandra. Strabon, sam Grek z urodzenia, poczciwiec, ale trochę złośliwy, wiecznie dworował sobie, gdy przy nim o tym wspominano. Może miał rację, może nie? Cóż, z ludzkiej skłonności do wywyższania się ponad zwykłą miarę, niejedna wyrasta legenda. Im mniej wiadomo, im mniej można cokolwiek udokumentować, tym bardziej taki mit zyskuje na kolorycie i domniemanej wielkości przodków.

Niemniej prawdą jest, iż jej ojciec cieszył się w owym czasie sławą biegłego medyka. Swą wiedzę zdobył w Antiochii, u greckich mistrzów, a ci, jak wiadomo, wszyscy głosili się następcami Hipokratesa, a przynajmniej jego uczniów – co dodatkowo ubarwia całą historię partyjskiej gałęzi naszego rodu. Dzisiaj nie sposób już rozsupłać węzła wszystkich rodzinnych koligacji, ani dociec, gdzie biorą swój początek. Zresztą, czy warto, przez nadmiar dociekliwości, niszczyć tę, jakże niezwykłą, tradycję? Sam się nią szczycę, lubię też myśleć o sobie jako o potomku trzech narodów. Okoliczność ta bywa niekiedy niebywale pomocna, aczkolwiek potrafi być przyczyną wielu kłopotów.

O Maesie sporo opowiadał mi Strabon, gdy jako dziecko zamęczałem go prośbami o coraz to nowe historie z dalekiego świata. Wspominał, jak to kilkakrotnie spotkał go we wschodnich prowincjach, nawet w Egipcie, a kiedyś nawet poczynił, za jego zgodą, kopie niektórych jego zapisków. Podziwiał go za odwagę i wielką wiedzę, jaką był zgromadził. Z różnych opowieści wynikało, że ze starym uczonym nasz wielki podróżnik rozprawiał głównie o geografii, polityce i obyczajach dziwnych ludów, wiele o niezwykłych dobrach, ale mało o interesach. Wiele rozmawiali o Poncie, zwłaszcza Kapadocji, gdyż nasz geograf miał do niej szczególne upodobanie – mówiono nawet, że ma tam swoje perskie i greckie korzenie. Podobno urodził się aż w tamtejszej Amasei. Wiedzę starego uczonego o handlu w Azji uzupełniał niekiedy też stary Festus, dając mu wgląd w niektóre z raportów, jakie jego młodszy brat wysyłał w sprawach handlowych.

Wszelako tajemnice, jakie podczas osobistych spotkań Maes powierzał był bratu dla konsulów i wodzów, a potem dla cesarza – dla świata pozostały tajemnicami po wsze czasy. Niekiedy tylko, przysłuchując się publicznym debatom na temat rzymskich poczynań na wschodzie, dziadek, jakby od niechcenia, wtrącał krótkie uwagi, świadczące o dużej znajomości tamtejszych spraw. Uchodziło to jednak za rzecz normalną, gdyż dobrze wszystkim było wiadome, iż na czym, jak na czym, ale na tym, co dzieje się w tamtej części imperium, Tycjanowie wyznają się, jak mało kto. Powszechnie znaną była, i nadal jest, pozycja, jaką zyskaliśmy w Partii dzięki rodzinnym koneksjom ze strony matki dziadka. Dla tej przyczyny, od czasu do czasu, próbuje się knuć wokół nas intrygi i posądzać o niecne działania na niekorzyść Rzymu, ale tych kalumni nikt rozsądny nigdy nie brał, i nie bierze na serio. Zaufanie, jakim obdarzał August starego Festusa, a jakie przeniósł i na mego ojca, także to, jakim obecnie darzy nas Tyberiusz, ucisza zapędy nawet ponurych sług Sejana czy obłudnej Liwii.

Od maleńkości nasłuchałem się, oczywiście, rozmaitych, możliwych i niemożliwych opowieści rodzinnych o mym niezwykłym przodku. Sam nigdy go nie poznałem, gdyż po przedwczesnej śmierci matki w Rzymie już się nie pojawiał. Natomiast dziadek, potem ojciec spotykali się nim kilkakrotnie podczas wypraw na wschód, kiedy to wizytowali rodzinne faktorie. Raporty szpiegowskie Maes wysyłał pocztą pod cesarską pieczęcią. Nawet Tycjanowie nie we wszystkie mieli wgląd, choć oczywiście, w rozmowach z Augustem omawiano ich treść. Teraz mnie przyszło pójść w jego ślady, z wyboru, ochoty i potrzeby poznawania czegoś więcej, niż tylko rzymskie ulice i pałace.

Od dziecka marzyły mi się podróże, dalekie krainy, obcy świat. Tą ciekawością zaraził mnie uczony przyjaciel naszego domu. Gdy dziadek zorientował się, że więcej ze mnie pożytku będzie, gdy pójdę za głosem natury, razem z ojcem umyślili, iż trzeba mnie najpierw do tego odpowiednio sposobić. Nigdy do tego się nie przyznawali, myślę jednak, że dostrzegli we mnie kogoś, kto niejako za nich spełni ich dawne, własne marzenia. Tak zaczęła się moja osobliwa edukacja, mocno odbiegająca od tego, co było udziałem dziecka z dobrego, rzymskiego domu, kształconego do czynnego uczestniczenia w życiu publicznym. Dzięki miłości starego Festusa, którego byłem cichym ulubieńcem, a także rozwadze rodziców, zaniechano wciągania mnie zbyt głęboko w bieżące kombinacje handlowe. Wiedziałem sporo, ile było trzeba, ale nie pisane mi było stać się kolejnym Tycjanem na urzędach czy przy księgach handlowych, wikłającym się w niezliczone intrygi polityczne, finansowe i towarzyskie

Dziadek i ojciec nie byliby sobą, gdyby nie postanowili, że przyszłe wędrówki ich potomka, wyrywającego się w szeroki świat, należy wykorzystać z pożytkiem dla spraw rodzinnych. Dlatego, gdy już zapadły stosowne decyzje starszych i mądrzejszych, zajęli się mną nie tylko nauczyciele retoryki i wszelkich nauk wyzwolonych. Nastał czas szkolenia się w równym stopniu na przyszłego podróżnika, ale i cesarskiego agenta, posła i negocjatora. W taki oto osobliwy sposób, naturalna ciekawość młodości miała zostać wciągnięta w służbę zawile przenikających się interesów Tycjanów i cesarzy.

Należało jednak mieć na uwadze, że przecież nie zawsze musiały one iść ze sobą w parze. Z tego też powodu trzeba było się liczyć z tym, że ilość możliwych pułapek i zakrętów na tak niezwykłej życiowej drodze, przewyższać będzie wszystko, co dałoby się przewidzieć w najstaranniejszym nawet planowaniu przyszłości. Zagrożenia w wyprawach, jakie miałem podejmować, mogły nieoczekiwanie rosnąć w miarę, jak zwiększałaby się niepewność i nieprzewidywalność nie tylko ich przebiegu, ale i osiąganych efektów. Gdy zwykły badacz i podróżnik źle wykreśli mapę, lub niedokładnie coś opisze, wówczas jego błędy z czasem poprawi ktoś inny. Ceną za ich popełnienie będzie jego własna reputacja, albo co najwyżej kilku zabłąkanych wędrowców, którzy przecież wcale nie muszą ponieść szkody. Gdy jednak w swych raportach dla władców, lub w rozgrywkach, prowadzonych w ich imieniu, pomyli się lub ulegnie cesarski agent czy poseł, może za to zapłacić wielu, nawet całe państwa. Groźne to, choć wielce ekscytujące.

Wbijano mi więc do głowy nie tylko szczególną wiedzę, uczono nie tylko dziwnych umiejętności, ale i ćwiczono w cnocie roztropności, na przemian ze sztuką przebiegłości. Trudne to do pogodzenia, choć możliwe. Jest jednak w tym połączeniu ukryta siła – niczym w winie, które, gdy idzie w nadmiarze do głowy, budzi demony. Dziadek i ojciec, choć mieli dobre zdanie o mnie i zadbali, bym się wszystkiego dokładnie wyuczył, to jednak zanim wyprawili mnie w świat, sporo odczekali, bym nabrał dostatecznie wiele rozumu i umiał stawić czoła takim pokusom. Buntowałem się przeciwko nadmiernemu odwlekania decyzji o wyjeździe, ale z czasem miałem się przekonać, że ich mądrość patrzyła dalej niż moja młodzieńcza niecierpliwość.