Początek u Kresu Drogi

CZĘŚĆ III

  1. Poznajemy się

            Wyruszając w podróż, zwykle wiadomym jest, dokąd się dokładnie zmierza. Jak by nie miała być długa, gdzieś przecież znajduje się wyznaczony przez nas jej kres. Czeka tam to, po co się wybraliśmy, spełnienie wcześniejszych oczekiwań, lub rozczarowanie, choćby i bitwa, którą można wygrać, lub przegrać. Dlatego samo tylko przebycie drogi jest niejako zawieszeniem czasu między chwilą wyjazdu, a przyjazdu. Pamiętamy o tym, co zostawiamy za sobą, i wypatrujemy tego, co, przed nami, zaś to, co pomiędzy, odczuwamy jedynie jako zmianę miejsca pobytu. Godzimy się na uciążliwości, i znosimy je, w nadziei, że prędzej czy później, lecz zawsze w dającym się przewidzieć terminie, czeka nas zadośćuczynienia za poniesione trudy. To, co mijamy na tej drodze, jest tylko tłem, z którego niekiedy wybija się coś ciekawego, niekiedy też i coś wstrzymującego przez kłopot, jaki sprawia. Wszystko, co nam towarzyszy, i co się wydarza, oceniamy wedle tego, czy sprzyja, czy przeszkadza w jak najszybszym dotarciu tam, dokąd zmierzamy. Dlatego oglądamy to, i oceniamy najpierw ze względu na użyteczność, dopiero potem na własne upodobanie, lub ciekawość.

            Co było moim celem? Czy konkretne miejsce, do którego chciałem dojść, czy zbadanie samej drogi? Chyba po trochu i jedno, i drugie. Założyłem sobie, że dotrę do Baktrii, lecz przecież nie wiedziałem, czy to mi się uda. Tycjanowski cel, to szukanie sposobu na dostawy towarów z tak daleka. Ale właściwie skąd? To dopiero miało się okazać.

Wszelako żywiłem cichą nadzieję, że jeśli okoliczności ułożą się pomyślnie, a znajdę po temu siłę i możliwości, to pójdę jeszcze dalej. Drugim więc celem, tym razem Festusa, a może Viatusa, było poznawanie miejsc, do których mało kto dociera. W jednym i w drugim przypadku, droga okazywała się równie ważna, jak to, dokąd wiodła. Dlatego w podróży nic nie mogło być mi obojętne, nawet pozorne drobiazgi, które pomija ten, kto pędzi przed siebie z oczami, utkwionym w jeden punkt. A to nakazywało mieć wzrok wyostrzony, i czujny tak, jak tylko się da. Wielkie więc było to wyzwanie, nie tylko dla zmysłów, lecz także dla umysłu, a nade wszystko pamięci.

            Spoglądając za siebie, co innego jednak miałem w głowie, niż życiowe zawiłości natury ogólnej. Trzeba było nam jak najszybciej oddalić się od Antiochii na wypadek, gdyby ktoś jednak wpadł na pomysł szukania w tej okolicy zbiegłej niewolnicy, między wozami, jakich sporo tu jeździ w obydwu kierunkach. Minęliśmy już miejsce, gdzie droga rozdziela się na dwa szlaki, jeden ku Zeugmie, drugi w stronę Beroi. Skręciliśmy w prawo, jak zamierzaliśmy, i, bardziej teraz chyba bezpieczni, zatrzymali w szczerym polu na krótki postój.

Z przodu wozu wyjrzał Dolan, łobuzersko uśmiechnięty, ale i czujnie rozglądający się dokoła, czy nie widać aby kogoś obcego, a podejrzanego. Agis zaprosił go gestem, by usiadł obok niego, on zaś jednak, zobaczywszy, że jesteśmy sami, na chwilę zniknął, po chwili wyskoczył z tyłu, a zaraz za nim zręcznie zeskoczyła i druga postać. Tak oto, pierwszy raz ujrzałem kobietę, którą los, za moim zresztą przyzwoleniem, zaoferował mi jako towarzyszkę podróży. Zsiadłem z konia, ona zaś podeszła, skłoniła się w powitaniu, potem podniosła głowę i odważnie spojrzała mi w oczy.

– Panie, niech bogowie wynagrodzą cię za szlachetność, jaką zechciałeś nam okazać – odezwała się pewnym głosem. – Oby sprzyjali wszystkiemu, co zamierzasz, i zesłali każdą pomyślność, jakiej tylko zapragniesz.

Trochę zaskoczyła mnie ta przemowa w tak niezwykłej sytuacji. Nie spodziewałem się wyszukanych słów u kogoś z ludu, uznawanego za barbarzyński. Może zawczasu wyuczyła się, jak wyrazić swą wdzięczność? Nie wyglądała na speszoną, zakłopotaną, czy uniżoną. Z miejsca poczułem, że mam przed sobą kogoś, kto nijak nie przystaje ani do powszechnych wyobrażeń o dzikich narodach, ani do wizerunku słabej, niewieściej istoty, a już tym bardziej pokornej niewolnicy. Z jakiegoś powodu wyczułem w niej tę samą hardość, co u brata, bardziej przyczajoną i powściąganą, lecz gotową w każdej chwili zamienić się w otwarty bunt. Z takimi ludźmi nie ma stosunków pośrednich, czy zgoła obojętnych – albo są z tobą, albo przeciwko tobie. Melos miał rację, nie wyglądało to prosto, ani nawet bezpiecznie. Dolan dał się jakoś obłaskawić, ale przecież nie ujarzmić do roli sługi. Co mnie czeka z tą dziwną osóbką?

– Za dobre słowa dziękuję – odparłem zwyczajowo, nieco oschle. – Zwróć się o to samo do swoich bogów – dodałem bardziej już życzliwie, by przełamać nieufność. – Jak cię zwą?

– Asza, panie – powiedziała to z niejaką dumą.

– Czy to znaczy coś szczególnego w twojej mowie? – zastanowiło mnie, skąd ten ton.

– Pierwsza w rodzinie – Dolan wyręczył siostrę.

– No, proszę! Z kolejności czy uznania? – dopytałem dalej, ciekaw, co to może oznaczać.

– U nas wyszło na jedno – chłopak zaczął wyjaśniać. – Najstarsza, przewodziła wszystkim młodym. Tak chciał ojciec.

Wzbudziło to we mnie pewną nieufność. Skoro ich ojciec był wojownikiem, to tak naznaczoną córkę bez wątpienia chował na swoją modłę. A mnie niepotrzebna tu żadna barbarzyńska Amazonka. Należało rzecz od razu wyjaśnić, by wiedziała, gdzie jej miejsce.

– Nie idziemy na wojnę, tylko wędrujemy, a przewodzę tu ja – oznajmiłem spokojnie, ale stanowczo. – Każdy ma swoje zadania. Agis jest strażą i woźnicą, Dolan oporządza zwierzęta, więc dopóki idziemy razem, ty będziesz nam gospodarzyć – zwróciłem się do niej, wyznaczając jej rolę w naszej kompanii.

– Będzie, jak chcesz, panie – odparła zgodnie, pochylając lekko głowę, znów bez pokory w głosie, za to z lekkim uśmiechem. Rzecz uznałem więc za wyjaśnioną.

– Rozpatrzysz się w dobytku, sprawdzisz, czy czego jeszcze nie potrzeba – na początek wydałem krótkie polecenie, by dać jej zajęcie, i od razu przekonać się, czy aby nie zauważę jakiegoś wahania. – Gdy dojedziemy do Beroi, dokupisz, co uznasz za konieczne. Sprawisz też sobie odpowiednie ubrania – dodałem, obrzucając wzrokiem jej marny przyodziewek. – I jeszcze jedno – rzuciłem do wszystkich – od dziś noszę imię Viatus, i tak macie mnie zwać.

Na tym skończyliśmy tę krótką prezentację, nie było bowiem czasu na dłuższe rozmowy. Chciałem oddalić się jak najdalej od Antiochii, i zatrzymać na noc w jakiej przydrożnej gospodzie. Nie powinno być z tym kłopotu, na tej żyznej ziemi ludne wsie i osady ciągnęły się jedna za drugą. Tym razem Agis przesiadł się na konia, a ja z Dolanem poprowadziliśmy wóz.. Znać było, że chłopak jest z tym obyty, trzymał wodze pewnie, jak na swój wiek. Teraz, gdy wyrwał się na wolność, rozpierała go żywość, i nie ukrywał radości z odzyskania siostry. Stało się to dzięki mnie, ale przecież dotrzymał swej przysięgi, i czuł się w prawie być z tego dumny. W jego oczach popełniłem, oczywiste złodziejstwo, ale jakby w słusznej sprawie, no i wymagające sporej odwagi. Złamałem prawo, co godne potępienia i kary, tyle jednak dobrego, że w szczerej intencji, nie dla zwykłego zysku.

– Powiesz, jak to zrobiłeś? – spytałem, ciekaw, jak wyprowadził siostrę z miasta.

– A co tu mówić? Ukradłem – wyszczerzył się z tym swoim łobuzerskim uśmiechem.

– Nie tak łatwo ukraść komuś niewolnika. Nawet jak ten bardzo chce. To nie to samo, co woreczek z pieniędzmi.

– Czemu nie? Trochę inaczej, ale właściwie o to samo chodzi. Ukraść łatwo, jak się potrafi. Trzeba tylko dobrze podejść, żeby nie dać się zauważyć. A kiedy jest po wszystkim, być już daleko – wyjaśnił krótko, ale rzeczowo.

– Z takim łupem trudno się kryć – sam się zdziwiłem, jak mnie zdumiało tak proste wyłożenie odwiecznej, złodziejskiej zasady. W gruncie rzeczy, to samo przecież robi się w polityce i handlu, gdzie też często idzie o oszukańcze kombinacje, i podstępne zdobywanie zysków.

– Trzeba szybko się go pozbyć. Od razu wymienić, albo dobrze ukryć – tu już praktyka ulicznika rozmijała się z obyczajem wielkiego świata, w którym jakże chętnie zdobycze wystawia się na pokaz.

– I nikt się nie zorientował? Nikt was nie ścigał? – dopytywałem dalej.

– Było już po zmroku, po pracy. Łatwiej się wtedy wymknąć. Czekałem obok, potem zabrałem do domu, który mi wskazałeś, panie.

– Gospodarz się nie zdziwił?

– Pokazałem znak, O nic nie pytał. Zresztą, zaraz, gdy zapadła noc, wyszliśmy, bo było mało czasu. Udał, że nic nie widzi.

– A bramy?

– Znam miasto, wiem jak wejść i wyjść. Mury to nie kłopot.

– Cóż, wiedziałeś, że masz dokąd pójść.

– Panie, nie wiem, jak mamy ci dziękować – teraz odezwał się poważnie, jakby po męsku.

– Róbcie swoje, ot co – skwitowałem krótko, kończąc sprawę. – Gdy dojedziemy do gór, przyjdzie kolei na waszą pamięć i umiejętności. Wtedy się sprawdzi, ile okażecie się dla mnie warci.

– To twoja droga, ale i nasza. Nie zgubimy jej, bądź pewny, panie – oznajmił z zawziętością w głosie.

– Zastanawia mnie miasto, o jakim kiedyś mówiłeś. Tam, gdzie zjeżdżają się łowcy niewolników. Jak je poznasz?

– Po starej twierdzy. To kryjówka bandytów.

Pogubiłem się, bo, co prawda, znam opis wyprawy Antoniusza, ale Strabon był w nim bardzo niedokładny. Podał różne nazwy, ale jak mają się do siebie te ledwo znane miejsca, niełatwo rozeznać. Zresztą, wyliczył tylko ważne dla tamtej wojny. W górskiej części dawnego królestwa Medów musi być wiele innych jeszcze, rozmaitych fortów, i małych miast, poukrywanych w górach. Trudno zgadnąć, ile tam żyje różnych plemion, o których nikt nigdzie nie wspomina. Niby wszystko jest teraz pod rządami Armenii, lecz żadna władza nie ogarnie rozproszenia w tak rozległej i niedostępnej krainie, ani upilnuje tego, co się w niej dzieje. Nie wiadomo, kto z kim trzyma między sobą, kto z Armenami, a kto z Partami. Mało kogo obchodzi wielka polityka, każdy pilnuje własnych interesów. Rzym, jako imperium, to na co dzień jedynie nazwa, a od czasu do czasu przemarsz wojsk, i bitwy. Chyba że złoto, jeśli da się handlować.

Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się na skraju sporej osady, w gospodzie dla miejscowych i podróżnych. Dość marnej, ale nie było wyboru. Nikt o nic nie pytał, a widok zbrojnej eskorty zniechęcał gospodarza i kręcących się tam gości do wdawania się z w pogawędki. Zbytnich wygód, ani obfitości stołu nie było, zjedliśmy więc, co nam podano, przenocowaliśmy, jak się dało, a z samego rana zebraliśmy do dalszej drogi. Odprawiłem żołnierzy, wręczając im niezgorszą zapłatę, i dziękując w duchu po równo Korbulonowi i bogom, za możliwość skorzystania z tak budzącej respekt asysty. Razem z Agisem, który co i raz wypuszczał się na krótki zwiad, uznaliśmy, że jesteśmy już chyba bezpieczni. Komu przyjdzie do głowy zapuszczać się tak daleko w poszukiwaniu jednej zaginionej kobiety, tym bardziej, że trudno taką odnaleźć w ludzkiej masie, jaka się przez te drogi przetacza?

Jazda do Beroi zeszła spokojnie, bez żadnych przygód. Zaczynaliśmy powoli poznawać się jako współtowarzysze podróży, przywykać do siebie, co jednak nie było łatwe. Wspólne życie w codzienności odkrywa nawyki, słabości, zwyczajność bez osłon i masek, nawet mimowolne, albo kapryśne dziwactwa. Na krótką metę nie jest to zbyt męczące, a choć budzi niekiedy irytację, kłopotliwość ta szybko mija. Gdy jednak przychodzi przebywać ze sobą bez przerwy, wiedząc, że jest się na sobie skazanym na długie miesiące, to rzecz zgoła inna.

W wojsku porządkuje wszystko karność, przymus, a w czas wojny – wyznaczony cel. Tu był cel, lecz z wyboru i dobrowolności, mających jednak w sobie coś i z konieczności, i z nakazu woli. W takich okolicznościach nie sposób ułożyć się zgodnie, bez wzajemnej wyrozumiałości dla swych odmienności. A te objawiają się we wszystkim, i w każdej chwili, gdyż nie sposób trzymać na wodze swych odruchów, które tym się cechują, że są właśnie tylko odruchami. Dopiero w takich warunkach, gdy kto stara się je upilnować, zdaje sobie sprawę, jak wiele czyni mimowolnie. Wtedy lepiej poznaje własną naturę, niż gdy co robi z namysłem, bacząc, kto patrzy i słucha. A poznają ją także i ci, z którymi wciąż przebywa.

W pierwszych dniach stała obecność kobiety niezwykle mnie deprymowała. Co innego salon, uczta, spotkanie w mieście, nawet miłosna przygoda. Tam wszystko ma swój początek i koniec, jest duży wybór zarówno formy, jak i czasu obcowania z innymi. Nawet w rodzinie przestrzega się prywatności, i prawa do odosobnienia w jakimś skrawku własnej przestrzeni. Tu domem stał się wóz, wszystko bez przerwy na widoku, nawet podczas postojów na nocleg nie traciliśmy się z oczu, a gdy wymagały tego zrozumiałe potrzeby, mieliśmy baczenie na wzajemne bezpieczeństwo. Jeden Agis swobodnie oddalał się na krótkie chwile, rozglądając po okolicy, i wypatrując, czy aby nie ma gdzie czego niepokojącego.

Niebawem dołączył do niego Dolan. Chłopak dzielnie sprawiał się z obsługą jazdy, niemniej co i raz tęsknie wodził oczami za Grekiem, gdy ten wypuszczał się na zwiad. Co więcej, podobne oznaki dostrzegałem i u jego siostry. Obydwoje wymieniali przy tym szybkie spojrzenia, oraz krótkie uwagi we własnej mowie. Z początku trochę mnie to niepokoiło, gdyż pamiętałem przestrogi Melosa, by uważać, czy rodzeństwo nie ma aby jakich niecnych intencji. Ale nic w zachowaniu obojga nie dawało powodów do niepokoju. Dlatego na trzeci dzień, gdym już poczuł się pewniej przy prowadzeniu wozu, uznałem, że mogę zaryzykować. Gdy Agis dał mi znak, że chce oddalić się, by poszpiegować na drodze, kazałem mu się na chwilę wstrzymać

– Dasz radę? – zwróciłem się do chłopaka, siedzącego obok mnie, głową wskazując na luzaka.

– Pozwalasz, panie? – odparł pytaniem, patrząc na mnie z wyczekiwaniem, ale i z błyskiem radości w oczach.

– Próbuj. Tylko pilnuj się Agisa.

Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Szybko zsunął się z wozu, odpiął wolnego konia, i wskoczył na niego ze zdumiewająca zręcznością. Bez siodła, bez uprzęży, zawinął nim dokoła, a zwierzę, czując, że jeździec siedzi pewnie, posłusznie mu się poddało.

– Uważaj na niego – rzuciłem do sługi, mając na uwadze nie tylko bezpieczeństwo Dolana. We wzroku Agisa dojrzałem zrozumienie dla tego, co miałem na myśli, ale z jego uśmiechu pojąłem, ze nie ma czego się obawiać. Obaj polubili się już wcześniej, i świetnie się rozumieli. Stary wyga wychowywał własnych synów, wiec już dawno ocenił, z kim ma do czynienia. Może nawet pozwalał na takie próby jeszcze w czasie, gdy obaj przygotowywali zwierzęta w Antiochii?

– Nie ma obawy, panie, wszystko będzie dobrze – rzucił, zawracając konia, i dając młodzikowi znak, by jechał za nim.

Wtem za plecami wyczułem oddech dziewczyny, a kątem okaz dostrzegłem, że wysunęła z wozu głowę, okrytą chustą, i patrzyła za odjeżdżającymi. Wskazałem jej reką miejsce obok siebie.

– Siadaj, porozmawiamy – rzuciłem, starając się, by nie zabrzmiało to jak pański nakaz. Posłuchała, uśmiechneła się i usiadała, ale milczała, ze wzrokierm utkwionym w oddalających się jeżdźcach Gdy zniknęli, poczeła rozglądać się ciekawie dokoła. Jak dotąd, nie zamieniliśmy ze sobą zbyt wiele słów ponad to, czego wymagały sprawy porządkowe. Sprawnie krzątała się wokół nas, oporządzała dobytek, pomagała bratu, lecz trzymała w pewnym ode mnie oddaleniu. Teraz nadarzała się okazja, by lepiej ją poznać, i spokojnie jadąc, czegoś się o niej, i od niej dowiedzieć.

Do tej pory zdążyłem przyjrzeć się jedynie jej sylwetce, postawie w ruchu i zachowaniu. Szczupła, dość wysoka i gibka, była przy tym nad wyraz silna, jak na kobietę, co dało się zauwazyć, gdy z łatwością dżwigała spore nawet pakunki.. Miała w sobie przyrodzoną zwinność, przydającą jej owego osobliwego wdzięku leniwie przechadzającego się drapieżnika, małego, ale czujnego, i w każdej chwili gotowego błyskawicznego skoczyć na ofiarę. Jednocześnie była w niej nieznana mi u światowych kobiet naturalność, bez nieustannego sprawiania wrażenia, iż jest kimś innym, niż tym, kogo się widzi. Prostota, pozbawiona salonowej ogłady i obycia, nie raziła, gdyż nie była kanciasta, czy prostacka. Ze zdumieniem musiałem przyznać, że tworzyło to całość nad wyraz oryginalną, jakiej nie spotyka się między rzymskimi damami.

Nie za bardzo wiedziałem, jak ją traktować. Niewolnice są domowym sprzętem, używanym już to dla wygody, już to ozdobności domu, już to wreszcie dla własnej uciechy. Dostrzega się je, ale nie widzi, korzysta z nich, ale nie prowadzi z nimi rozmów. Pojawiają się i znikają, ale wyłącznie jako elementy tła, zauważane dopiero wtedy, gdy z jakiegoś powodu, dla chwilowej potrzeby, a nawet i w chwili znudzenia, zechcemy zwrócić na coś szczególną uwagę. Zwykle nic o nich nie wiemy, chyba tylko to, że po prostu są, i służą. Wzywa się je, odprawia, i to też nie zawsze samemu.

Oczywiście, zdarza się, że te, co bardziej urodziwe, obdarzane są przez swego pana niemałymi względami, a nawet na czas jakiś zyskują w jego domu pozycję dość znaczącą. Niemniej tak, jak dla kaprysu, czy z pożądliwości, szybko wynosi je w górę, równie szybko strąca na dół. Tym, którym los sprzyja, udaje się wyzwolić, by potem wchodzić w świat jako hetery, bogacące się dzięki kolejnym znajmościom, a i własnej przebiegłości. Niektóre, niczym ich patronka Flora, gromadzą wielkie fortuny, i żyją szumnie, biorąc sobie możnych kochanków według własnego upodobania. Inne jeszcze zakładają domy uciech, przestrzegając jednak pewnego umiaru w oskubywaniu klientów, by nie narażać się na sądy, w których nie mają przecież żadnych szans na wygrane.

W dziejach Rzymu zapisano mnóstwo niezwykłych kobiet, i ich równie niezwykłych wyczynów, zarówno tych szlachetnych i bohaterskich, jak i tych podstępnych, nikczemnych, nieraz morderczych. Nie było jednak między nimi niewolnic, złowionych i kupowanych na targowiskach, sprzedawanych z biedy, lub zdobytych na wojnach, jako zwykłe branki. Owszem, do legend i tradycji ludu trafiały matki, żony, kochanki i córki władców, wodzów, trybunów, konsulów, bogaczy, lecz nie postacie spośród kobiecej służby domowej. Prawda, że niekiedy zrodzone z nich dzieci zyskiwały rozgłos, lecz one same pozostawaly bezimienne. Znane, sławne kapłanki, poetki, nawet trucicielki, odmieniały losy świata. Nic natomiast nie wiadomo, by miała w tym swój jawny udział bodaj choć jedna pospolita niewolnica, chyba z wyjątkiem tej, która przed wiekami zeznawała przed senatem o spisku matron. Ale tamta przynajmniej służyła w domu swej pani, a nie pracowała w pocie czoła w jakimś dusznym warsztacie.

Asza nie była urodziwa, na swój jednak sposób przyciagała uwagę, nie tyle przez oryginalność rysów, czy ulotny wdzięk ciała i postawy, ile przez śmiałość spojrzenia, a także przez naturalną zwyczajność gestów i ruchów. Z oczywistych względów, próżno było szukać w niej gracji światowych kobiet, czy wystudiowanej pozy, mającej przykuwać wzrok otoczenia, budzić zanteresowanie mężczyzn, lub zazdrość konkurentek na targowisku próżności, zwanym lepszym, lub wręcz wyrafinowanym towarzystwem. Ale, co dziwne, trudno byłoby przypisać ją do pospolitego gminu. Najwyraźniej nie zależało jej, by kogokolwiek udawać, czy cokolwiek demonstrować. Byłem wręcz pewny, że, choć porwana i sprzedana, trwała w niewoli przyczajona, nie popadając w uniżoność, ani schlebianie swym właścicielom i nadzorcom.

            – Nieźle sobie radzisz – zaczałem rzeczowo od stwierdzenia, które możnaby od biedy uznać za pochwałę.

            – Staram się – przytaknęła – jak potrafię. Cieszę się, panie, że to widzisz.

– U was taka wędrówka to zwyczajność.

– Co kilka lat. Ale trzeba wszystko umieć – nie pojąłem do końca, czy dotyczyło to samej jazdy, czy w ogóle rodzaju życia w dzikości.

– To prawda, że przewodziłaś młodym? – niezwykle mnie intrygowała jej pozycja w plemieniu.

– Prawda.

– W rodzinie, czy w całej gromadzie?

– Tym, których naznaczali starsi – wyjaśniła. – Ale byłam pierwsza – cokolwiek to oznaczało, zabrzmiało wręcz dumnie.

– Jesteś już dorosła. Ile masz lat?

– Siedemnaście.

– Takie jak ty powinny mieć własne dzieci? Własny dom.

– Nie spieszy mi się. Lubię to, co robię – rzuciła krótko. – Co robiłam – poprawiła się.

– Masz dokąd wracać?

– Odnajdziemy swoich.

– Przecież ich wybili?

– Są inni, inne rodziny.

– Ale nie będzie już jak przedtem?

– Inaczej. Zobaczę. Dam sobie radę.

– Ojciec uczył cię wojowania? Jak mężczyznę?

– U nas wszyscy walczą. Jak kto potrafi. Nie ma różnicy. Tak trzeba.

Odpowiadała krótko, mówiła poprawnie, wyczułem, że chyba dość dobrze wyuczyła się aramejskiej mowy. Z bratem rozmawiali po swojemu, ale tylko wtedy, gdy byli sami. Rozumiała też trochę grekę, co zauważyłem, gdy odpowiadała czasami na uwagi Agisa. Całkiem nieźle, jak na kogoś, kto tkwił w obcym kraju, w zamknięciu, przy pracy. Potrafiła natomiast wiele powiedzieć wzrokiem, gestem, wyrazem twarzy – zapytać, zdziwić się, okazać zadowolenie, rezerwę, czasami zniecierpliwienie. Było to niezwykle kobiece, choć bez wylewności, raczej z ostrożną powściągliwością.

Z bratem otwarta w obejściu, ze sługą zachowywała ostrożność. Prawdę powiedziawszy, podobała mi się ta małomówność, przy jednoczesnej czytelności porozumienia. Okazywała mi należny szacunek, wypełniała polecenia, ale bez śladu uniżenia. Niepostrzeżenie, dość szybko przejęła komendę nad codzienną krzątaniną, co wszyscy przyjęliśmy z zadowoleniem, gdyż robiła to zręcznie, umiejętnie, a przy tym taktownie, miarkując zachowania wobec nas wedle pozycji, jaką każdy miał w naszej grupie.

Ani się spostrzegłem, jak szybko przywykłem do jej obecności, i tej wygody. Rzecz jasna, nie uśpiło to obaw, jakimi przed wyjazdem nasączył mnie był Melos, niemniej uspokoiło na tyle, że przestałem mieć się aż tak bardzo na baczności. Sprzyjało temu i to, że jechaliśmy spokojnie, bez przeszkód, równym rytmem. Na noc stawaliśmy w gospodach, których po drodze było wiele, gdyż do Beroi wsie i duże osady ciągnęły się niemal jednym rzędem.

Nie było kłopotów ani z zapasami, ani ze zwierzętami, nawet słońce nie dawało się zbytnio we znaki. Ruch tu panował duży, ale nikt się nikim specjalnie nie interesował, ludzie zajmowali się własnymi sprawami. Bardzo przydatne okazało się uliczne doświadczenie Dolana, dzięki któremu z łatwością rozpoznawał złodziei, jakich w takim tumulcie nie brakowało. On sam miał surowo przykazane trzymać ręce przy sobie, zresztą czuwał nad nim wzrok siostry, która jednym słowem, albo gestem potrafiła przywołać go porządku, gdy tyko spostrzegała, że coś niecnego może mu się roić w głowie.

Nasza pierwsza rozmowa urwała się dość szybko, gdyż zabrakło mi pytań, a Asza nie ośmielała się sama odzywać nieproszona. Jechaliśmy więc dalej w milczeniu, ja, zajęty pilnowaniem drogi, ona, rozglądając się dokoła, z ciekawością kogoś, kto pierwszy raz spogląda na wielki świat bez obawy o swoje w nim miejsce. Wreszcie uśmiechnęła się przepraszająco, i cofnęła do wnętrza wozu. Niezadługo pojawił się Agis z Dolanem. Chłopak wyglądał na szczęśliwego, zeskoczył, przywiązał konia, i wszedł do siostry, by zapewne podzielić się z nią swoimi wrażeniami.

            Beroa i jej okolice wzbudziły we mnie podziw już od chwili, gdy jeszcze z oddali dojrzałem ogromną świątynię Hadada, wraz z twierdzą na skalnym wzniesieniu pośrodku miasta. Wieniec z gór, wokół nich rozległe pola upraw, wielki ruch w niezliczonych osadach na przedmieściach, różnorodność ludzi wielu narodów i plemion – wszystko to budziło nie tylko zachwyt żądnego wrażeń podróżnika, ale i szacunek miłośnika historii, której duch przenikał to najstarsze, ponoć, miasto świata.

Zwało się niegdyś Halab, od białości dziwnej ziemi i kamieni, było siedzibą królów tajemniczego państwa Hattów, którym w latach swej świetności i potęgi na czas jakiś uległ nawet Egipt,. Czymże jest więc nasze tu krótkotrwałe panowanie od czasu syryjskiej wyprawy Pompejusza? Miasto przeżyło Medów, Greków, Armenów, Persów, teraz jest tu władza Rymu. Oczywiście, przetrwa i te rządy, za nic sobie mając zmienność losów świata – ba, zapewne wykorzystując kolejną odmianę z wielkim dla siebie pożytkiem.

            Antiochia to nowe bogactwo, Beroja to odwieczna tradycja, choć przecież również obrosła w wielki dostatek. Jest coś symbolicznego w tym, iż rzymski legat w Syrii, woli rezydować nad Orontesem niż tu, nad Chalosem. Swój ciągnie do swego. Przyszła mi do głowy mało zabawna myśl, że tutaj to my jesteśmy barbarzyńcami z zachodu, którzy najechali starodawny świat, i zaprowadzają teraz swoje porządki. Utwierdziłem się w tym, gdy chodziłem po ulicach, przyglądając rozmaitym budowlom. Każdy czas zostawił w nich, i na nich, własne znaki, każdy dodał swoje kamienie do poprzednio ułożonych przez innych. Niektóre pamiętają tak odległe wieki, kiedy o istnieniu Rzymu nie wiedzieli chyba nawet sami bogowie. Szczególne to połączenie przemijania z trwaniem, oznaka żywotności ponad czasem.

            Zatrzymaliśmy się w niezłej gospodzie, nieopodal zachodniej bramy, z zamiarem pozostania tu dni kilka. Chodziliśmy do miasta rozmaicie, Agis z Aszą, lub Dolanem, po zakupy, ja zaś, by zaspokoić ciekawość, ale i spotkać się z człowiekiem, poleconym przez Melosa dla wzięcia dodatkowych pieniędzy. Nie ufałem jeszcze rodzeństwu na tyle, by godzić się na ich samodzielne wypady bez asysty któregoś z nas. Było to głupie, ponieważ gdyby tylko zechcieli, tak czy inaczej porzuciliby nas w każdej chwili, ani byśmy się spostrzegli. Strata byłaby niewielka, wszak nie od nich przecież zależała pomyślność mej wyprawy. Co najwyżej uraziłoby to moją ambicję, i pozbawiło resztek złudzeń co do ludzkiej wdzięczności. Ale czyż można przykładać nasze miary przyzwoitości do barbarzyńców?

Nie dawałem po sobie niczego poznać, niemniej Asza szybko zorientowała się, co też chodzi mi po głowie. Drugiego dnia zabrałem ją ze sobą, by dokupiła rozmaite rzeczy, potrzebne do gospodarzenia, a także sprawiła sobie jakieś ubrania. Gdy stawaliśmy przy różnych sklepach i składach, obserwowałem z boku jak targowała się ze zdumiewającą zawziętością, nawet o drobiazgi, budząc złość, ale i szacunek sprzedawców. Nosiła potem te bagaże bez wysiłku, towarzysząc mi, gdym krążył po uliczkach, i zatrzymywał przy co ciekawszych miejscach, lub budowlach, rozpytując miejscowych o ich przeznaczenie i historię. Nie dała poznać, że jest zmęczona, również ciekawie rozglądała się dokoła, ale gdy dałem znak do powrotu, zobaczyłem w jej wzroku ulgę z końca tej całodniowej wyprawy.

Przez cały ten czas milczała, lub krótko odpowiadała na moje pytania i rzucane uwagi. Gdy dochodziliśmy już do wozu, pojawił się Dolan, i odebrał od niej bagaże.

– Dziękuję, panie, że pozwoliłeś mi sobie towarzyszyć – odezwała się, z lekkim ukłonem, ruszając za bratem – choć przecież mogłeś bez obaw odprawić zaraz po zakupach – dodała po chwili wahania. Pozwoliła sobie na czytelną aluzję, pierwszy raz wykraczając poza zwyczajną dla niej powściągliwość w odzywaniu się do mnie. Zostawiłem to bez odpowiedzi, nie widząc powodu, dla którego miałbym się tłumaczyć ze swych myśli. Obydwoje wiedzieliśmy, w czym rzecz. Moja nieufność nieco zmalała, co nie znaczy, że się jej całkowicie wyzbyłem.

 

  1. Zaskakujące zdziwienia i niespodzianki

            Jeszcze przez wyruszenia w podróż zastanawiałem się, jak też potem przyjdzie ją opisać. Oprócz zadania, jakie mi zlecono, jako cesarskiemu wysłannikowi, miałem do wypełnienia rodzinny obowiązek rozpoznania możliwości przejmowania towarów ze wschodu własnymi środkami, lub pośrednikami, najwcześniej, jak się tylko da. Wywiązanie się z jednego przed cesarzem, i drugiego przed ojcem, to była kwestia sporządzenia raportów rzeczowych, na modłę wojskową, stosownie do tego, jak uda mi się spełnić ich oczekiwania. Ze zrozumiałych względów, miały one być przeznaczone tylko dla nielicznych, a zawarta w nich wiedza pozostać głęboko ukryta w archiwach przed kimkolwiek postronnym. To, com z dobrej woli obiecał Korbulonowi, również spiszę wyłącznie dla niego, i nikogo więcej. Wychodziło więc na to, że gdybym trzymał się tylko tych zobowiązań, wiedza z mojej wyprawy pozostałyby nieznana dla ogółu, bez pożytku dla kogoś ciekawego świata – jego wielkości, zagadek czy zachodzących w nim przemian. Wszystko to razem niezbyt mi się podobało.

            Nie jestem uczonym, lecz przecież w duchu pozostaję do pewnego stopnia uczniem Strabona. Dlatego, w istocie najważniejszym dla mnie celem, dla tamtych drugorzędnym, lecz dla mnie skrycie najważniejszym, stało się przyjrzenie się z bliska dalekim krainom i ludom, znanym dotąd jedynie bardzo ogólnie z opowieści tych nielicznych, którzy sami się w tamte strony zapuścili, dla różnych zresztą powodów, lub którzy powtarzali to, co zasłyszeli od innych. Wielkie do dziś jest tej materii pomieszanie, tym większe, im dalszych odległości sięgają owe opisy. Większość prywatnych świadectw powstała przy okazji wypraw wojennych, co ze zrozumiałych względów ograniczało ich rzetelność w ocenie stanu spraw tam się dziejących.

Przez lata studiowałem Herodota i Strabona, także scypionowego nauczyciela, Polibiusza, i znam na wyrywki to, co w swych księgach zawarli o miejscach, do których zmierzam. Oddając sprawiedliwość pierwszemu, miałem jednak na uwadze, że jego wędrówki wschodnie kończyły się na ziemiach Scytów, zwanych królewskimi, oraz na Syrii i Babilonii. O tym, co dalej, wiedział tylko tyle, ile zechcieli mu powiedzieć perscy kapłani. Nie sposób więc stwierdzić, ile w tym prawdy, a ile legend, stronniczości, nawet zwykłej fantazji. Sam zresztą uczciwie przyznał, że choć podawał, co mu opowiadano, to nie zawsze w to wierzył.

Polibiusz doskonale poznał Afrykę i Hiszpanię, o Azji wiedział jednak niewiele, więc trudno uznać jego zapisy w tej materii za wiarygodne. Z kolei, mój wspaniały mentor z lat dziecięcych w tamtych dalekich stronach też nigdy nie był, więc to, co o nich zebrał, to jedynie cudze przekazy, niesprawdzone, pełne rozmaitości, wielce nieraz udziwnionych i mitycznych. Herodot pisał historię dla jej rozumienia przez potomność, Strabon nade wszystko geografię, ale głównie na użytek wojska i władzy, jaka za nim szła. Dla prostego wędrowca wiedza ta jest pożyteczna w ogólności, a choć w opisie zwierząt i ziemi nie ma sobie równej, to mało jednak okazuje się być praktyczna w szczegółach codzienności i obyczaju, O ileż więcej znalazłem tej drugiej w starych zapiskach Maesa, urywkowej, ale rzetelnej.

Z samego początku umyśliłem sobie, że jeśli bogowie dadzą mi dojść tak daleko, jak zamierzam, a potem wrócić zdrowo do domu, spiszę nie tylko to, co zobaczę, ale również i to czego doświadczę. Nie ma we mnie ani ambicji, ani umiejętności, czy temperamentu uczonego, do tego trzeba skrupulatności i ogromnej cierpliwości. Mam naturę bardziej impulsywną, mój umysł, choć wyćwiczony w spekulacjach, z trudem poddaje się rygorom metody i porządku. Postanowiłem więc, że sporządzę zapisy dwojakiego rodzaju.

W jednych, z kronikarskiego obowiązku wyliczę tylko konkrety, fakty, opisy miejsc, rzeczy i ludzi, czyli wszystko, co postrzec zdołają wyostrzone zmysły. W drugich natomiast, swobodnych, i nieskrępowanych w formie, zawrę własne doznania, domniemania, sądy, zmienność humorów, własny stosunek do tego, co zobaczę i przeżyję. Przytoczę w nich i te znaczące dla mnie spotkania z co ciekawszymi ludźmi, jakich los postawi mi na drodze. Może to szczególnie przyciągnie uwagę tych, którzy się na żadne takie wyprawy nie wybrali i podobnych rzeczy nie przeżywali. Także ważne, ale i zachęcające będzie dla kogoś, kogo przed puszczeniem się w daleki świat wstrzymuje skryta obawa, iż to, co nieznane, jest tylko i wyłącznie groźne.

Przyszedł mi jednak do głowy jeszcze jeden pomysł. Przysłuchując się rozmowom rodzeństwa w ich własnej mowie, zapragnąłem poznać ją, choćby dla wygody w podróży. Bez wątpienia, umiejętność ta przyda mi się później, gdy znajdę się już w ich krainie sam, bez nich. Wszak wypełniwszy swe zadanie, w pewnej chwili odłączą się, i ruszą szukać swoich. A ponieważ jest tam wiele innych plemion, które mówią chyba podobnie, więc nie byłbym zupełnie bezradny, gdybym, trafiając miedzy nich, chciał jakoś się z nimi porozumiewać.

Z tego, co wiem, nikt jeszcze dotąd nie próbował zbadać języków tak odległych ludów, uznawanych za barbarzyńskie. Kilka słów scytyjskich u Herodota to bardziej ozdoba, niż wiedza. Z kolei, przekłady aleksandryjskie, to dzieła uczonych i skrybów, zazdrośnie strzegących swych umiejętności. A z mową tamtych obcych jest taki kłopot, że najpierw mało kto ją zna, a jeśli nawet, to nie wie, jak ją zapisywać. Pisma swego nie mają, bo go, widać, nie potrzebują, albo jeszcze do niego nie dorośli. Lecz prędzej czy później przyjdzie się z nimi dogadywać, zwłaszcza w handlu. Dzisiaj kupcy muszą korzystać z pośredników, nie tylko do noszenia towarów, ale i do wzajemnych rozmów. Wielką zatem pomocą byłby tu spis jakiej gramatyki, choćby i niedoskonały.

W dalekiej podróży nie sposób robić długich zapisków, ale przecież można wyuczyć się trochę obcej mowy. Potrafią pieśniarze recytować całego Homera z głowy, czemuż wiec nie miałbym i ja wcisnąć do swojej tysiąca nowych słów? Byle by tylko uchwycić właściwą melodię i rytm. Pamięć mam dobrze ćwiczoną metodą retorów, wedle nauki z Keos. Poukładam więc sobie w niej nie tylko to, co konieczne dla późniejszego opisania świata, poznawanego po drodze, ale i co przydatne do sporządzenia takiej pomocy dla lepszego się z nim rozumienia. Skoro mam szukać nowych szlaków dla naszych przyszłych zysków, czemu, dla ułatwienia, nie poznać języka ludów, pomiędzy którymi będą biegły? Tak to moja praca dla rodzinnej pomyślności przyniosłaby korzyści nie tylko w samym złocie, ale i w zdobytej wiedzy bardzo praktycznej.

Z chwilą, gdy myśl ta dojrzała na dobre, oznajmiłem Dolanowi i jego siostrze, żeby powoli, słowo po słowie, próbowali mówić ze mną po swojemu. Zdziwili się, lecz chętnie na to przystali. Tak zaczęła się moja nauka, która po trosze była też i rozweselającą nas zabawą, wypełniającą nudne godziny monotonnej jazdy po wyruszeniu z Beroi.

Nim wyjechaliśmy, zażywaliśmy jeszcze wygód, jakich można zaznać w wielkim mieście. Pierwsze, to dobre gospody z doskonałym jedzeniem i winem, czym chętnie raczyliśmy się podczas wypraw po zakupy i dla oglądania ciekawych miejsc. Najbardziej jednak cieszyła mnie możność korzystania z miejskich łaźni, co po dniach, spędzanych w wozie, i na przydrożnych postojach, było rzeczą aż nadto zrozumiałą. Kto wie, kiedy znów nadarzą się podobne okazje?

Na pierwszą taką wycieczkę dla polepszenia stanu ciała i ducha wybrałem się z Dolanem, następnego dnia poszedł Agis, zabierając ze sobą wzbraniająca się nieco Aszę. Tam doszło do ciekawej sytuacji. Otóż w termach oddał ją pod opiekę służek, przykazując im groźnie, a wymownie, by nie spotkało jej co nieobyczajnego. Po powrocie powiedział mi na boku, że na jego rozeznanie, nie wiadomo było właściwie, kto kogo tam się bał. Miedzy nami spokojna, z pozoru cicha i nieobyta, dziewczyna ponoć onieśmieliła otoczenie swą dumną postawą, jakby była jaką ważną personą. Najwyraźniej czas niewoli nie złamał w niej wojowniczej natury, prawda, że miarkowanej przy mnie przez okoliczności, lecz odzywającej się, gdy uznawała to za konieczne. Natomiast jej brat, który w termach nigdy dotąd jeszcze nie był, przyjął nowe dla niego doświadczenie z wielką uciechą i upodobaniem.

Na koniec pobytu w Beroi udałem się do człowieka, poleconego mi przez Melosa, by dobrać więcej pieniędzy na drogę. Była to już ostatnia sposobność, by wykorzystać list zastawny Tycjanów w Syrii. Dalej w tych stronach interesy naszej faktorii już nie sięgały, chyba że w Zeugmie i Edessie, ale te miasta postanowiłem ominąć, kierując się na wschód przez Batnę, ku Resainie. Sporo już wydaliśmy, zwłaszcza uzupełniając wyposażenie gospodarstwa i ubrania. Wziąłem więc tyle złota i srebra, by nie tylko dotrzeć do gór bez większych kłopotów, ale i potem mieć zabezpieczenie na czas, gdy przyjdzie zdać się na niepewną wymianę towarów.

Nareszcie, oporządziwszy się z tym, co niezbędne, ruszyliśmy w dalszą drogę. Pozostało mi w pamięci wspomnienie wielkiej twierdzy na wysokim wzgórzu w środku miasta, obok niej hetyckiej świątyni z dwoma dziesiątkami imponujących posągów, a także plątaniny wąskich uliczek, pełnych gwaru, kolorów, zapachów i różnorodnego ludu. Podobnie, jak wszędzie chyba na wschodzie, w Beroi każdy naród ma swoją, osobną dzielnicę, tak, że chodząc po niej, raz po raz, w mgnieniu oka, jakby przechodzi się do coraz innego świata. Najwięcej jest Armenów, którzy przed nami tu panowali, nadto bardzo liczą się Żydzi, powiązani swoimi więzami aż z królami Judei. Ale i tak wszystko, co ważne i liczące się, jest greckie. Miałem więc okazję przekonać się, ile racji jest w gorzkich dla mnie słowach Makrosa z Cypru. Rzym trzyma tu ledwie trochę wojska, gromadę urzędników, a miejscowi i tak rządzą się po swojemu. Wiele budujemy, lecz z ducha zostawiamy niewiele – bo i co możemy zaproponować własnego, czego by tu przed nami nie było. Trzeba czegoś naprawdę wielkiego, i znaczniejszego niż sama siła, by móc stawić czoła miejscowej historii i tradycji.

            Na dalszej drodze, coraz bliżej ku Eufratowi, nie było tak tłoczno, jak wcześniej, zwarte wsie i osady spotykało się rzadziej, w większej teraz od siebie odległości. W gospodach, nie tak już licznych i wystawnych, dało się nocować, lecz obsługa pozostawiała wiele do życzenia, a za noclegi, jedzenie i paszę zdzierano z gości niemałe pieniądze. Jechaliśmy bez przeszkód, nikt nas nie zaczepiał, zresztą, niczym specjalnym się nie wyróżnialiśmy, a postawa rosłego Agisa zniechęcała do zaczepek. Wyglądaliśmy więc jak zwykli wędrowni handlarze na rodzinnym wozie, jakich spotykało się tu niemało.

Nikogo nie dziwił specjalnie ani widok rodzeństwa z obcego plemienia, ani nawet ja sam, gdyż w zwyczajnym, podróżnym ubraniu, z moimi domieszkami krwi, mogłem uchodzić równie dobrze za Greka, nawet za Parta. W różnorodności twarzy i ubiorów, tacy podróżni, jak nasza grupa, byli normalnością, jak wszyscy dokoła. Wolałem bez potrzeby nie wystawiać się jako rzymianin, bo nie wiadomo, czy nie wzbudzałoby to niechęci. Kilkakrotnie bowiem z przykrością zaobserwowałem, jak niechętnie spoglądano tu na oddziały naszych żołnierzy, przejeżdżające niekiedy drogą, z wyraźnie okazywaną władczością zdobywców.

Poznawałem monotonię wędrówki, podobną do tej na morzu, kiedy to trzeba dzień za dniem pokonywać mozolnie setki stadiów, nim dotrze się tam, gdzie ma się coś naprawdę zacząć dziać. Na szczęście znajdowałem urozmaicenie w nauce nowej dla mnie mowy. Po większej części uczył mnie Dolan, natomiast Asza wtrącała się tylko wtedy, gdy ją o coś specjalnie pytałem. Chłopak był prędki, i trudny w zrozumieniu, ona natomiast wykazywała się wielką cierpliwością Z początku rzadko jednak ją nagabywałem, bo po pierwsze było mi dziwnie i nieporęcznie prosić kobietę o pomoc, a po drugie, dlatego, że od chwili wyjazdu z Beroi przez jakiś czas była niezwykle zajęta. Zakupiła bowiem była mnóstwo różnych materii i teraz szyła nam wszystkim dodatkowe ubrania podróżne na modłę swego plemienia. I tu pojawił się dla mnie pewien kłopot.

Scytowie, ile by ich tam nie było odmian, to ludy wędrownych i wojowniczych jeźdźców. Spędzają życie na koniach, przy koniach, z końmi, i stosownie do tego muszą przykrawać sobie przyodziewek. Używają więc specjalnych ubrań spodnich, jakie u nas uchodzą za prostackie, a bywają noszone jedynie przez żołnierzy, a i to tylko w szczególnych okolicznościach. W Rzymie żaden poważny i szanujący się człowiek w niczym takim publicznie by się nie pokazał, bez narażania na śmieszność, wręcz drwiny. To dobre dla komediantów na scenie, ale nie dla kogoś, kto chce godnie przedstawiać się między ludźmi. Widywałem taki strój u przybyszów ze wschodu, teraz, w podróży, również tu i ówdzie spostrzegałem takie ubiory, które najwyraźniej nikogo specjalnie nie dziwiły. A już zupełnie mnie zdumiało, iż noszą go nie tylko mężczyźni, lecz i kobiety!

Cóż, każdy naród ma swoje obyczaje, które należy uszanować, jeśli tylko nie są nam nieprzyjazne. Niechże więc sobie oni chodzą jak chcą. Natomiast moja rzymska natura zdecydowanie buntowała się przeciwko zakładaniu na siebie czegoś tak przeciwnego naszym obyczajom. To tak, jakby chodzić w samych fermoraliach bez okrycia. Tymczasem Asza najpierw ubrała w te – jak to nazwała, spodnie – brata, potem siebie, wreszcie i Agisa, który niespecjalnie się nawet sprzeciwiał, jako że w czasach wojaczki przychodziło mu nosić legionowe brakki. Na koniec oznajmiła, że i dla mnie skroiła taki praktyczny przyodziewek, i że mogę go wypróbować, jeśli tylko zechcę.

Patrzyłem na tę tak dziwacznie wystrojoną trójkę, nie wiedząc, co powiedzieć. Mogłem, rzecz jasna, uprzeć się, i odmówić, lecz pomyślałem, że dałbym tym tylko dowód oślego uporu, a nie zwykłej roztropności. Skoro całe narody tak się ubierały, musi być w tym jakiś powód, i sens, który warto poznać. Czy niechęć do drobnych nowinek, może i dziwacznych, ale użytecznych, to aby nie efekt jedynie wychowania, lub uprzedzenia wobec tych, którzy je proponują?

Mamy się za lepszych od barbarzyńców, ale już nieraz okazało się, że warto się czegoś od nich nauczyć. Pycha zgubiła nasze wojska pod Karrami, ponieważ Krassus nie docenił nieznanej nam wtedy metody walki, właśnie na modłę scytyjską. Skoro rzymskie legiony musiały uznać wyższość ich wojowników w ogromnej bitwie, to czemuż ja sam nie miałbym przyjąć, że ich odzież, w jakiej przecież tego dokonali, też ma jakieś swoje zalety, choćby i podróżne, niezależnie od obrzydliwości jej formy? Rozumowanie to skłoniłoby moich nauczycieli logiki raczej do kpiny, a słuchaczy do śmiechu, ale czyż wszystko, co słuszne, musi być zaraz tak strasznie poważne i uczone? Na wielkim trakcie wschodnim, rzymskiej dumie nie zaszkodzi szczypta pokory wobec barbarzyńskich spodni, ułatwiających wędrowanie!

Z miną chyba nieco głupawą, dałem się w końcu namówić do założenia tego scytyjskiego wynalazku, i wypróbowania go w konnej jeździe. Okazał się całkiem przydatny, nawet wygodny, także i w chodzeniu. Asza stwierdziła, że u nich szyje się go ze specjalnie wyprawianych delikatnych, a mocnych skór, ale w naszych warunkach nie było jak ich zdobyć. Machnąłem ręką, dziękując, że zrobiła i tyle. Cóż, tak oto drobne głupstwo nauczyło mnie, że rozumność na służbie potrzeby przejawia się nawet tam, gdzie skłonni jesteśmy widzieć tylko dzikość i prostactwo. Obiecałem sobie więc być bardziej ostrożny w niechętnych sądach wobec rzeczy, które, bez rozważenia ważnych po temu racji, w pierwszym odruchu zdają się nie do przyjęcia.

Asza wykazała się zmyślnością w jeszcze jednym koncepcie, który tym razem dowiódł jej praktycznego zmysłu handlowego. Otóż naszyła wiele małych woreczków, do których rozdzieliła sól, jaką w sporej ilości mieliśmy schowaną w specjalnej skrzyni na różne towary wymienne. Zrazu nie pojąłem sensu tego zabiegu, lecz Dolan szybko uzmysłowił mi, że przecież kiedy przychodzi do targów, nie należy pokazywać całego złota, tylko przy płaceniu lepiej wypłacać sumę mniejszymi monetami.

– Będzie wygodniej. Zresztą, po co kusić los – wzruszył ramionami. – Lepiej udawać, że mam mało. Że to bardzo cenne, a wymiana to wielka dla mnie strata. – Gdy mi to tłumaczył, miałem wrażenie, jakbym słuchał chytrego Melosa. Spryt ulicznego złodziejaszka w niczym nie różnił się od kupieckiej przemyślności faktora największego domu handlowego w całym cesarstwie.

Cóż, wprawdzie odebrałem znakomitą edukację i wychowanie, ale w prostych sprawach życiowych rodzeństwo przewyższało mnie zmysłem praktycznym. Jak dotąd, w naszej podróży, cała moja uczoność z trudem mogła się mierzyć z ich zmysłem szybkiego wynajdowania w każdej sytuacji rozwiązań użytecznych i skutecznych. Co mnie zajęłoby wiele czasu na puste rozważania, oni rozstrzygali odruchami swej natury.

Szkoliłem się na przebiegłość w działaniu, praktycznej bystrości miałem jednak niewiele, a i to w ograniczonym zakresie. Dziadek i ojciec od zawsze wyczuwali we mnie brak zdecydowania w chytrości, kiedy to trzeba mniej się zastanawiać, a bardziej ryzykować, nawet oszukiwać, wbrew wszelkim skrupułom. Dlatego trzymali mnie z dala od głównych interesów rodzinnych, przeznaczając raczej do obserwowania i szpiegowania, niż do zadań brutalnych i bezwzględnych, bez których tych interesów nie sposób prowadzić. Wiem, jak grać wystudiowane role na małych scenach w salonach władzy i polityki, jestem jednak kiepskim aktorem na igrzyskach dla prostej gawiedzi.

Teraz przyszło uzupełniać wiedzę w sposób niekiedy dla mnie wielce dokuczliwy, gdyż naruszający nadmiernie dobre wyobrażenie o sobie, i własnych umiejętnościach. Hołubione od dziecka pragnienie podróżowania po świecie, i chęć poznawania go, to jedno, a dorosłe wędrowanie po nim – zgoła coś innego, na co dzień niewiele mającego wspólnego z wyobrażeniami o jego znaczeniu i urodzie. Z drugiej jednak stron, jest jakieś szczególne zadowolenie w tym, iż mimo utraty wielu młodzieńczych złudzeń co do samej wędrówki, przynosi ona liczne i pożyteczne nauki, choć nie zawsze takie, jakich by się oczekiwało. W rzeczy samej, grecki kapłan Maros miał słuszność, iż nie tyle ważne jest osiągnięcie celu, ile to, co i kogo spotyka się na drodze, jaka do niego wiedzie. Tak to, raz za razem, przychodziło mi zdawać sobie sprawę, że wyprawa Tycjana okazuje się być okazją do formowania się nowego Festusa.

Do Eufratu jechaliśmy bez przeszkód, czyniąc jeden dłuższy postój w Hierapolis, świętym mieście, przed laty zniszczonym przez ogromne zawalenie się ziemi. Stawiano je właściwie od nowa, z wielka troską przywracając mu dawną świetność. Odbudowano już niemal w całości wielką kolumnadę, oraz świątynie Apolla i Plutona, nieopodal tajemniczego miejsca na wzgórzu, straszącego jako jaskinia trujących demonów. Wszystko to obejrzałem dokładnie, wysłuchując barwnych opowieści o przywracaniu miastu znaczenia i urody sprzed tamtej katastrofy.

Doprawdy, godna podziwu jest żywotność ducha tutejszego ludu, który, niezrażony nieszczęściem, nie załamał się, i znalazł w sobie siłę odnowienia własnego miejsca na świecie. Okrutny bóg podziemi zabrał wtedy do siebie ofiarę z ponad połowy mieszkańców, ale ci, co przeżyli, nie uciekli, nie poddali się, lecz, na przekór złej fortunie, z niezwykłą zawziętością stawili czoła wyzwaniu. W przelotnych rozmowach z miejscowymi obywatelami wyczuwałem swego rodzaju dumę, zrodzoną ze skutecznej wytrwałości w walce z boskim żywiołem, którą chyba udało im się wygrać.

Z przykrością stwierdziłem, że bardzo tu Rzymu nie lubią, a to przez pamięć o dawnym postępku Krassusa. Ten bowiem, idąc na Partów, tu się zatrzymał, i haniebnie był okradł świątynię syryjskiej bogini miłości i urodzaju, Atargat. Tamto świętokradztwo pamiętają tu do dzisiaj, nie skrywając swego zadowolenia z jego klęski pod Karrami. Osobliwie, ze złośliwym ukontentowaniem, wspominają śmierć jego syna, Polibiusza, który to, pierwszy odkrywszy skarbiec świątynny, wezwał ojca, by wspólnie rabować gromadzone przez wieki dobra. Dzięki temu wypłacili wtedy hojnie żołnierzom zaległy żołd, ale nie uchroniło to ich od śmiertelnej porażki. Powszechnie wierzy się tu, że to mąż bogini, potężny Hadad, zemścił się, i za podłość rzymskiego wodza, podsunął mu równie podłego, wiarołomnego szpiega spośród Arabów, który podstępem zwabił całą armię w pułapkę, zastawioną przez Surenę.

Wjechałem w głąb Syrii ku Armenii nie tak jeszcze daleko, a już przekonałem się, że mają nas tu wszędzie wyłącznie za okrutników i rabusiów, niewiele lepszych od Partów. Z wiadomych powodów, największym poważaniem cieszą się u miejscowych – oczywiście, oprócz Greków – Armenowie, zaraz po nich idą Persowie. Gdyby doszło do jakiej nowej wojny, zawiązałyby się dokoła przeciw nam sojusze, które pokonać zdołałby tylko wielki wódz, nadto obdarzony dużym zmysłem politycznym. Swego czasu udało się to Lukullusowi, ale i jego rządy tu były krótkie, bo nie znalazł w Rzymie wsparcia u ekwitów, których pozbawił wielkich stąd dochodów.

Do Eufratu dojechaliśmy w dwa dni po opuszczeniu Hierapolis. Tam przyszło nam szukać sposobu przeprawy na drugi brzeg. Okazało się to kłopotliwe, gdyż chętnych było sporo, a przewoźników dla takich wozów z dodatkowymi zwierzętami jak nasz – niewielu. Wzdłuż rzeki, w górę, i w dół, były brody, i kilka dogodnych miejsc do bezpiecznego przejazdu, ale nikt z obcych wędrowców nie ośmielał się jechać przez nie bez pomocy miejscowych. Koniec końców, przyłączyliśmy się do grupy oczekujących, by wespół, jednym, wielkim taborem, pokonać z dziesięć stadiów wartkiego nurtu, pod czujnym okiem dwóch, najętych za sutą zapłatę przewodników. Zajęło to sporo czasu, ponieważ nie szło się wprost, lecz zakolami, nawet z biegiem rzeki, tam, gdzie dno gładkie, a woda płytka, i niezbyt rwąca. Było sporo zamieszania, zwłaszcza ze zwierzętami, ale nikt nie ucierpiał, ani nie poniósł strat na zdrowiu, czy dobytku. Zmęczeni, ale zadowoleni z pokonania tej przeszkody, następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę.

Od wielu dni oczekiwałem z niecierpliwością na chwilę, gdy wjadę do międzyrzecza, krain starożytnej historii, legend, wiedzy i niezbadanych tajemnic, czekających dalej za górami. Ale na ich poznawanie musiałem jeszcze poczekać, nadto uzbroiwszy się tak w cierpliwości, jak i ostrożność. Wkroczyliśmy bowiem na ziemie, gdzie należało mieć się na baczności, gdyż panowały na nich nie prawa, lecz rozmaite, mało mi znane, lokalne obyczaje. Syria to właściwie nie państwo, ale wielka gromada osobnych miast, rządzących się po swojemu. Teraz poddane są niby władzy Rzymu, ale tak naprawdę to tylko z nazwy, i z wymuszanych siłą podatków.

Według mojej wiedzy, od granicznego Nisbis dzielił na jeszcze niemal miesiąc jazdy, a z postojami pewnie i więcej. Stacjonowała tam jedna z czterech wielkich legii syryjskich, a z dwóch obecnych na granicy partyjskiej, osadzonych w czasach Augusta. Ustały tu wojny, ale nastało łupiestwo, zbójeckie i urzędnicze – co właściwie na jedno wychodzi. Czym innym bowiem są pakta między władcami, a czym innym życie zwykłych ludzi, a w nim małe i wielkie interesy na handlowych szlakach. Pax Romana zapanował tylko z niepisanej umowy, ale, po prawdzie, był on jedynie ozdobną przykrywką dla ogromnego kotła, w którym ciągle wrzało, za sprawą niekończących się, lokalnych awantur. Należało więc uważać, by się na czymś w drodze nie sparzyć.

Jechaliśmy spokojnie, jeśli nie liczyć kilku drobnych utarczek z oszustami i złodziejaszkami, jakich tu co niemiara. Dolan czujnie ich wypatrywał, a gdy dochodziło co do czego, Agis załatwiał sprawy szybko i stanowczo. Rodzeństwo pospołu uczyło mnie swego języka, tak że nabierałem niejakiej w nim wprawy, ku swemu zadowoleniu, a ich uciesze. Każdego dnia porządkowałem sobie w pamięci wszystko, co widziałem, składając rzeczy mniejsze, w większe, osobne całości. Ułożyliśmy się też jako zgodna grupa, w której każdy wie, co do niego należy, ja zaś sam, choć w niej najważniejszy, nie wymigiwałem się do różnych, prostych obowiązków, jakich w takiej podróży nie brakuje.

Ważny okazał się postój w Batnei, oddalonej od Eufratu o tydzień jazdy. Miasteczko nieduże, niby niepozorne, ale, jak się wyjaśniło, wielce znaczące dla wschodniego handlu. Ku memu zaskoczeniu, więcej tu się w nim działo, niż w osławionej Edessie, czy nawet Zeugmie. Niegdyś mała osada, założona jeszcze przez Macedończyków, stawała się od powoli siedzibą wielu pośredników, przejmujących towary z kraju Serów, a z rzadka nawet i Indów. Woleli oni tu kończyć swe podróże Eufratem od Charaksu, by nie iść miedzy Arabami, i załatwiać wymianę z dala od większych miast, bez przeprawiania się przez rzekę.

Był w tym nie tylko kupiecki rozum, ale i przemyślność tutejszych ludzi,, gdyż i jedni i drudzy woleli robić interesy z dala od północnej drogi, ruchliwej, ale pełnej rozmaitych niebezpieczeństw. Tam było się ciągle na widoku, tu panował większy spokój. Co prawda, tam trakt był lepszy, tu natomiast mniej przyjazny przez niedogodności terenu, niemniej tak jakoś się ułożyło, że stopniowo Batnea zamieniała się w duże targowisko, wygodne dla wszystkich, najbardziej przy tym ożywione wczesną jesienią. Pora ta wynikała z samej natury rzeczy, gdyż – jak się dowiedziałem – to pogoda, i jej zmienność na całej długości dalekiego szlaku, wymuszała taki, a nie inny rytm wędrówek karawan.

            Rozeznawszy się w tym wszystkim pojąłem, że jest to dla Tycjanów miejsce wręcz wymarzone, by właśnie tutaj przechwytywać towary, i dalej wieźć je już własnym i ludźmi. Dlatego postanowiłem spędzić w miasteczku kilka dni, by spróbować wejść w jakie stosowne układy na przyszłość, a przynajmniej dowiedzieć się, kto wśród miejscowych jest w tych interesach najznaczniejszy. To, co mnie przy tych poszukiwaniach spotkało, przeszło wszelkie moje wyobrażenie.

            Trzeciego czy czwartego dnia kręcenia się wśród różnych ludzi, zaszedłem z Aszą do człowieka, który handlował wszystkim, co w podróżach konieczne – drobiazgi, uprząż, nawet broń. Miał duży skład, zasobny, dobrze chyba prowadzony, bo czuło się w nim porządek i pewną rękę właściciela. Zwał się Geta, co wydało mi się dziwne, bo oznaczać by miało, że jest z dalekiego świata. Asza, kobiecym zwyczajem, chciała coś dokupić do naszego wozu, ja zaś – rozpytać o tutejsze stosunki w handlu. Przedstawiłem się jako wysłannik rzymskiego kupca, szukającego sposobności do zarobku daleko od morza. Ów Geta, człowiek już w swoich latach, wymawiał się od odpowiedzi, twierdząc, że tym sprawami zajmuje się teraz jego syn, a on sam, pod jego nieobecność, tylko dogląda ludzi tu pracujących.

            Rozmowa nie układała się, co kładłem na karb powszechnej niechęci do wszystkiego i wszystkich z Rzymu. Wypytałem kiedy wrócić, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, lecz stary tylko wzruszył ramionami, i zbył mnie niegrzecznym gestem. Gdy, zrezygnowany, wyszedłem ze składu, minąłem siedzącą na ławie staruszkę, bezmyślnie gapiącą się dokoła. Spojrzała na mnie, i naraz jej wzrok jakby się ożywił, coś wykrzyknęła, wstała i zagrodziła mi przejście. Zdziwiony, chciałem ja ominąć, ta jednak znienacka uczepiła się mnie, i zaczęła coś mówić podniesionym, głosem.

Geta, który usłyszał zamieszanie, wyszedł, najwyraźniej z zamiarem uwolnienia mnie z niemiłej sytuacji.

– Wybacz, panie, ale mojej matce ciągle coś się miesza w głowie – rzekł, odciągając ją na stronę. – Sam widzisz, stara już, to i głupia. – Przepraszał niby grzecznie, ale był zły, czując się zmuszony to robić wobec obcego.

Tymczasem kobieta nie ustępowała, zwracając się teraz do syna krótkimi, urywanymi zdaniami. Co mówiła, nie rozumiałem, ale zauważyłem, że mężczyzna naraz stanął, i począł zaczął bacznie mi się przyglądać. Odwróciłem się, chcąc jak najszybciej stąd się wydostać, gdy wtem dobiegł mnie jego głos.

– Czy zechciałbyś, panie, zatrzymać się jeszcze na chwilę – zabrzmiało to mało przyjaźnie. – Teraz ja mam pytanie – zbliżył się zwolna – może będziesz umiał odpowiedzieć.

– Nie wiem, Ale pytaj – nie miałem pojęcia, czego ów człek może ode mnie chcieć.

– Powiadasz, że jesteś z Rzymu?

– Jest, jak powiedziałem.

– Z samego Rzymu?

– Czy to ważne?

– Bo widzisz, moja matka mówi, ze jej kogoś przypominasz.

Jego słowa na chwilę odebrały mi mowę. Nie wiedziałem co mam rzec, a w głowie poczęły rodzić się całkiem niezwykłe myśli.

– Nie może być. Niby skąd? – ukryłem zmieszanie za ironicznym uśmiechem i wyniosłym tonem.

– Też tak myślę. Ale to sprawa nie tylko jej, ale i moja.

– Sam powiedziałeś, że mąci jej się w głowie – odparłem już z opanowaniem, i tycjanowską pańskością w głosie..

– Ale nie tak, żeby zapomniała czegoś najważniejszego w życiu.

– Czyli czego?

– Ojca swego syna.

– A co to ma wspólnego ze mną? – spytałem, teraz rozzłoszczony już na dobre, ale czując niemiłe mrówki na plecach.

– Bo, widzisz, ona mówi, ze jesteś do niego podobny.

Jakby mnie kto trafił pięścią miedzy oczy! Rozum się buntował, ale wyczucie podpowiadało, że może być z tego kłopot, i nie wiadomo, czy aby nie całkiem uzasadniony. Maes! Czyżby to kolejny, tym razem, zaiste, niezwykły ślad, jaki po sobie zostawił, a na który naprowadzili mnie złośliwi bogowie?

– Jeśli szalona, to gada, co jej przyjdzie do głowy. Tylko, co z tego?

– Pewnie nic, ale spytać wolno.

– A swego ojca pytałeś? – spytałem ironicznie, celowo niestosownie.

– Nie było kogo – wcale się nie obruszył, raczej spokojnie stwierdził fakt.

– Wybacz, nie chciałem urazić – spuściłem z tonu. – Ale nadal nie rozumiem – rzuciłem ostrożnie. To była dziwna gra, a rozbudzona ciekawość spowodowała, że ciągnąłem dalej tę rozmowę.

– Zawsze byliśmy sami.

– Współczuję, ale to nie moja sprawa.

– Nie mówię, że twoja.

– Więc czemu pytasz?

– Znam moją matkę. Nigdy tak się nie zachowała. Coś ją poruszyło. Jak pamiętam, od zawsze przepatruje obcych, którzy tu się kręcą.

– Dużo tu przecież ludzi, Zewsząd.

– Wypatruje tych z Rzymu. I nigdy nic. A teraz, sam widziałeś. Dlatego chyba jej wierzę.

– A kim był tamten człowiek? Coś chyba musisz wiedzieć?

– Mało. Tylko tyle, że węszył za interesami.

– I co?

– Kręcił się po okolicy, ale mieszkał tutaj. Krótko. A ja urodziłem się po jego wyjeździe. O czasie.

– I więcej się nie zjawił?

– Był jeszcze kilka razy. Ciągle w drodze.

– Wiedział?

– Wiedział. Nawet po cichu dawał matce pieniądze. A potem zniknął. Mnie teraz wszystko jedno, jej chyba już też. Dlatego tak się zdziwiłem.

– Może to ze starości?

– Może – pokiwał głową, ale bez przekonania. – Tu jest dużo takich losów. No, ale rzeczywiście, nic ci, panie, do tego. Chyba, że coś ci chodzi po głowie – dodał, patrząc spode łba.

– Trudno powiedzieć. Pomyślę.

– To znaczy?

– Przyjdę tu jutro. Porozmawiać o interesach.

– Powiem synowi. Kiedy?

– Z rana.

– Będziemy czekać – lekko się skłonił, odwrócił, i wszedł do składu. Kobieta spoglądała na nas, ale już spokojniejsza, znów z pustym wyrazem w oczach.

Wracałem milcząc, w głowie miałem wielkie zamieszanie. Asza szła obok, popatrując na mnie ciekawie. Słyszała całą rozmowę, a że trochę mnie już znała, więc nie dziwiła się, że co i raz chętnie wdaję się z przygodnymi ludźmi w pogawędki o różnych sprawach w miejscach, gdzie się zatrzymujemy. Tym razem jednak zapewne zwróciła uwagę, że odstąpiłem od zwyczaju krótkiego skwitowania kolejnego spotkania, czy głośnego wyrażenia swej dłuższej o nim opinii.

Rozważałem rzecz, próbując zapomnieć o wrażeniach, a kierując się logiką. Zatem, po pierwsze, albo prawdą było, że szło o Maesa – albo nie. Bez żadnych mocnych przesłanek, trudno było zdecydować się na wybór jednej z tych możliwości, niemniej, znając dzieje rodzinne, nie mogłem nic wykluczyć. Jeśli to sprawka kogoś innego, wówczas zaprzątanie sobie nią głowy nie miało sensu. Ale co, jeśli mój szanowny, stryjeczny dziadek był łaskaw w swych wędrówkach po świecie hojnie zapładniać kobiety wszędzie tam, gdzie zatrzymywał się na dłużej, niż wymagało tego zjedzenie obiadu?

Nie byłoby to wcale dziwne – bo i czemu miałoby być? Ta wiekowa dziś staruszka była wówczas młodziutką dziewczyną, więc, ani chybi miłą pokusą na małą przygodę, gdzieś na szlaku wędrowca. I co w tym złego? Jak świat światem, tak działo się wszędzie – i dziać będzie aż do jego skończenia. Niczyjej winy tu nie ma, ludzie tak się mieszają, i żyją dalej, jak potrafią. Ci tu poradzili sobie chyba nie najgorzej, niezależnie od tego, za czyją przyczyną tak się złożyło. Gdyby nie drzemiące we mnie podejrzenie, że idzie o mego przodka, słynnego w rodzinie z awanturniczego życia, w ogóle bym się tym nie przejął. Lecz czy rzeczywiście, to o niego chodzi?

Jedyne, co skłaniało do przyjęcia takiej możliwości, to zachowanie kobiety, która dojrzała we mnie jakiś cień rodzinnego podobieństwa. Ale cóż znaczy majaczenie starego, kobiecego umysłu, wywołanego czyimś widokiem? Może zobaczyła to, co chciała zobaczyć? Nie realność, ale jakieś mgliste wyobrażenie, zrodzone z niespełnionych marzeń niegdyś zauroczonej dziewczyny? Jak mawiał stary filozof – mniemanie, złożone z urojenia?

Ale ponoć kobiety mają swój zmysł, którego my nie mamy, i dlatego nie pojmujemy, jak działa, i co postrzega. Przez całe życie wypatrywała bezskutecznie – no, i proszę, padło na mnie! Dziadek dopatrywał się w ulubionym wnuku podobieństwa do swej partyjskiej matki – ale przecież i matki Maesa. Może więc jest we mnie coś z ich ducha, postaci, nawet zachowania, co daje się poznać w sposób niepojęty dla zwykłego oka, nawet rozumu?

Nie tyle jednak szło mi teraz o rozstrzygniecie tego dylematu, ile o jego ewentualne skutki. Gdybym nawet pogodził się z tym, że idzie o Maesa, to co powinienem zrobić? Najrozsądniej było uznać rzecz całą za kaprys losu, zaiste niezwykły, lecz do niczego mnie nie przymuszający. Powinienem odjechać spokojnie, wspominając z rozbawieniem, jak to dzielnie i po męsku poczynał sobie tycjanowski bohater wschodnich szlaków.

Lecz pojawił się i inny pomysł, zgoła niebagatelny. Jakże to byłoby korzystne mieć tu, w Batnei, gdzie kończą się drogi wielu kupców ze wschodu, swojego człowieka, i to jeszcze dobrze osadzonego wśród miejscowych? Gdyby go jakoś dołączyć do Melosa, wyszłaby z tego znakomita kombinacja. Czyż to nie doskonałe zwieńczenie misji wyszukania nowych możliwości dla rodzinnych interesów? A przy okazji ciche zadośćuczynienie za skutki miłosnych harców Maesa? Przeszłość połączona z przyszłością, w jednej rodzinie, za sprawą nocy, spędzonej przed dziesiątkami lata na upojnych figlach – czyż to nie godne pióra jakiegoś dramatopisarza? Oczywiście, hojnie wynagrodzonego za nadanie tej historii odpowiedniej formy, sławiącej mądrość i wielkość rodu Tycjanów.

Puściłem wodzy wyobraźni, nie wiedząc, czy śmiać się, czy złościć. A wszystko za sprawą jednej, półrozumnej kobiety, spotkanej przypadkiem, której coś uroiło na mój widok. Ale czy to tylko przypadek? Czy może jakiś znak? Ale jaki? Kto mi go podsunął? I w jakim celu? Po co? Przekonałem się już w podróży, że nic w życiu nie dzieje się bez jakiegoś powodu. Zrazu o tym nie wiemy, lecz później, co i rusz, przychodzi zastanowienie i zrozumienie, iż wszystko ma swój sens, tyle że nie zawsze taki, jakiego byśmy się spodziewali.

Następnego dnia z rana ponownie stanąłem przed składem Gety. Staruszka zniknęła z widoku, a naprzeciw wyszedł mi jego syn któremu przyjrzałem się z oczywistym zainteresowaniem. Jeśli miałby to być wnuk Maesa, to przecież byłby też moim krewnym, i to bliskim. Wczoraj porobiłem sobie w głowie różne rachunki, i wszystko się zgadzało, wziąwszy pod uwagę wiek obydwu mężczyzn. Geta mógłby być stryjecznym bratem mego ojca, a ten tu młodzieniec, który przedstawił się imieniem Tolma – moim własnym. Dziwna to była sytuacja, gdyż oni nic o takiej możliwości nie wiedzieli, ja zaś nie chciałem w ogóle o niej mówić. Wiedziałem już, że te domysły zachowam dla siebie, a ich wyjaśnienie i dalsze w tej sprawie poczynania, pozostawię ojcu i radzie rodzinnej w Rzymie.

Jeśli uda się wciągnąć tych ludzi do współpracy, będzie jeszcze okazja do podjęcia stosownych decyzji. Jedyne co mogłem zrobić, to zachęcić ich do naszych interesów, pozostawiając na razie na boku zawiłości domniemanego pokrewieństwa. Co sobie pomyślą, to ich rzecz, byle zechcieli przyjąć ofertę, jaką im złożę. Weszliśmy do składu, zasiedliśmy przy stole, zaczęła się rozmowa.

Podałem się za wysłannika pewnego domu handlowego w Rzymie, który prowadzi rozległe interesy w Antiochii. Zaproponowałem, by zostali kimś w rodzaju jego pośredników przy kupcach ze wschodu, oczywiście, za umówiony procent. Jeśli się zgodzą, to za czas jakiś, nie dłuższy niż pół roku, zjawi się tu ktoś, kto to wszystko domówi w szczegółach. Są miejscowi, znają zwyczaje, mają własny skład, i chyba nieźle sobie radzą. Taka współpraca bardzo im się opłaci, zyskają też uznanie, i lepszą pozycję wśród swoich. Mówiłem krótko i rzeczowo, bez wielkich obietnic, nie naciskając zbytnio, by nie wydało się to podejrzane.

– Pomysł dobry, ale na to trzeba dużo pieniędzy. A my ich nie mamy – stwierdził Tolma.

– To już nie wasza rzecz. Jak przyjdzie co do czego, to się znajdą – zapewniłem go zachęcająco.

– Mówić łatwo, ale jak to robić? – rzucił Geta, przysłuchujący się rozmowie.

– To już rzecz tego, kto przyjedzie. Wszystko wyjaśni – odparłem trochę mętnie, zważywszy niepewność, ale i wagę sprawy.

Rozmowa ciągnęła się jeszcze czas jakiś, gdyż moi rozmówcy nie za bardzo rozumieli, na czym miałaby polegać ich zadanie. Wyjaśniłem więc z grubsza, że idzie o skupowanie towarów, ich przechowanie, i przygotowanie do dalszego transportu.

– To duży kłopot, niebezpieczny. Potrzeba ludzi do pilnowania, strażników. To kosztuje.

– Powiadam, pieniądze się znajdą, byle był pewny towar. Musicie być pierwsi, przed innymi.

Widziałem w ich oczach błyski chciwości, ale w słowach zachowali umiar. W zasadzie zgodzili się, ale oznajmili, że, co prawda, rozpatrzą na miejscu co, jak i z kim, ale ostateczną decyzję podejmą po rozmowie z owym obiecanym wysłannikiem z Antiochii. Uznałem, to za dobry znak, i zacząłem zbierać się do wyjścia. Wtem Geta, jakby mimochodem, aluzyjnie wrócił do wczorajszego tematu.

– Wędrujesz, panie, za interesami, i chyba dobrze ci idzie?

= Nie narzekam.

– Znasz się na tym. Może to rodzinne?

– Chyba mam to we krwi.

– Tak sobie właśnie pomyślałem.

– Ojciec mówił, że wydajesz się być ciekawym człowiekiem – wtrącił Tolma. – A teraz widzę, że chyba nawet bardzo ciekawym.

– Ciekawość nie ma tu nic do rzeczy, Po prostu, szukam dobrych zysków.

– Byli już tacy, co szukali. Kręcili się, zwodzili, ale niewiele z tego wyszło – Tolma, pod pretekstem sceptycyzmu, dał do zrozumienia, że wie od ojca, o czym była wczoraj mowa.

– Właśnie. Obiecywali, robili zamęt, i znikali – dodał Geta aż nadto znacząco.

– Tym razem się uda. Bez zamętu .

– Tamtym razem się nie udało? – stary złapał mnie za słówko.

– Co, i jak było, nie moja to sprawa, ale mam dobrą wolę, żebyście nie byli stratni. Jeśli się uda, wszyscy na tym dobrze wyjdziemy – odwołałem się do argumentu handlowego. Spekulacje na tematy rodzinne nie wchodziły w grę, niezależnie od tego, co tu było prawdą, a co fantazją..

– Bardzo jesteś pewny siebie. Mówisz, nie jak zwykły wysłannik w cudzej sprawie.

– Bo i ja szukam zysku dla siebie.

– Niech będzie po twojemu – roześmiał się Geta. – Ja swoje wiem.

– Twoja rzecz.

– Moja, twoja, jeszcze się okaże, czyja. Czas pokaże – odparł, wstając od stołu.

Na tym skończyliśmy. Sprawa została wstępnie domówiona, aluzyjne domysły pozostały bez odpowiedzi. Może i coś im świtało w głowach. ale to ludzie prości, tyle że sprytni i obrotni, nade wszystko chętni zarobku. Dla nich rojenia matki i babki to już tylko echo z dawnych lat, które, jak się dzisiaj odezwało, tak jutro zgaśnie. Wydało mi się niepodobieństwem, żeby rodzina postanowiła dać na nie jakiś odzew.

Z taką też myślą spokojnie wróciłem do swoich, rad z konceptu, który oby w przyszłości przyniósł pożytek. Miałem jednak niejasne wrażenie, że nie do końca postąpiłem słusznie, choć nie potrafiłem znaleźć dla tego logicznego wyjaśnienia. Zaległ we mnie obraz starej kobiety, pogłos jej lamentowania, dotyk wczepionych we mnie rąk. Tycjan był zadowolony, Festus miał jednak dziwne wątpliwości. Dlatego bardzo cieszyła mnie myśl, że już za chwilę wrócę do postaci Viatusa.

 

  1. Zasypane ślady przeszłości

            Droga do Nisbis zajęła nam prawie miesiąc. Staliśmy się już zgraną grupą, dni mijały spokojnie, w rytmie jazdy i odpoczynku. Zmiany miejsc spowszedniały na tyle, że to, co niegdyś byłoby niezwykłością, teraz nie robiło na mnie większego wrażenia. Zmieniały się tylko twarze, gospody lub proste stacje, lecz wszędzie było tak samo, i to samo w różnych odmianach. Nabraliśmy wprawy z codziennym oporządzaniu się, a dzięki zapobiegliwości Aszy oszczędzaliśmy sporo pieniędzy. Przemyślnie przygotowała nam cieple ubrania, konieczne przy coraz większym chłodzie, dbała o dobytek i strawę, nic się przy niej nie marnowało.

Podczas jazdy mocno wyboistym traktem, miałem, niestety, okazję przekonać się, o słuszności zastrzeżeń Korbulona do zaniedbań przy budowie dróg. Ruch tu był o wiele mniejszy, bo na ziemiach granicznych więcej bywa zagrożenia przez ciągłe potyczki małych oddziałów wojskowych. Raz minęliśmy się w przydrożnej stacji z dużym, partyjskim taborem kupieckim, ale nie udało mi się z nikim tam zawrzeć bliższej znajomości. Natomiast cieszyło mnie, że całkiem nieźle dawałem sobie radę z nowa dla mnie mową, co miało ten ciekawy skutek, ze zrodziła się większa bliskość w naszych rozmowach z Aszą. Choć zachowywałem wobec niej zrozumiałą powściągliwość, to ani się spostrzegłem, jak bardzo polubiłem opowiadać jej o Rzymie, a przy okazji o udziale Tycjanów w jego historii. Słuchała z uwagą i ciekawością, dziwiąc się niektórym naszym obyczajom, i ze swadą porównując je do tego, w czym sama była chowana.

I to właśnie z nią przeżyłem przygodę, która bardzo mnie poruszyła. Gdy zatrzymaliśmy się w Carrhae, postanowiłem wybrać się na miejsce dawnej bitwy, by obejrzeć, gdzie też mój przodek omal nie stracił życia. Dziwne zrządzenie losu splotło wtedy dzieje Tycjanów z jakże dramatycznym wydarzeniem dla historii cesarstwa. Tu właśnie partyjska dziewczyna znalazła i osłoniła nieprzytomnego z ran rzymskiego żołnierza, czym uchroniła go od niechybnej śmierci, gdyż brano tam tylko zdrowych jeńców, a rannych dobijano. Stąd wzięła początek nasza legenda rodzinna, tu zaczęło się to, bez czego ja sam nie pojawiłbym się na świecie. Ze zrozumiałych względów kierował mną bardziej sentyment, niż nadzieja na odszukanie jakichkolwiek śladów sprzed stu bez mała lat.

Asza od długiego już czasu dawała do zrozumienia, że chętnie dosiadłaby konia i wybrała z którymś z nas na dłuższą przejażdżkę. Dotąd jakoś się to nie składało, zresztą pomysł taki budził we mnie zrozumiały opór. Tym razem uległem, tym bardziej, że byłem ciekaw, jak też radzi sobie scytyjska wojowniczka konno w szczerym polu. Wyszła z wozu ubrana na męską modłę, i już samo to wzbudziło we mnie zdziwienie. Ale prawdziwie zaskoczyło mnie, że trzymała w rękach łuk i strzały. Jeszcze w Antiochii Dolan uparł się, żeby go kupić, nawet tłumaczył Nabisowi, jakiego rodzaju. Twierdził, że siostra wspaniale strzela, i gdy przyjdzie potrzeba, na pewno pokaże, co potrafi.

Od dnia wyjazdu wielokrotnie oglądała go, czyściła, sprawdzała, naciągała, przymierzała oko, ale ani razu nie poważyła się wypróbować swych umiejętności na dworze. Teraz wyniosła go, i zatrzymała się, spoglądając, czy wyrażę sprzeciw. Gdy skinąłem przyzwalająco głową, podeszła do konia, którego przygotował jej brat, i z zadziwiającą łatwością dosiadła go jednym skokiem. Patrzyliśmy zdumieni z Agisem na to dziwo, które w sumie prezentowało się całkiem zgrabnie, choć dla nas wielce niezwyczajnie. Ona zaś uśmiechała się z niczym nie skrywanym zadowoleniem, obracając przy tym koniem z zadziwiająca łatwością. W jednej chwili gospodyni wędrownego wozu przeistoczyła się w uzbrojoną amazonkę, a ja w duchu przyznałem, że ta zmiana bardzo mi się podobała.

Szybko wydostaliśmy się poza miasto, i ruszyliśmy równiną ku wzgórzom. Nie szukałem żadnego szczególnego miejsca, zresztą nie to było moim zamiarem, tym bardziej, że niepodobna przecież byłoby ustalić, gdzie i w którym momencie padł syn Lucjusza. Walki toczyły się wtedy w całej okolicy, trwały kilka dni. Niedobitki rozproszonych wojsk schroniły się w samym mieście, skąd tylko niewielu udało się, pod komendą legatów, uciec i ujść z życiem. Rozglądałem się dokoła, by wczuć się w ducha tamtych wydarzeń, poddając wrażeniom, nie wolnym jednak od poważniejszych przemyśleń.

Iluż ludzi wywiodła tu na zatracenie chora ambicja człowieka chciwego władzy, nadto ogarniętego żądzą bogactw. Krassus, zadowolony z rozgrywek miedzy Cezarem i Pompejuszem, umyślił sobie, że znajdzie sławę na wschodzie. Już wcześniej, dzięki publicznym nieszczęściom i wojnom, stał się największym bogaczem w Rzymie. Podczas proskrypcji z czasu Sulli, doszedł do rozległych posiadłości ziemskich, kupując za bezcen, lub otrzymując za darmo, majątki ofiar dyktatora. Wykupywał tanio spalone w pożarach domy i sąsiednie rudery, równał je z ziemią, tak, ze większa część miasta dostała się w jego ręce. Pieniędzy używał dla pozyskania względów ludu i różnych osobistości, by z ich pomocą robić karierę polityczną, dająca sposobność do kolejnych zysków.

Doszedłszy do godności triumwira i prokonsula Syrii, ruszył na wojnę z Partami, gnany ambicją przewyższenia laurów Lukullusa w Armenii, i Pompejusza w Poncie. Miał się za nowego Aleksandra, chciał dojść aż do Baktrii. Przekroczywszy Eufrat, grabił bezlitośnie miasta i je burzył, zajmując się nie tyle kampanią wojskową, ile przeliczaniem znoszonych mu haraczów. Znienawidzony przez wszystkich na tych ziemiach, zakończył w niesławie, w bitwie, której nie umiał dobrze rozegrać. Przez jego głupotę zginęły tysiące dzielnych rzymskich żołnierzy, drugie tyle poszło w niewolę, utracono legionowe orły. Trzeba było kilku nowych, zwycięskich kampanii, żeby odrobić te straty, i odzyskać utracony wtedy honor Rzymu.

Co wiedział o tym wszystkim młody syn Lucjusza, który omal nie dokonał tu żywota? Spełniał oczekiwanie ojca, który wysłał go tam, gdzie kroiły się nowe interesy – i przeżył tylko cudem. Zastanawiałem się, co myślał i czuł w Rzymie twórca potęgi Tycjanów, ogarnięty pasją szukania coraz to nowych wpływów i zysków, gdy dowiedział się, że jego syn padł ofiarą pychy i nikczemności człowieka, którego sam wsparł wielkimi sumami na tę szaloną wyprawę?

Rozglądając się teraz po równinie pod Karrami, nie znajdowałem na te pytania żadnych dobrych odpowiedzi. Przeszłość zarosła trawą, zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu niczym chwilowa ulotność, nie zostało tu po niej nic trwałego. Czy jest gdzieś bodaj jedna rodzina, która przechowuje pamięć tamtych dni, tak jak my? Jeśli nawet, to nie tyle we wspomnieniach o własnej, przelanej krwi, ile we wzmiankach o jednej z niezliczonych bitew, dla jednych zwycięskiej, dla drugich przegranej, Dla historii pozostanie po niej zapis w jakieś kronice, znanej niewielu, lub opowiastka w ludowych gadkach. Ot, i wszystko.

Jechaliśmy szybko, co i raz zwalniając, i wymieniając się krótkimi uwagami o tym, co mijaliśmy po drodze. Po jakimś czasie, zatrzymawszy się przy jakichś skałach, zsiedliśmy z koni dla odpoczynku. Asza, dotąd poddająca się radości samej jazdy, teraz przysiadła koło mnie i spojrzała pytająco, nie za bardzo rozumiejąc, po co ta wyprawa na puste pola. Nie wiedzieć czemu, sam z siebie, chyba z potrzeby podzielenia się z kimś swymi odczuciami, opowiedziałem jej pokrótce starą historię rodzinną, której wspomnienie tu mnie przywiodło. Gdy skończyłem, zapadło milczenie.

– Twój przodek, panie, musiał być wielkim wojownikiem – odezwała się po dłuższej chwili, patrząc mi w oczy.

– Nie wiem, jakim był żołnierzem, ale na pewno wypełnił swój obowiązek – odparłem z niejaką dumą, rad że tak oceniła moją opowieść.

– Mądra kobieta .

– Tak ją pamiętamy. Ale przede wszystkim była dobra. I szlachetna. Przecież ratowała wroga.

– No właśnie. Była dzielna. Swój swego zawsze pozna. I uszanuje.

– Skąd mogła wiedzieć, jaki jest.

– My to wiemy. Musimy wiedzieć. Kobieta nie pójdzie za mężczyzną, który nie umie walczyć.

– To może u was. U nas kobiety nie mają wiele do gadania. Albo je sprzedają dla cudzego interesu, albo same się sprzedają dla własnego.

– Te drugie przynajmniej mają jakiś wybór. Ale i tak idą w niewolę.

– Nie wszystkie źle na tym wychodzą. Nieraz lepiej niż kupujący.

– Kto głupi, traci tam, gdzie myśli, że ma zysk – wzruszyła ramionami.

No, i proszę! Raz pokorna, raz dzika, a swój rozum ma. Czy to tylko spryt i wyrachowanie? Zapewne wie, co to przebiegłość, choć jak dotąd tego nie wyczułem, gdyż w podróży zachowuje się lojalnie. Ze mną małomówna i powściągliwa, z bratem żartuje, z Agisem rozmawia sporo i przyjaźnie. Dzisiaj po raz pierwszy odważyła się wypowiedzieć wobec mnie własny sąd, nad wyraz zresztą sensowny. Już nie dawna, zbiegła niewolnica z pochyloną głową, ale młoda kobieta, pewna swego, tyle że nadal ostrożna. I jeszcze ten wojowniczy wygląd, na koniu, z bronią! Nasze kobiety nie umieją się taką posługiwać. Zresztą, na co im to? One, jeśli zabijają, to trucizną, albo podłością, zwodząc kogoś, kto ich w tym wyręcza. Długi jest w naszej historii korowód takich intrygantek, od tarkwiniuszowej Tulii, do Augustowej Liwii.

Kobiety rzymskie nie stają w polu do walki, ale lubią być władcze – już to z ambicji własnej, lub rodzinnej, już to z zachłanności zmysłów, albo chęci zysku, już to wreszcie z nudów i kaprysów. Nie mają wiele praw, nie dopuszczane są do polityki, ale umieją w prywatności tak wykorzystać próżność i pożądliwość mężczyzn, że czynią z nich posłuszne narzędzia dla swych najniezwyklejszych nawet pomysłów i zachcianek. Nic nie jest bardziej żałosne jak zaślepiony kochanek, gotów na każde szaleństwo, w nadziei, że zostanie dopuszczony do kobiecych łask. Wiem coś o tym. Cóż, od początku świata przypadłość ta jest dość powszechna, nie tylko wśród ludzi, ale nawet bogów, i nic nie wskazuje, by ktoś kiedyś znalazł na nią skuteczne lekarstwo. Gdzie za sprawą kobiety mąci się umysł, słabnie wola, tam w kąt idzie cnota, poczyna się chaos, i wszelkie ludzkie nieszczęście.

– Nie takie to proste, jak mówisz – skwitowałem rozmowę, nie chcąc wdawać się w zawiłe spekulacje z kobietą przecież pospolitą. Prawda, zadziwiła mnie, ale nie aż tak, żebym szukał w niej więcej rozumu, niż go może mieć dzika amazonka. Z drugiej jednak strony przyznać musiałem, że przydała tej wycieczce pewnej niezwykłości przez jej kobiece spojrzenie na to, co dla mnie było tylko wspomnieniem historii.

Wstaliśmy, i dosiadłszy koni, ruszyliśmy z powrotem do miasta. Jechaliśmy powoli, ja zajęty swoimi myślami, ona – rozglądając się uważnie po okolicy. Naraz dała ręką znak, zatrzymała się, i powoli sięgnęła po łuk. Stanąłem i ja, nie wiedząc w czym rzecz. Gestem wskazała niedaleką kępę krzewów i kilka małych drzew, po czym wprawnie puściła w tamtym kierunku strzałę. Zaraz też spięła konia, i w kilka chwil była już tam, gdzie celowała. Zsunęła się na ziemię, coś niej podniosła. Ku memu niepomiernemu zdziwieniu, okazał się to być spory, polny lis, którego teraz, trzymając za ogon, niosła z wielkim ukontentowaniem.

Przyznaje, że sztuczka ta wzbudziła we mnie niekłamany podziw dla jej umiejętności. Trzeba nie tylko mieć bystre oko, żeby wypatrzyć tak mały cel z tak dużej odległości, ale i pewną rękę, żeby w niego trafić. O scytyjskich łucznikach krążą legendy, ale to przecież wytrawni żołnierze. A tu kobieta, młoda, niepozorna – i sprawna niczym najlepszy myśliwy! Musiała być uczona tego od dziecka. Czy one tam wszystkie takie są, czy tylko wybrane dla jakichś szczególnych powodów, lub talentów? Dla nas to niepojęte, sprzeczne z naturą i obyczajem. Kobiety gimnastyki raczej nie zażywają, ani ćwiczą sportów, a już na pewno nie wojskowych, czy łowieckich. Rzym to nie dawna Sparta, gdzie wszystka bez wyjątku młodzież zaprawiała się od małego do twardego życia i wojaczki.

Przyglądając się jej, nie potrafiłem powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Był w tej dzikości osobliwy urok, ale i niedopuszczalna w naszym pojęciu swawolność, trudna chyba do okiełznania. Kobieta ma pilnować domu, rodzić i pilnować dzieci, a nie harcować konno z bronią w ręku. Jakiś porządek być przecież musi. Z drugiej jednak strony, rzecz to pożyteczna umieć w potrzebie bronić siebie, rodziny, nawet państwa. Ale jak to ułożyć w prawo i obyczaj? I czy nasze kobiety miałyby na to w ogóle ochotę, nie mówiąc o wytrwałości w ćwiczeniu?

Zwieńczeniem wycieczki było oprawienie lisa dla futra, które miało swoją wartość. Rodzeństwo, przy pomocy Agisa, uporało się z tym szybko i sprawnie, ku uciesze postronnych gapiów, którzy zatrzymywali się przy wozie, i głośno wyrażali swoje uznanie. Gdy było już po wszystkim, wysłałem Dolana do pobliskiej gospody po wino, żeby uczcić ten mały sukces jego siostry. I tak, przy wieczornym posiłku, zakończyliśmy dzień, dla mnie pełen nie tylko wrażeń, ale i nauki o własnej niewiedzy co do zwyczajów świata, który nam, panom jego połowy, wydaje się dziki. Ale takim chyba jednak nie jest.

  1. Przekraczamy granice Imperium

            Jak wiele miast dawnego państwa Medów, Nisbis co i raz podlegało innej władzy, by teraz wreszcie zostać poddane Rzymowi. Przed wielu laty swym talentem dowódcy i polityka wykazał się tu Lukullus, podbijając ostatecznie po długiej kampanii osławionego Tygranesa. Wielki to był sukces konsula, gdyż umiejętnie rozegrał przeciw sobie dwóch spokrewnionych władców, rozbił ich sojusz, i obydwu zmusił do uznania wyższości i władzy republiki. Najpierw wysłał poselstwo z żądaniem wydania partyjskiego Mitrydata, co było dla owego Tygranesa, jego zięcia, nie do przyjęcia, jako niehonorowe, a potem przekroczył Tyger i ruszył ku jego stolicy. Niezwyciężony dotąd król królów, zebrawszy siły, najpierw spróbował ataku z zaskoczenia, potem użył chytrej pułapki, ale w końcu przegrał walną bitwę i uciekł ukradkiem w niesławie z obleganego miasta, wraz z rodziną i grupą oddanych mu przybocznych.

I tak to, przed dziesiątkami lat weszliśmy do tej części północnej Mezopotamii, wbijając od strony Syrii klin miedzy Armenię i Partów. Zysk to wielki, ale i kłopot niemały, gdyż trzeba wielkiej chytrości, wspartej kilkoma legiami, by utrzymać tu równowagę sił na niepewnych granicach. Na szczęście zdobywca tych ziem przezornie zakazał wtedy grabieży miejscowej ludności i plądrowania świątyń, przez co na jakiś czas zapewnił przychylność mieszkańców. Niestety, dzisiaj to się zmieniło, gdyż plaga urzędników dotarła i tu – z wiadomym skutkiem. Legiami można zdobywać świat, ale rządzić nim tylko ich siłą długo się nie da, zwłaszcza w tak niepewnych warunkach. Zresztą, żołnierze sami z siebie dają się we znaki swym łupiestwem, jeśli tylko dowódcy przymykają na nie oko. Lukullus musiał zaniechać dokończenia wojny przez szemranie podległego mu żołdactwa, niezadowolonego z twardej dyscypliny, jaką był narzucił. Dzieła dopełnił dopiero Pompejusz, który, prawda, że skuteczny, ale wielkich skrupułów w tej materii już nie miał – no, i również z wiadomym skutkiem!

            Nisbis, zwane niekiedy Antiochią Mygdońską, nie miało nigdy tak dobrej pozycji jak Edessa, czy nawet Zeugma, ale gdy i tu zaczął wzmagać się ruch handlowy, znaczenie miasta i jego bogactwa rosły. Obrosło domami, świątyniami i interesami, wypełniając się ludźmi różnych ludów. Niegdyś, po Aleksandrze, najwięcej tu było Macedończyków i Spartan, ale stopniowo przybyło syryjskich Armenów i Partów, osiedlających się po kolejnych wojnach. Grekiem też był dowódca Kallimach, który za podwójnymi murami długo stawiał opór Lukullusowi. Dzisiaj trudno orzec, kto tu rządzi, bo choć garnizon jest rzymski, ale umowy nakazują, by działał wespół z partyjskimi sojusznikami przeciw Armenii. Miejscowi opłacają się i jednym, i drugim, nie za bardzo się na tym rozumiejąc, ale i tak trzymają się własnych obyczajów. Głównie interesuje ich, czy, i jak, te kombinacje polityczne sprzyjają interesom na szlakach wzdłuż Tygeru, i za jego wschodnim brzegiem. Ważne jest to, co się wymienia na złoto i srebro, i ile z tego trzeba komu oddać jako haracz, płacony z tytułu niepojętych dla zwykłego człowieka kaprysów historii. Jak zawsze, i wszędzie, tak i tu rządzi ta sama zasada życia, niczym prawo natury, którego nie są w stanie naruszyć żadne ambicje i szaleństwa możnych tego świata.

            Na długo jeszcze przed przyjazdem na ten kraniec imperium, rozważaliśmy w naszym małym gronie, jak powinniśmy zorganizować sobie dalszą podróż. Czekała nas wielotygodniowa przeprawa przez góry, co, z oczywistych powodów, wykluczało jazdę wozem. Przyjdzie go sprzedać, i przesiąść się – wraz z całym dobytkiem! – na konie. Trzeba było rozeznać się, jakie da się kupić, i jak to w ogóle wyliczyć na pieniądze, czy na wymianę. Wcześniejsze kalkulacje Melosa tu mogły się nie sprawdzić. Nadto należało uważać, żeby nas nie oszukano, sprzedając jakieś mało zdatne, czy stare chabety. Handlarze potrafią tak przygotować swój towar, że bez znajomości rzeczy łatwo nabrać się na jakąś tandetę.

I tu okazała się przydatność scytyjskiego rodzeństwa, dla którego konie nie miały żadnych chyba tajemnic. Słysząc, jak Asza z Dolanem spierają się w wyliczaniu ich różnych wad i zalet, poczułem się pewniej, w nadziei, że powinniśmy pomyślnie wybrnąć z tego kłopotu. Była jeszcze sprawa pozbycia się wozu za jak najlepsza cenę tak, by w sumie wyjść na swoje. Potem zostawało już tylko uporządkowanie wszystkiego do dalszej drogi. Należało więc działać z rozmysłem, z zachowaniem odpowiedniej kolejności działania. Dlatego w Nisbis zatrzymaliśmy się w okazałym zajeździe, tuż przed murami,. z dużą stajnią i niezłą obsługą, nie tylko żeby godnie się wystawić przed obcymi, ale też mieć swobodę w zamieszaniu, jakie nas czekało przy kupnie zwierząt, i przygotowaniu pakunków.

Niedaleko stąd rozbudowała się osada naszego legionu, co nasunęło mi myśl, by na ziemiach, gdzie jeszcze sięgała władza Rzymu, wykorzystać swe rodzinne imię oraz pozycję, jaką dawał mi list cesarski, dotąd trzymany w ukryciu. Dzięki takiemu uprawnieniu mógłbym wyekspediować pocztą, przez wojskowych posłańców, dwa listy do Antiochii. Jeden, do Melosa, z wiadomościami o sobie i swych dalszych planach , drugi zaś – do Korbulona, z krótkim opisem tego, com widział w drodze z rzeczy szczególnie go interesujących. Zaraz następnego dnia z rana nakazałem Agisowi i rodzeństwu pozostać przy wozie, a sam, odziawszy się bardziej godnie, udałem konno do garnizonu. Tam, przy bramie głównej, przedstawiłem się straży, która bez zbytniego szemrania przepuściła mnie dalej, dając przewodnika, towarzyszącego mi w drodze do kwatery głównej.

Stała tu część największej legii syryjskiej, osadzonej na granicy partyjskiej od Samostaty po Singarę. Był to właściwie nie tyle obóz garnizonowy, ile osobne warowne miasteczko, zbudowane wedle wszelkich reguł sztuki wojskowej. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego od środka, wiec idąc miedzy budynkami i namiotami, rozglądałem się ciekawie, wszelako z powściągliwością, nie chcąc być posądzony o nadmierne wścibstwo. Na koniec, po krótkim zamieszaniu przed pretorium, przyjął mnie pełniący obowiązki dowódcy zastępca legata, trybun o imieniu Marcjusz, z rodziny senatorskiej, mniej znacznej, ale ostatnio szybko pnącej się w górę.

Usłyszawszy moje imię, z miejsca je rozpoznał, i powitał grzecznie, pytając ostrożnie, co też sprowadza członka tak znakomitego rodu aż na sam kraniec imperium. Wymówiłem się od szczegółów, wspominając jedynie, iż jestem tu w pewnej zleconej mi misji, i pokazałem, na dowód prawdziwości mych słów, dokument, podpisany przez samego cesarza. Nakazywał on udzielanie jego okazicielowi wszelkiej pomocy przez każdą służbę państwową, do jakiej się zwróci. Wywarło to na trybunie ogromne wrażenie, czemu trudno się dziwić, zważywszy niezwykłość takiego spotkania w miejscu tak niebezpiecznym, i odległym od samego Rzymu. Gdym jeszcze dodał, że w Antiochii miałem przyjemność omawiać rozmaite sprawy z mym dobrym przyjacielem Korbulonem, każdym dalszym słowem wyrażał swe dla mnie uznanie, dając do zrozumienia, iż domyśla się wielkiej politycznej i wojskowej wagi mej tu obecności.

Było w tym trochę prawdy, więcej jednak mistyfikacji, lecz nie wyprowadzałem go z błędu, by, zachowując przekonanie, iż uczestniczy w jakichś ważnych grach państwowych, spełnił to, o co chciałem go prosić. Każdy ambitny statysta – a takim niewątpliwie był – żywi w podobnej sytuacji nadzieję na zaznaczenie się w poważniejszym towarzystwie. Oznajmiając więc swą gotowość do pomocy, nie omieszkał dać do zrozumienia, że liczy na mą dobrą pamięć i życzliwość. Nie bawiąc się w aluzje, wtrąciłem, że może liczyć i na jedno, i na drugie, co niezwykle go ucieszyło.

Ponieważ rozmowa przybrała dobry dla mnie obrót, zatem to, co chciałem przedstawić jako prośbę, mogłem teraz ubrać w formę polecenia służbowego – co przyjął bez sprzeciwu. Pokrętnie dodałem, jakby mimochodem, że wybieram się właśnie w góry armeńskie, by przy okazji zbadać na użytek Korbulona stary szlak Antoniusza. To pomieszanie prawdy z aluzyjnymi półprawdami, które potraktował jako swego rodzaju wtajemniczenie w sprawy najwyższej wagi, wprawiło go w zdumienie. |Nabrał przy tym podejrzenia, że oto szykuje się po cichu jakaś nowa, większa wyprawa wojenna. Nie studziłem jego wyobraźni, wiedząc doskonale, że oficer, tkwiący na dalekiej prowincji, przekonany, iż zostaje dopuszczony do wieści cesarskiej rangi, chętnie wesprze posłańca takich wieści, w nadziei na jakieś przyszłe dla siebie korzyści – tu, na miejscu, a i potem, dla przyszłej kariery.

W trakcie dalszej rozmowy, wywiedziałem się nieco o sytuacji na granicy, wypytując najwięcej o drogi i zagrożenia ze strony tamtejszej ludności. Marcjusz orientował się w tym kiepsko, gdyż oni tu więcej zajmowali się śledzeniem partyjskich wojsk niż miejscowymi. Ku mojemu zdumieniu nie stosowali się do jednej z podstawowej reguł sztuki wojennej, a mianowicie nie kaptowali szpiegów w bliższej i dalszej okolicy. Z tego, co mówił wynikało, że to nie tyle z niedopatrzenia, ile z wielkiej tu niechęci do wszystkiego, co rzymskie. Obóz był więc czymś w rodzaju samotnej skały na wiecznie wzburzonym morzu, i tylko przestrzeganie porządku i karności wśród żołnierzy zapobiegało wdawaniu się w konflikty, często prowokowane przez mieszkańców. Dało to wiele do myślenia o przyszłości naszej pozycji w tej części syryjskiej prowincji, zwłaszcza przy niepewności układów z Armenią.

Umówiliśmy się, że przed wyjazdem dam mu listy, które powinny trafić do Antiochii najszybciej, jak to możliwe, po czym pożegnałem go, zadowolony, że poszło mi tak gładko i bez zbędnych wyjaśnień. Po powrocie do swoich, ustaliłem z nimi plan działania. I tak, Agis z rodzeństwem ruszyli wypytywać o możliwości dokonania stosownych zakupów, a także sprzedaży wozu, ja zaś, zaopatrzywszy się u pewnego miejscowego skryby w potrzebne przybory, zabrałem się do pisania.

            Melosa powiadomiłem o pomyślnym dotarciu do gór, także o tym, że jego obawy co do pary młodych Scytów okazały się chybione. Więcej i dokładniej wspomniałem o mej przygodzie w Batnei, i o wstępnej propozycji, jaką złożyłem tym, którzy są, być może, osobliwym dziedzictwem, pozostawionym nam przez Maesa. W duchu wyobrażałem sobie jego zdumioną minę, rozbawienie, i złośliwy komentarz, ale również i zabiegi, jakich się podejmie, by to nieoczekiwane zrządzenie losu przełożyć na ewentualne dla nas korzyści. Znając go, wiedziałem, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by tę wątła nitkę zawiązać w mocny węzeł, i połączyć nim faktorię ze szlakiem karawan tam, gdzie nikt chyba z rzymskich kupców bezpośrednio nie sięga. Zaleciłem jednak ostrożność, a zwłaszcza milczenie w sprawach rodzinnych, dopóty, dopóki nie dostanie osobnej dyspozycji od ojca. Uprzedziłem również, że jeśli zajdzie konieczność, a pojawi się stosowna możliwość, to zaciągnę tu pożyczkę na weksel, starając się uniknąć lichwiarskich procentów. Na koniec zaznajomiłem go z dalszym planem podróży, oraz z trasą, jaką zamierzałem odbywać, wreszcie życzyłem mu zdrowia i łaskawości bogów.

            W liście do Korbulona spisałem krótko moje obserwacje i opinie na interesujące go tematy strategiczne i wojskowe, wraz z uwagami co do niepewnych, moim zdaniem, nastrojów w prowincji. Ponieważ cała poczta miała być doręczona na jego ręce w jednym pakunku, prosiłem o przekazanie Melosowi osobnego do niego listu, dziękując za przychylność, i zrozumienie dla mojej tu sytuacji. Dodałem też kilka dobrych słów o Marcjuszu, polecając go, może trochę na wyrost, jako oficera nader dzielnego i sprawnego w panowaniu nad powierzonym mu garnizonem. Obydwa pisma opieczętowałem swoim znakiem, i włożyłem do płóciennego woreczka, zawczasu przygotowanego przez Aszę. Zauważyłem, że gdy je pisałem, przy osobnym stole w zajeździe, spoglądała na mnie z dużym szacunkiem, chyba dlatego, że jako osoba niepiśmienna, podziwiała tę obcą jej umiejętność, o której wiedziała, jak bardzo jest ważna.

            Nastały dni rozglądania się po mieście w poszukiwaniu wyposażenia we wszelki potrzebny ekwipunek podróżny, łącznie z końmi. Koniec końców trafiliśmy do jednego z większych tu handlarzy, który zaoferował swe usługi w skompletowaniu zakupów. Muszę przyznać, że rozmowy z tą znaczną tu osobistością były nad wyraz trudne, gdyż jego zachłanność nie znała chyba granic. Syryjski Grek, miał rozeznanie w stosunkach kupieckich nie tylko miejscowych, ale i niemal całej prowincji, a sztuki targowania mógłby uczyć Fenicjan i Żydów razem wziętych. Trzymał konszachty z wojskiem, był dostawcą wielu towarów dla garnizonu, i najwyraźniej stamtąd wywiedział się przez swoich ludzi u pretora, kim jest przybyły tu podróżnik, który nadto odbył długą, prywatną rozmowę z legionowym dowódcą. Przed takim nic się długo nie ukryje. Złożywszy dwa do dwóch, już na wstępie powitał mnie z imienia, szumnie przyznając, że właściwie oczekiwał, iż tak znakomity gość prędzej czy później zajdzie do jego składów. Cóż, rodzinna sława na takim odludziu miło połechtała moją próżność, lecz zapowiadała niejakie trudności w rozmowach handlowych.

            W rzeczy samej, opisanie naszych z nim targów, chodzenia i oglądania koni, namiotów i zimowej odzieży, sprawdzania wozu, ciągłego przebijania ceny na każdy nawet drobiazg, chytrego wypytywania o wyprawę, o scytyjskie rodzeństwo, o politykę – do tego potrzeba by pióra jakiegoś znakomitego pisarza. Uprawialiśmy teatr, sztukę przebiegłości, przerywaną chwilami wytchnienia przy dobrym winie. Nawet się na swój sposób polubiliśmy. Palikos – bo tak się zwał – traktował jednak rzecz całą również ambicjonalnie, co tłumaczyłem sobie tym, że chciał wykazać, iż, jak równy z równym, może wodzić za nos nawet wielkich Tycjanów. Z niejakim skutkiem udawało mi się grać na jego zadufaniu i wielkim o sobie mniemaniu, lecz gdy dochodziło do konkretów, górę brał w nim chytry rachmistrz. Obydwaj wiedzieliśmy doskonale, że jesteśmy skazani na porozumienie, więc szło nie tylko o ceny i zyski, lecz także o grę charakterów i wytrwałości.

            Po tygodniu tych przepychanek zgodziliśmy w nich na remis, a w rozliczeniu – na sumy całkiem dla mnie znośne. Palikos był zdumiony, jak znakomicie radziła sobie Asza wraz z bratem przy wyborze koni, nie dając się zwodzić samym tylko ich wyglądem, lecz wybierając sztuki mniej okazałe, ale za to silne i zdrowe, nie z armeńskich, czy medyjskich, lecz partyjskich. Z kolei Agis wyszukał dwa dobre namioty, koce, juki, uprząż i trochę narzędzi. Wszystko gromadziliśmy w składzie handlarza, by nie kusić złodziejaszków, kręcących się koło zajazdu. Wreszcie jednego dnia przepakowaliśmy się z całym dobytkiem, by nazajutrz z rana ruszyć w drogę.

            W międzyczasie odwiedziłem raz jeszcze Marcjusza, wręczając mu pakunek z listami, który w jego obecności opieczętowałem swoim znakiem. Zaznaczyłem, że ma on trafić do rąk własnych trybuna Korbulona w Antiochii, stacjonującego w tamtejszym garnizonie. Na wypadek, gdyby obowiązki zmusiły Gnejusza do wyjazdu z miasta, podałem adres naszej faktorii, i Melosa jako odbiorcę. Dodałem do tego spory datek, który miał zachęcić posłańca do pośpiechu. Pożegnałem się z oficerem, wyrażając nadzieję, że moja dla niego rekomendacja przyda mu się na przyszłość, i że jeszcze się kiedyś spotkamy w lepszych może okolicznościach, jeśli taka będzie wola bogów.

            Dwa dni przed wyjazdem usiedliśmy z Palikosem do rachunków. Wszystko zostało wcześniej policzone i zanotowane, zostało nam tylko dopełnić umowy. Ponieważ w trosce o dalszy los wyprawy chciałem zatrzymać przy sobie jak najwięcej pieniędzy, więc zaproponowałem, by połowę należnej sumy wpisać na weksel, płatny w Antiochii u Melosa. Niezbyt był temu chętny, zważywszy odległą perspektywę płatności. Zatem znów zaczęły się targi – tym razem o procenty, włącznie ze zwłoką. Chytrus zdawał sobie sprawę, że lepiej mu się powściągać, gdyż nie będąc w przymusie, mogłem w ogóle zrezygnować z całego układu. Nadto wiedział, że uczyniona mi przysługa, to niezła okazja do wejścia w dobre stosunki z faktorią Tycjanów w Syrii, może nawet do wypłynięcia na szersze wody w tutejszym handlu – i że druga taka może mu się już nie trafić. Trzeba przyznać, że umiał patrzeć w przód, gdyż ustąpił z nadmiernej lichwy, ciężko jednak przy tym wzdychając, i lamentując dla zachowania pozorów. Ciekawe, jak też wyglądaliby razem z Melosem przy jednym stole?

            I tak oto, pomyślnie sprawiwszy się ze wszystkim, wyruszyliśmy wreszcie w drogę, odprowadzani ciekawymi spojrzeniami miejscowych. Dzięki dobrym w sumie stosunkom z Palikosem, nie okazywano nam w mieście złych humorów, nie unikano z nami rozmów, dzięki czemu udało się nawet to i owo wywiedzieć o bliższej, i dalszej okolicy za rzeką. Uformowaliśmy coś na podobieństwo małej karawanowej drużyny – czworo jeźdźców i trzy juczne konie, dość pokaźnie obładowane. Czułem się trochę dziwnie – ciekawość i ekscytacja mieszały się z pewnym niepokojem. Pierwszy bowiem raz w życiu wyjeżdżałem poza obręb rzymskiego panowania w takiej czy innej jego postaci. Miałem zaleźć się w świecie, w którym nie chroniła mnie już ani powaga, czy prawo cesarstwa, ani jego siła, ani znaczenie mego rodu. Został tylko Festus, nic nikomu nie mówiące imię, ktoś, kto znaczył tyle samo, co każdy inny – a nawet mniej, gdyż był obcy. Zdany wyłącznie na siebie – na własne umiejętności, przemyślność, wytrwałość.

W pewnym sensie szczęśliwie się składało, że z wyglądu, w ubraniu na modłę ni tutaj zwyczajną, ni scytyjską, niekoniecznie przypominałem rzymianina. Ot, jeszcze jeden mieszaniec w mieszaninie tutejszych ludów. Agis był wyraźnie syryjskim Grekiem, ale już najbardziej w oczy rzucała się Asza, kobieta o wyrazistych rysach, z przytroczonym łukiem, głową owiniętą chustą, pewnie prowadząca konia. Ta naturalna w oczach otoczenia swojskość naszej różnorodności, oznaczała większe dla nas bezpieczeństwo. W sumie budziliśmy raczej przelotne zainteresowanie, bez oznak wrogości, jaką na tych ziemiach żywiono wobec wszystkiego, co rzymskie. Jeśli kto mógł mieć wobec nas złe zamiary, to raczej z pobudek złodziejskich, czy wręcz bandyckich, a nie z odruchów plemiennych.

Przez ostatnie miesiące wyzbywałem się stopniowo wielkopańskich nawyków w mowie i zachowaniu, zachowując postawę godności własnej, a nie z pochodzenia. I choć nie był to łatwy egzamin dla mego charakteru, coraz bardziej mi się to podobało. Teraz, przekroczywszy granice imperium, zwolniony z konieczności, narzucanych przez dotychczasowe formuły życia, zyskiwałem swobodę bycia i działania, która sama w sobie była wspaniałym wyzwaniem, tyle że niebywale trudnym i wymagającym. Przekonany, że mu sprostam, nie poddawałem się jednak próżnemu zadufaniu, świadom tego, że muszę zachowywać zarówno czujność, jak i cierpliwość w nauce rzeczy dla mnie nowych – tak w świecie, jak i w samym sobie. Już wcześniej czułem, że ta podróż mnie przemienia, ale teraz to odczucie stawało się wręcz dojmujące, a słowa Marosa z Cypru wracały echem niemal każdego dnia wędrówki.

W drodze z Antiochii do Nisbis zmiany zachodziły jeszcze powoli, wciąż bowiem byłem i czułem się przede wszystkim Tycjanem, na cesarskim terytorium, co i raz wchodzącym w tycjanowskie szaty. Wciąż wszystko było jak należy, uporządkowane w hierarchii, jak nakazuje prawo i obyczaj, a także wedle bogactwa. Każdy znał swoje miejsce, czy mu ono odpowiadało, czy nie. Dla Agisa byłem panem, a on sługą, wobec rodzeństwa zachowywałem rezerwę, podszytą nieufnością. Wyzbywałem się jej powoli, gdyż nie dawali powodu do niepokoju, zachowując się poprawnie i użytecznie. Doceniałem to, lecz wciąż trzymałem miedzy nami wyniosły dystans, jaki narzucała przepaść, oddzielająca mnie z urodzenia od pospolitości, a rzymskiego obywatelstwa od barbarzyńców. Nieoczekiwane uczucie porozumienia i niejakiej bliskości z Aszą podczas wycieczki na pola pod Karrami uznałem za oznakę słabości, wywołanej zrozumiałym wrażeniem chwili.

Ale to chyba od tego się zaczęło we mnie coś przełamywać – najpierw w myśleniu, odczuwaniu, potem w zachowaniu. Już wcześniej polubiłem naukę mowy Scytów, gdyż dawała liczne preteksty do swobodnych rozmów, nawet żartów. Rezerwa zamieniała się w zażyłość, której sprzyjała nieustanna krzątanina przy wozie i w zajazdach. Co prawda, wyręczano mnie przy większości obowiązków, lecz nie obsługiwano już usłużnie, niczym jakiegoś dostojnika. Dojeżdżając do granicy na Tygerze, coraz częściej razem omawialiśmy sprawy praktyczne, związane z dalszą podróżą. W samym Nisbis złapałem się na tym, że nie tyle samodzielnie wydaję dyspozycje, ile zdaję się w wielu decyzjach na wspólne ustalenia, nawet ustępując niekiedy przed argumentami i radami pozostałej trójki. Wielkim dla mnie zaskoczeniem, wręcz paradoksem, okazało się tworzenie więzi, bardziej subtelnej niż tylko rzeczowa i interesowna, zrodzonej bynajmniej nie z wyrafinowanej filozofii i górnolotnej poetyczności, a z powszedniości, i prozy codzienności. W pełni poczułem to w chwili, gdy ruszaliśmy o świcie spod składów Palikosa ku armeńskim górom – już nie obok siebie, ze mną na czele, ale razem ze sobą.

W chwili zaskakującego olśnienia pojąłem wówczas, że dokonało się we mnie coś nieodwracalnego. W pierwszym rzędzie dotyczyło to mego stosunku do towarzyszy podróży, a już szczególnie do Aszy. Nadal byłem dowódcą tej wyprawy, jej komendantem, lecz już nie panem i władcą. Naturalne wydało mi się, że teraz, po równo przyjdzie znosić trudy wędrówki, i wypełniać konieczne czynności w niej niezbędne. Tak też się stało. Oporządzałem konie, stawiałem i zwijałem namioty, ładowałem juki, w nocy trzymałem straż i pilnowałem ognia. Prawda, nie nauczyłem się jednej rzeczy – polowania z łukiem na drobną zwierzynę. W tym nikt z nas nie potrafił dorównać scytyjskiej dziewczynie – a ona z wielką uciechą zapewniała nam tym sposobem świeże mięso i skóry. Nie umiałem też, tak jak Dolan i Agis, czytać znaków na ziemi, drzewach i w powietrzu, wyszukiwać wodę, ukryte tropy, ślady i ścieżki, a nadto rozmaite pułapki natury. Chłopak miał to we krwi, a stary wojak – z doświadczenia.

Choć zachowywaliśmy naturalną hierarchię pozycji, to przecież panował miedzy nami nieznany mi wcześniej stan wspólnoty ludzi, wzajemnie się wspierających, podążających jedną drogą, nie z przymusu, lecz w własnej woli. A przecież niełatwo jest znosić w takich warunkach swe nastroje, lub słabości, gdy nie ma ani czasu, ani nawet ochoty, by się z nimi kryć. Każde udawanie, czy ambicjonalne puszenie się, bywa albo niepotrzebnie irytujące, albo szkodliwe, wręcz groźne. Zresztą, i tak, prędzej czy później, prawda o charakterach wychodzi na wierzch – lepiej więc, gdy zawczasu unika się niezręczności, nawet cichego wstydu za te drobne mistyfikacje.

Wychowany w greckiej tradycji, teraz uzupełniałem swą wiedzę o nowe jej rozumienie. Doszedłem oto do przekonania, iż słuszność starej maksymy o poznawaniu samego siebie więcej sprawdza się w praktyce wspólnego życia, niż w uczonych dysputach. Raz po raz utwierdzałem się na własnej skórze, że uczoność filozofów, pielęgnowana w akademickich gajach, nijak nie ma się do nauki z przeżywania, wespół z innymi, trudów, radości, i smutków zwyczajności i niezwyczajności kolejno mijanych dni. Z jednej strony spełniamy to, co uznajemy za konieczność, lecz z drugiej – wystawiani jesteśmy na próby, zaskakujące i nieprzewidywalne, na które nie mamy gotowych rozwiązań. Liczy się wtedy gotowość stawienia im czoła, nawet jeśli ryzyko budzi lęk, a efekty działania zdają się być niepewne, czy później pozostawiają wiele do życzenia. Gdym tak nieraz zastanawiał się nad tym, odpoczywając wieczorem po kolejnym, męczącym dniu wędrowania, wspominałem z rozbawieniem moje spotkanie z Żydami w Tarsie. Ciekawe, jak też tamci młodzi ludzie radziliby sobie tu, w górach, gdyby zapomnieli zabrać ze sobą swych ksiąg z gotowymi przepisami na picie wody ze studni?

Podobne rozmyślania nachodziły mnie nie raz, i nie dwa, gdy powoli, ale sprawnie przywykałem do nowej odmiany sposobu podróży. Przez pierwsze dwa tygodnie szliśmy szybko, gdyż droga wiodła dość równo, nadto przez liczne, spore osady, gdzie zawsze dawało się – za stosunkowo niewielką opłatą – znaleźć jakiś nocleg, proste wygody i zaopatrzenie. Najpierw skierowaliśmy się ku Besabdzie nad Tygerem, miejscu, które niektórzy zwali wrotami do Armenii. W połowie drogi zboczyliśmy jednak w prawo, przekraczając tę wielką rzekę nieco niżej, i, idąc w dół jej dopływu, zwanego tu Kaburem, dotarliśmy do dziwnego miasta Zach, zamieszkałego przez jedno z plemion syryjskich, chyba spokrewnionych z Medami. Ta ogromna, rzeczna wyspa, połączona mostami z przedmieściami na lądzie, jakby pomniejszona Antiochia, znakomicie nadaje się na obronną fortecę. Ciekawe, czy i do tego przed wiekami przyłożył rękę któryś z dowódców Aleksandra? Nie omieszkałem jej sobie dobrze obejrzeć, nie tylko z własnej ciekawości, lecz pamiętając również, co obiecałem Korbulonowi.

W oddali dawało się dostrzec już zarysy wielkich gór, które zamierzaliśmy przekroczyć. Ale czekało nas jeszcze długie, acz ponoć w miarę znośne wędrowanie ścieżkami u ich podnóża, co – po zasięgnięciu języka u miejscowych – mogło potrwać kolejne dwa tygodnie. Dopiero tam miały zacząć się większe trudności. By najszybciej i najkrócej przejść na drugą stronę, ku medyjskiej Atropatene nad jeziorem Spauta, przyjdzie szukać wysoko małych rzek, do niego spływających. Ostrzeżono nas, że bez pomocy mieszkających tam górali łatwo się pogubić i zginąć z kretesem. Dolan z Aszą pamiętali, że prowadzono ich tamtędy, ale którędy dokładnie – tego nie potrafili określić. Twierdzili jednak, że gdy znajdą się już w tamtej okolicy, na pewno poznają to po znakach i miejscach, które wryły im się w pamięć. Cóż, pozostawało tylko iść dalej, licząc na to, że koniec końców odnajdziemy sposób, by jakoś tamtędy przejść.

Ponieważ przyjęto nas tu dość przyjaźnie, więc zastanawialiśmy się, czy aby nie odpocząć w mieście kilka dni, i nieco się oporządzić ze sobą i dobytkiem. Sprawę rozstrzygnął przypadek, pewne wydarzenie, które umocniło mnie w przekonaniu, jak mało umiem się jeszcze poruszać między ludźmi jako człowiek zwyczajny, a nie rzymski patrycjusz. Drugiego dnia po przyjeździe, przed wieczorem, gdy siedzieliśmy w lichej gospodzie, przy równie lichym posiłku, dosiadł się do nas jakiś człowiek z dzbankiem obrzydliwie cuchnącego napoju, i całkiem grzecznie począł rozpytywać, kim jesteśmy. Ponieważ utarło się, że to ja prowadzę takie rozmowy, powiedziałem mu to i owo, bez wyjawiania naszego pochodzenia, zaznaczając tylko, że chcemy iść w stronę dalekich gór. Widział w nas wędrownych kupców, więc pytał, czy czegoś nie kupimy, albo czy mamy coś na wymianę. Podziękowałem za zainteresowanie, ale wymówiłem się od handlowania.

Nie był natarczywy, więc rozmawialiśmy dalej, już o sprawach codziennych i miejscowych, także o dalekim świecie, którego bardzo był ciekawy. Zacząłem i ja wypytywać o zwyczaje, o pracę, o wojny i żołnierzy, o okolicę. Gdy już kończyliśmy, dodał jeszcze, że obcy z tak daleka są tu rzadkością, a jemu było miło nas poznać. Odparłem, że i ja pierwszy raz zapuściłem się na te ziemie, i że wszystko tu bardzo mnie interesuje. Po tej wymianie uprzejmości pożegnał się, i odszedł.

Jakie było moje zdziwienie, gdy następnego ranka, pojawił się znowu, tym razem z zaskakującą propozycją. Otóż jego syn miał się tego dnia żenić, a on uznał, że warto by zaprosić tak ciekawych gości na te uroczystość. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Odmówić nie wypadało, ale i zgodzić się było trochę strach, gdyż nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć. A nuż zamyślają coś dla nas niebezpiecznego, jakąś pułapkę, albo bandycką sztuczkę? W rozterce zerknąłem na Aszę, która, widząc moje niezdecydowanie, lekko pokiwała głową z aprobatą. Nie wiedząc, w czym rzecz, uznałem, że ma chyba w tym jakąś swoją rację, którą postanowiłem uznać. Zaproszenie przyjąłem, oznajmiając, że bardzo jestem za nie wdzięczny, i że przyjdę – ale wraz z tą tu kobietą. Nawet zbytnio się nie zdziwił, pokiwał głową ze zrozumieniem, i wyjaśnił na odchodnym, gdzie mamy szukać jego domu.

Gdy odszedł, Asza wyjaśniła mi, że spotkał nas zaszczyt, którego nie wolno odmawiać. Z jej wyjaśnień pojąłem, że nieprzyjęcie go mogłoby nam zaszkodzić – nie tylko tu, ale i dalszej drodze.

– Nie wiesz, panie, jak tu się szybko roznoszą wieści. Ta pójdzie dalej, więc trzeba dobrze ją wykorzystać.

– Niby jak?

– Tu żyje jedno plemię ale rządzą duże rodziny. Jedna łączy się z drugą..

– To jeszcze niczego nie tłumaczy.

– Dokoła są sami swoi, nawet daleko stąd. Jeśli ci, tutaj, zechcą, mogą nam podróż ułatwić. Jak nie, to utrudnią. U nas tak jest. Gdy idziesz, wyprzedza cię wieść, albo dobra, albo zła. I będziesz miał tak, jaka ona będzie.

Tłumaczyła mi to jeszcze czas jakiś, i chyba pojąłem w czym rzecz. Cóż, czy to Rzym, czy barbarzyńcy – wszędzie jest tak samo. Za jakiego cię uznają, tam cię wpuszczają. Bez aprobaty gromady, choćby i rozporoszonej, nie masz w niej czego szukać. Różne światy, różne narody, ale zasada ta sama, tyle że w obyczaju niekiedy objawia się w sposób dla nas niepojęty. To samo dotyczy zagrożeń. Trochę się spieraliśmy, ale ustąpiłem, gdyż lepiej rozumiała to, co dla mnie tu obce i dzikie.

Nie było więc już co więcej deliberować, niemniej czekałem popołudnia z lekkim niepokojem. Asza przygotowała nam ubrania, a na koniec oświadczyła stanowczo, że koniecznie musimy zabrać ze sobą jakieś dary. Że tak się godzi, sam się domyślałem, ale brakło mi konceptu, jak z tego wybrnąć. Rada w radę wyszło na to, że ona ofiaruje przyszłej żonie mały woreczek soli, ja zaś – panu młodemu, mały sztylet z zapasów, jakie mieliśmy na handel. Gdy zauważyłem, że to jednak chyba zbytek hojności, stwierdziła, że i tak w drodze zysk z tego będzie większy, niż to jest warte w samym towarze Przed wyjściem nakazałem jeszcze Agisowi, by mieli z Dolanem na wszystko baczenie, rozglądali się, i nasłuchiwali, czy aby nie będzie działo się coś niepokojącego.

Gdy przyszliśmy, ujrzałem przed domem spore zgromadzenie, jakby na coś czekające. Ktoś przywołał gospodarza, a ten, powitawszy nas, przedstawił kilku swoim ziomkom. Po krótkim czasie rozpoczęła się bardzo widowiskowa ceremonia, którą z wielkim hałasem poprowadził miejscowy ni to kapłan, ni to czarownik. Asza szepnęła mi na ucho, że młodzi muszą być ze znaczących rodzin, i że duże interesy tu wchodzą w grę, bo u zwykłych ludzi tak bogatych rytuałów się nie odprawia. Niewiele z tego rozumiałem, zwróciłem jednak uwagę, że narzeczona, choć prawie jeszcze dziecko, wcale nie wyglądała na wystraszoną. Tu chyba rzeczywiście odbył się jakiś handel, a młodzi byli dla niego albo pretekstem, albo jego zwieńczeniem i przypieczętowaniem. Niewiele więc różniło się to w treści i istocie od naszych zwyczajów, tyle że w innej oprawie, i na inną miarę.

Po zakończeniu obrzędów, przyszła pora na składanie darów. Senior rodziny dał znak, by nas puszczono pierwszych, co miało oznaczać, wszem i wobec, wielki dla nas honor. W duchu dziękowałem bogom, że posłuchałem Aszy, gdyż wielką konfuzją byłoby, gdybyśmy przyszli z pustymi rękami, albo z czymś mało atrakcyjnym. Przytomnie pokazałem najpierw wszystkim sztylet, który przyniosłem, potem podałem go ojcu, a ten, okazawszy swoje wielkie ukontentowanie, wręczył go ożenionemu właśnie synowi. Asza, odczekawszy chwilę, z rytualnym namaszczeniem, podeszła do stołu, skłoniła się nisko, po czym położyła na nim woreczek z solą. Gdy gospodarz sprawdził jego zawartość, cisza oczekiwania wypełniła się głośnym gwarem uznania.

– Wiesz, obcy przybyszu, co dobre, i co się należy – gospodarz wyraził zadowolenie uniesieniem ręki. – Siądź, i bądź naszym gościem – wskazał miejsce niedaleko siebie.

Asza poszła do kobiet, ja zaś zasiadłem w gronie starszych, mając za sąsiada owego czarownika, w ozdobnej szacie, i z pomalowana twarzą. Gdy skończono składanie darów, i ustały mowy pochwalne, zaczęła się uczta. Jedzenie pozwalało mi bardziej słuchać, niż mówić od siebie, czy odpowiadać na różne pytania. Czułem się niezwykle, trochę jak w teatrze, w którym gram na samym proscenium. Panowała wielka wesołość, mnie jednak dokuczał straszny zaduch, i panujący dokoła brud, a z tym i niechęć do tego, co podsuwano mi pod nos. Potrawy były albo mdłe, albo strasznie ostre, a już najgorszy okazał się dziwny napój, który tu pito w ogromnych ilościach. Wymawiałem się, jak mogłem, ale przecież nie dało się w ogóle nie kosztować poczęstunku, bo byłoby to wielką obrazą.

Po jakimś czasie zgromadzeni goście wylegli na dwór, wszystko się przemieszało w okrzykach, popisach siły i zręczności, drobnych bójkach, w wabieniu kobiet, kotłowaninie dzieci i psów. Po jakimś czasie wstałem i ja, zbliżyłem się do gospodarza, i, wyraziwszy mu wpierw swoją wdzięczność za gościnę, spytałem, czy nie uczynię jakiej niegrzeczności, jeśli się już oddalę. Jego zgodę musiałem okupić wypiciem jeszcze jednego dzbana tego obrzydliwego napitku, ale w końcu wyplątałem się zza stołu, kierując ku wyjściu. W tej samej chwili wyszła z tłumu czujnie wszystko obserwująca Asza, i bez słowa stanęła dwa kroki za mną. Zaskoczyła mnie jeszcze uwaga, jaką wygłosił żegnający się ze mną czarownik.

– Niezwykłym jesteś człowiekiem, przybyszu. Strzegą cię dobre duchy, które odganiają złe demony. Oby cię nigdy nie opuszczały – rzekł z emfazą, co nie uszło uwagi otoczenia.

Nie wiedząc, co odpowiedzieć, skinąłem głową bez słowa, i żegnany życzliwymi gestami i okrzykami, szybko oddaliłem się w stronę naszego lokum. Asza zrównała się z mną, przerywając milczenie krótkim komentarzem.

– Uszanowałeś ich, a oni uszanowali ciebie. Ale najważniejsze były dobre słowa czarownika. Przekonasz się, panie. Nic ci nie grozi. I nikt teraz nie odważy się podnieść na ciebie ręki. Nawet daleko stąd.

– Skąd, niby, ta jego łaskawość? – od dawna irytowała mnie łatwowierność wobec przesądów. Więcej w nich fantazji, niż rozumnego sensu. W dzisiejszym zdarzeniu nie znajdowałem nic ponad to, co zobaczyłem na własne oczy. Prawda, byłem zadowolony, że poznałem coś dla mnie nowego, ale w tej chwili czułem ulgę, że już stamtąd wyszedłem. Moja gotowość do bycia nowym człowiekiem wystawiona została na wielką próbę. Słowa Aszy, wypowiedziane z takim przekonaniem, przyjąłem za puste prorokowanie, gdyż nazbyt dobrze wiedziałem, jak mało warte są sztuczki i przepowiednie wróżbitów – nawet z tych największych świątyń. A co dopiero mówić o tym tutaj, malowanym dzikusie.

– Nie śmiej się. On wie, co mówi.

– Że niby widzi duchy i demony?

– A skąd wiesz, że nie? – jej przekorny opór mnie zadziwił, ale zamilkłem. Jeszcze tego brakowało, żebym wdawał się z kobietą w próżne spory, zwłaszcza takie, w których rozum staje naprzeciw babskim przeczuciom.

Było jednak coś w tym, co powiedziała. Przez czas postoju w miasteczku ludzie traktowali nas życzliwie, jak na obcych. Nie unikali rozmów, wiele więc się dowiedziałem o ich historii i obyczajach, co skrzętnie zebrałem w pamięci, by w swoim czasie dokładnie to opisać. Gdy poznani przez mnie gospodarze ocknęli się po weselu, które trwało jeszcze przez następny dzień, długo naradzałem się z nimi, jaką drogę teraz wybrać, gdyż okazało się, że można iść dalej na dwa sposoby. Albo od razu wzdłuż gór, albo, po niewielkim przejściu na południu, dalej, już wielką wyżyną, mniej uciążliwą w przejściu, tyle że mało zaludnioną, i przez to wymagającą nocowania w namiotach. Pora była zimna, ale przeważyła nie tyle nawet wygoda, czy mniejsza odległość, ile to, że pierwsza trasa była pewniejsza, gdyż biegła po większej części wzdłuż długiej rzeki, zwanej Zab, i jej dopływów. Trudno się tam więc zgubić, a ponadto z opowieści i komentarzy mych rozmówców wynikało też, że żyje tam wszędzie tam ten sam lud, co i tu.

Choć pochlebiam sobie, że nieźle znam geografię, to jednak nie byłem w stanie się rozeznać, skąd się ów lud wywodzi, gdyż było tu pomieszanie chyba wszystkich ze wszystkimi – Medów, Persów, Syryjczyków, Armenów, Scytów, Kimeryjczyków; usłyszałem też zupełnie nieznaną mi nazwę Hurran. Brakło czasu, by to wyjaśniać, zresztą nawet nie byłoby nawet z kim, skoro nie mają tu żadnej innej historii jak tylko przekazy w baśniach i pieśniach. Przez wieki, niczym w tyglu, stopiło się to w jedną całość. Tak, czy owak, wziąłem pod rozwagę – choć nie bez niejakiego sceptycyzmu – opinię Aszy o roznoszeniu się wieści, i o możliwej dla tej przyczyny przychylności ludzi, jakich napotkamy. Podjąłem więc decyzję i dałem znak do wyjazdu – nie było już co dłużej zwlekać.

Początek u Kresu Drogi

CZĘŚĆ II

 

  1. Pierwsze wrażenia i znajomości

Mój wielki nauczyciel nie bez powodu nazwał Antiochię Tetrapolis. To właściwie cztery małe miasta, zebrane w jedno. Kiedyś zapewne czymś się wyróżniały z osobna, lecz dzisiaj to zwarta całość, otoczona wspólnymi murami. Zaczęło się od nadmorskiej warowni imperium Aleksandra, nazwanej od imienia ojca jednego z jego wodzów. Na skalistych wybrzeżach, między górami od północy i południa, wyrosła zdumiewająco szybko – jeśli porównać jej wiek ze starożytnym rodowodem wszystkiego, co leży w Syrii, i krainach sąsiednich. W tej jakby ogromniej stacji przejściowej, na styku Europy i Azji, dzisiaj panuje wielki ruch ludzi i bogactw. Zbiegają się tu ogromne interesy, wielka polityka, szlaki wojsk i wędrówek ludów, a wszystkiemu przyglądają się pospołu wszyscy chyba bogowie świata. Najwyraźniej nie kłócą się miedzy sobą, nie wtrącają zbytnio w tutejsze spory, więc ludzie mają większy spokój, i zajmują własnymi sprawami. Bez dodatkowych, olimpijskich swarów, łatwiej jest szukać miejsca dla siebie, swoich pomysłów i planów.

Za dużo tu jednak pomieszania tego, co zwyczajne, z kaprysami i ambicjami władców – tych z bliska, i z daleka. Z jednej strony przydaje to wielkiego impetu życiu, które zwykłą rzeczy koleją kręci się gorączkowo głównie wokół złota, i tego, co można za nie mieć. Z drugiej jednak, przydaje miastu aury ciągłej niepewności, jakiegoś ukrytego niepokoju. Nigdy bowiem nie wiadomo, komu, i kiedy, przyjdzie do głowy wszczynanie kolejnej wojenki na bliższych i dalszych granicach prowincji. Po prawdzie, z tych awantur też da się nieźle żyć – zresztą, miejscowi dobrze przyuczyli się do czerpania z nich niezłych korzyści.

Fortuny powstają tu równie nagle, jak i nagle przepadają. Może dlatego tak niezwykle czczoną w Antiochii boginią jest Tyche. Opiekunka miasta, ma swoją świątynię z okazałym posągiem, wyrzeźbionym przez dawnego, greckiego mistrza, ponoć ze szkoły Lizypa. Specjalnie jej się przyjrzałem, gdym ją mijał, idąc w stronę forum. Piękna dziewczyna w długiej szacie, córa bogów, w koronie, niczym wieży obronnej. W prawej ręce, wspartej na kolanie, trzyma kłosy, na znak dostatku swych podopiecznych. Pod jej stopą, spod skały wodnej, wynurza się młodzieniec – jak mi potem objaśniono, symbol Orontu, który miasto karmi i osłania. W obliczu, za lekkim, acz chytrym uśmieszkiem, kryje się wiele uroku, ale i pewności siebie, wręcz siły. W rzeczy samej, mając taką protektorkę, można liczyć na wiele, choć warto pamiętać, jak zwodnicze bywają kobiece obietnice szczęścia.

Ludzie żyją w jej cieniu, dosłownie i w przenośni, ci zaś, których szczególnie wyróżnia, chełpią się wyzywającym przepychem, za nic mając zarządzenia rzymskie, zakazujące tego pod karą konfiskat. Gdy jeszcze August, nie tak przecież dawno temu, zakazał mężczyznom w Rzymie noszenia jedwabnych szat, w syryjskiej stolicy każdy, kogo stać było chociażby na skrawek tej materii, obnosił się w niej publicznie, ku utrapieniu bezsilnych, cesarskich urzędników. Tu obyczaj luksusu od zawsze wygrywa z prawami, które mają go powściągać, a bezczelność mieszkańców w tym względzie nie zna granic. Dorównuje chyba jedynie ich przysłowiowemu sprytowi w prowadzeniu interesów, i oszukiwaniu, kogo się da.

Lecz najważniejsze są gry między miejscowym patrycjatem, a urzędami namiestnictwa. Antiochia zachowuje swe dawne wolności, lecz broni jej dzisiejszy Rzym. A obrona kosztuje, więc utrzymanie równowagi między tymi dwiema siłami bywa niezwykle trudne. Wszystko zdaje się być nieźle poukładane, aczkolwiek nigdy nie wiadomo, co akurat wymyślą wielcy gracze na swych tronach. August zaprowadził pax Romana, co nie znaczy, że w prowincjach nie leje się krew. Z Partami nigdy nie ma spokoju, zwłaszcza na granicach, w Armenii wciąż się gotuje, królowie zmieniają się tam niczym pory roku. Gdy na dobre ruszył handel ze wschodem, chętnych do ciągnięcia z niego korzyści wciąż przybywa.

Najwięcej mieszają w tym Grecy i Fenicjanie. Ci pierwsi naraz przypomnieli sobie o swych współplemieńcach, którzy przed wiekami osiedli w krainach Baktrów i Saków, po czym, z wielkim powodzeniem, najpierw nad nimi zapanowali, a potem zeszli się z Indami. Gdy padła Persja, to oni właśnie po dużej części przechwycili szlaki, które wiodą stamtąd ku nam. Towary przechodzą przez wiele rąk, lecz jakoś tak dziwnie się składa, że daleko na wschodzie kręcą się przy nich osiedli tam potomkowie dawnych zdobywców Aleksandra. Mimo różnych zaszłości, nienajgorzej układają się teraz z Partami, którzy ze swej strony zazdrośnie strzegą dróg i granic celnych. Ale, choć w naszych stronach greccy kupcy wciąż panują nad morskimi szlakami do Indii, a Nabatejczycy osadzili się w okolicach Palmyry, zagrażając wielkim dostawom z południowych portów, także i dla nas sprawy w Azji poczęły układać się całkiem pomyślnie.

Stary Lucjusz wręcz proroczo niegdyś przewidział, że nastanie czas nowych możliwości właśnie na wschodzie. Hojnie wspierał kolejnych konsulów i wodzów w ich syryjskich wyprawach, by potem z wielkim powodzeniem mocno się tam zagnieździć, jeszcze przed pojawieniem się innych chętnych. Gdy jego syn Marek, po latach partyjskiej niewoli, wrócił do Rzymu, okazał się nieocenionym źródłem wiedzy o tamtejszych stosunkach. Dzięki niejakim koligacjom przez żonę, a także znajomościom, jakie poczynił był na różnych dworach nad Eufratem, łatwiej przyszło nam później poruszać się w zawiłościach miejscowych układów.

Cierpliwa wytrwałość Tycjanów przyniosła znakomite owoce. Przed nami mało kto się tam wybierał, uważając, że to sprawa nazbyt kosztowna, i niepewna. Wszelako dziadek Festus, idąc za pomysłami Lucjusza, często rozprawiał ze Strabonem o tym, kto, i gdzie mógłby otworzyć nowe ścieżki, prowadzące północą do tajemniczej krainy równie tajemniczych Serów. Że tak się stanie, obydwaj nie mieli najmniejszych wątpliwości. Dlatego, za ich namową, Maes skupił wszystkie siły i środki, by wyjść naprzeciw nowym karawanom, których z każdym rokiem przybywało coraz więcej. Podczas swych wędrówek sporządził niezwykle użyteczny spis stacji partyjskich na szlaku, który w międzyczasie rozrósł się w całkiem sporą sieć mniejszych traktów. Jak daleko udało mu się je spenetrować – nie wiemy do dzisiaj. Ale i tego, co dokonał, wystarczyło, byśmy stali się tam nie tylko obecni, ale i rozpoznawalni, jako dobrzy kupcy, z dobrym złotem, z którymi robi się pewne interesy.

Tak oto przepowiadałem sobie ogólny obraz sytuacji, idąc niespiesznie w stronę owego szczególnego miejsca, gdzie, jak i w każdym dużym mieście, skupia się to, co najważniejsze, najnowsze, najciekawsze, najbogatsze, wielobarwne, zewsząd przyjezdne, a także co najbardziej łotrowskie i występne. Nie miałem daleko, więc szedłem powoli, rozglądając się po gwarnej ulicy, prowadzącej ku forum. Minąwszy wielką świątynię cesarską, wmieszałem się w tłum, zapełniający rozległy plac, na którym krzyżowały się dwie główne, miejskie aleje. Za nim, w tle, dostrzegłem wdzięczną budowlę ogrodową – jak się okazało, piękne nimfeum, poświęcone miejscowym Najadom. Wszystko razem sprawiało wrażenie harmonijnej całości, łączącej to, co greckie, z tym, co rzymskie.

Bez planu, ani nawet pomysłu, czym wypełnić czas przechadzki, rozglądałem się dokoła, poddając wrażeniom, jakie zwykle budzi poznawanie nowych miejsc. Rozmach i ozdobność kolumnad, portyków i budynków, mnogość wystawnych kramów, zakamarków ze sklepami i gospodami, przyprawiały o zawrót głowy. Obserwowałem twarze, spojrzenia, ubiory, gesty, zwyczaje w obejściu. W sposobie bycia mijanych ludzi dostrzegałem zarówno pewność siebie, swobodę w zachowaniu, jak i skrytość wzroku, ostrożność ruchów, czujność przed ewentualnym zagrożeniem. Próbowałem też rozróżniać, kto tu jest swój, a kto obcy, i jak się mają jedni do drugich.

Raz czy dwa wdałem się w krótkie rozmowy, by wyjaśnić sobie pochodzenie i znaczenie wystroju miejsc, które oglądałem. Nikt nie zbył mnie milczeniem, raczej okazywano życzliwe zainteresowanie dla przybysza, ciekawego osobliwości miasta. Spodobało mi się, że nikt specjalnie nie wypytywał, kim jestem, ani skąd, i po co przybywam. Cudzoziemcy są tu wszędzie, i nie traktuje się ich jak dziwo. Słychać głównie język grecki, ale co i raz wybija się mowa aramejska, potem żydowska, czy perska, z rzadka inna, spoza granic znanego mi świata. W tak różnorodnym tłumie ludzi z rozmaitych stron, trudno jednak na pierwszy rzut oka rozeznać wzajemne między nimi zależności.

Nie roztrząsałem tego, wystarczało mi, że nie czułem się jak intruz, którego miejscowi oglądają spode łba, zastanawiając się, kto zacz. Wszelako, ten i ów obejrzał się za mną z przejściowym zaciekawieniem, chyba dlatego, że Melos odział mnie niezwykle godnie, przez co wyróżniałem się elegancją ubioru. Działało to szczególnie na kobiety, których sporo się tu widzi w lektykach, w otoczeniu służby, i towarzyszących im mężczyzn. Mają one tajemny dar szybkiego wynajdowania kolejnych ofiar na swych łowiskach, zwłaszcza wtedy, gdy w polu widzenia pojawi się nowa, nieznana im zwierzyna.

Krążąc tak bez celu, zwróciłem uwagę na pewne zamieszanie w pobliżu jednej z tawern pod boczną kolumnadą. Gdy podszedłem bliżej, zobaczyłem kilku wzburzonych ludzi, pokrzykujących, i wymachujących trzymanymi w rękach papierami. Z miejsca zorientowałem się, że oto jestem świadkiem typowej awantury, jaka towarzyszy ucieczce z forum bankiera, który właśnie poległ z kretesem, i teraz nie może się wypłacić wierzycielom. Wokół gromadziły się grupki gapiów, ciekawych dalszego rozwoju sytuacji. Czekano na przybycie urzędnika wraz z gwardzistami, którzy mieli zapieczętować kantor, i zarekwirować dobytek. W Rzymie takich scen napatrzyłem się wiele, więc ta tutaj nie wzbudziła we mnie większego zainteresowania. Dałem sobie spokój, i zaniechałem obserwowania gawiedzi, ekscytującej się cudzym upadkiem, oraz nieszczęśników, którzy, ze szkodą dla siebie, ulokowali pieniądze w niepewnych interesach.

Skończywszy obchodzenie forum, stanąłem w rozterce – czy iść ku wyspie na rzece, gdzie trafiłbym w końcu na pałac cesarski, i niektóre, przynajmniej namiestnikowskie urzędy, czy raczej skierować ku agorze? Gdym tak deliberował sam ze sobą, naszła mnie pewna myśl. Z dworakami jeszcze przyjdzie mi mieć do czynienia, więc nie ma co przedwcześnie się tam pokazywać przed rozmówieniem się z Melosem, i chociażby wstępnym rozeznaniem w tutejszych stosunkach. Zamiast tego, spróbuję znaleźć miejsce, gdzie, według mego sądu, można wiele się dowiedzieć o miejscowych ciekawostkach, nie wzbudzając przy tym podejrzeń o nadmierne wścibstwo, czy niecne zamiary.

Tam, gdzie jest wiele bogactwa, tam są i ludzie, którzy, mając go w nadmiarze, wydają je nie tylko na zwykłe jego używanie. Wielu z nich koniecznie chce się wystawić za osoby światłe, lub przynajmniej światowe, ostentacyjne otaczając tym, co owe cechy podkreśla. To szczególna przypadłość prostaków o wielkim o sobie wyobrażeniu. Wśród rzeczy, jakie dla tego gromadzą, są też książki, dzieła sztuki, także rzadkości z dalekich krajów. Podążają w tym za modą, a już na prowincji – za tym, co w Rzymie uchodzi za wykwint. Muszą więc mieć dostawców rozmaitych ksiąg, pisanych przez najnowszych, a znanych autorów, pisarzy, czy poetów. Wiem od dziecka, że biblioteki ludzi możnych i zamożnych dzielą się na te, z których korzysta się na pożytek własnego umysłu, oraz te, które tylko pokazuje innym, by zdobyć uznanie, sycące własną próżność. Tak, czy owak, prowadzenie takiego handlu daje niezłe zyski.

Było nie do pomyślenia, żeby w syryjskiej stolicy nie powstała – choćby na pokaz – przynajmniej jedna biblioteka publiczna, na wzór tych, jakie zakładali u nas August, i Tyberiusz. Skoro Rzym obfituje w takie luksusy, nie mówiąc już o Aleksandrii, więc i tu nie może ich braknąć. Musi więc być miejsce, gdzie przepisuje się i czyta rzymskie akta dzienne, wydawane u nas od dawna na użytek zarówno lepszego towarzystwa, jak i gawiedzi, nawet kobiet. Czegóż tam nie ma – są wieści o obradach Senatu, zgromadzeniach, procesach sądowych, egzekucjach, nowiny morskie i wojskowe, nawet kto się ożenił, kto umarł, i komu urodziło się potomstwo. Trafiają się w nich również nowinki o walkach gladiatorów, lub wyścigach rydwanów.

Dla prowincjuszy to rzecz wręcz obowiązkowa znać, co dzieje się w stolicy, nawet jeśli dowiadują się tego po długim czasie, a to, co czytają, nie ma zbyt wielkiego już znaczenia, czy w ogóle żadnej wartości. Ta lektura daje im wrażenie uczestniczenia w życiu wielkiego świata, i śledzenia biegu historii. Cóż, nie wiadomo, czy granice ludzkiej głupoty leżą dalej, niż granice próżnej ciekawości, czy jest może odwrotnie? Przekracza je mnóstwo nierobów wszelkiej maści, a czynią to stadnie, gromadząc się tam, gdzie dla popisu mogą wystawiać swoją osobę na widok publiczny – w tym również w domach księgarzy, i warsztatach kopistów. Uznałem, że z dzisiejszego wędrowania po Antiochii uczynię największy pożytek, jeśli znajdę takie miejsce, i porozmawiam z jego właścicielem.

Miałem na względzie dwa powody. Pierwszy, to szansa na przypadkowe poznanie kogoś z miejscowego towarzystwa, z kim – pod pretekstem wspólnego zainteresowania książkami – nawiązałbym znajomość obojętną, acz miłą, może nawet wprowadzającą mnie między tutejsze znakomitości. Drugi – to chęć dowiedzenia się czegoś także o ciekawych drobiazgach, jakie bez wątpienia pojawiają się w takich sklepach, trafiając tu z dalekich stron. Wszak ci wszyscy wschodni handlarze nie tylko bogactwa chyba sprzedają? Przywożą zapewne i rzeczy mało dla nich znaczące, ale dla nas niezwykłe przez swą rzadkość, wyprzedając je dla drobnego, dodatkowego zysku. A już na pewno czyni to ich służba.

Nie musiałbym nawet przy tym czegokolwiek udawać dla pozorów, gdyż buszowanie w cudzoziemskich osobliwościach już od dziecka sprawiało mi wielką przyjemność. W rodzinnych domach mamy całkiem pokaźne ich zbiory, zwiezione z wypraw handlowych. Lata temu zadręczałem gości, przybywających z dalekich stron, by opowiadali o darach, jakie przywozili z całego świata. Również i Strabona wypytywałem ile się dało o rzeczy nawet najmniejsze, czy dziwaczne. Pokazywałem mu je, on zaś, choć fantazjował bez umiaru, by zaspokoić wyobraźnię małego chłopaka, przekazywał mi sporo wiedzy o krainach, z których pochodziły, i o tym, czemu służyły, lub co znaczyły. Niejedną opowieść usłyszałem też od agentów, nawet kapitanów statków, odwiedzających dziadka i ojca w sprawach morskich. Tak więc pomysł, na jaki wpadłem, jak najbardziej przystawał do potrzeb mojej natury.

Zapytałem pewnego przechodnia, który wydał mi się człowiekiem bywałym, gdzie szukać najlepszego księgarza w mieście. Specjalnie się nie zdziwił, i bez wahania udzielił mi dokładnych po temu wskazówek. Kierując się nimi, ruszyłem wielką aleją kolumnową w stronę agory. Dość szybko natrafiłem na właściwy dom, poznając go po wiszącej na widoku tablicy ze stosownym napisem. Stał w dobrze widocznym miejscu, tuż za kolumnami, za rogiem ulicy, krzyżującej się z największym, ruchliwym traktem miejskim. Sklep cieszył się chyba dużym wzięciem. Przed otwartymi drzwiami, które zachęcały do wejścia, przy małych stolikach, siedziało kilka osób, zajętych ożywioną rozmową. Gdym się do nich zbliżył, spojrzeli na mnie ciekawie, po czym, nieco niedbale, oddali zwyczajowy ukłon, jakim ich powitałem. Bez słowa wszedłem do środka, zatrzymując się na progu dużej sali, pełnej szaf i półek z poukładanymi zwojami. Od razu rozpoznałem ów szczególny zapach, jaki panuje w takich miejscach, wydawany przez pergamin, i oprawy z delikatnej skóry. Ku swemu zadowoleniu zauważyłem, że jest tam również sporo ciekawych sprzętów, przedmiotów, nawet rzeźb, różnej wielkości, rodzaju i pochodzenia.

– Witam cię, szlachetny panie – usłyszałem z boku donośny głos. Odwróciwszy się, ujrzałem, iż wydobywał się w wielkiego ciała zażywnego mężczyzny, o jowialnej twarzy, i okalającym ją bujnym zaroście. – Kimkolwiek jesteś, jesteś tu chyba po raz pierwszy. Ale mam nadzieję, że nie ostatni!

– Piękne powitanie, godne właściciela tak pięknego dobra – odparłem, gestem ręki wskazując pewną małą rzeźbę, stojącą nieco na uboczu. – Choćby tej tu kopii. Całkiem udanie oddaje wdzięk oryginału – dodałem niedbale, mijając pomniejszoną wersję posągu Afrodyty, osłaniającej swe nagie wdzięki. Pochwaliwszy rzecz samą, z miejsca ostrzegłem, że nie łatwo będzie kusić mnie, czy zbywać byle czym.

Mało znam się na rzeźbach, ale wiem co nieco o artystach, którzy je tworzyli. Strabon z lubością opowiadał o nich, zwłaszcza o niezwykłościach ich losów. Jako rodowity rzymianin, obyty z tą sztuką, której u nas widzi się pełno na ulicach, w świątyniach, i po prywatnych domach, umiem rozpoznać przynajmniej to, co wiedzieć należy. Odezwałem się tak celowo, by właściciel tego składu zorientował się, że mam jakie takie wyobrażenie o tym, co tu dostrzegam. Pojął to w lot, proponując obejrzenie rozmaitości towarów, ostrożnie sprawdzając przy tym moją wiedzę i gust.

Zaczęliśmy od rzeczy większych, co bardziej efektownych, które kwitowałem krótkimi uwagami, widząc, że są niewiele warte. Gdym tak krążył po sali, mimowolnie odezwała się we mnie rzymska wyniosłość, właściwa Tycjanowej pozycji i bogactwu. Gospodarz przyglądał mi się z rosnącym zainteresowaniem, ale też atencją dla kogoś, kto nie jest ignorantem, i wie, co ogląda. Począł mi ją wyraźniej okazywać, gdy przeszliśmy do ksiąg i zwojów, wśród których zacząłem przebierać z dużą znajomością rzeczy.

– Niełatwo cię czymś zaskoczyć, panie. Masz w tym biegłość, właściwą znawcom, o jakich u nas trudno – stwierdził ni to pochlebnie, ni to wypytująco. – Czy zechciałbyś wyjawić mi swe imię? Skąd przybywasz? Bo przecież, że jesteś tu gościem, widać aż nadto wyraźnie – grzecznie, choć nieco natarczywie dał wyraz swej ciekawości.

Wahałem się tylko przez chwilę. Ludzie dowiedzą się przecież, kim jestem, więc nie ma co robić tajemniczych min. Lepsza naturalna szczerość, niż bawienie się w sekrety, które zaraz być nimi przestaną. Człowiek ten zachowywał się życzliwie, nawet mu nieco zaimponowałem, więc czemu miałbym wprowadzać do rozmowy niepotrzebne niejasności.

– Jestem Festus Tycjanus, prosto z Rzymu. I niech będzie to dla ciebie miłe, że pierwsze kroki w Antiochii, skierowałem właśnie do tego ciekawego miejsca – odpowiedziałem z uśmiechem, acz wyraźnie zaznaczoną dumą. Oznajmiłem to na tyle głośno, i ze swobodną elegancją, by mogli mnie usłyszeć siedzący na ulicy mężczyźni, podglądający nas ukradkiem przez otwarte drzwi. Jak się bawić, to się bawić! Bardzo proszę, jestem rzymskim, bogatym panem, ciekawym świata, gotowym wydawać pieniądze na swoje przyjemności i zbytki. A co potem – to się okaże.

– Jeśli jesteś, panie, tym, kim myślę, że jesteś, to, zaiste, wielki zaszczyt mnie spotyka – księgarz z trudem ukrył zaskoczenie. – I u nas znana jest powszechnie sława domu Tycjanów, podobnie jak ich wielkie upodobanie do wiedzy i sztuki. Mam nadzieję, że zechcesz być częstym u mnie gościem – pochlebstwom towarzyszyła nadzieja na skuszenie dobrego klienta dla swych usług.

– A jak ciebie zwą? – spytałem, nie wychodząc z roli człowieka wyniosłego i światowego.

– Zdziwisz się, panie – Makryn. – Zaśmiał się, widząc, jak obdarzam go zdziwionym nieco spojrzeniem. – Jako dziecko byłem chorowity, niepozorny, i strasznie chudy. To się zmieniło, ale imię zostało – dodał z udawaną bezradnością.

– Ma to nawet swój niepowtarzalny urok – zabawne było zestawienie imienia, i postaci. – Zapada w pamięć, a to chyba dobre w interesach.

– Otóż to! Arabowie przerobili je na Makin. Brzmi już lepiej, nieprawdaż?

– Chyba ci się podoba? – mowę nabatejską znam ledwo co, ale pojąłem tę zabawną grę słów.

– Podoba mi się wszystko, co mi sprzyja, panie. Dlatego z taką radością widzę cię w swoich progach – nie ustawał w ukłonach.

– Umiesz rozmawiać z klientami, Makrynie – odparłem z ostentacyjną życzliwością. – To niezwykle zachęcające – dodałem. – Ponieważ lubię rzeczy ciekawe i pouczające, więc możesz na mnie liczyć, jeśli tylko ja będę mógł liczyć na ciebie.

– Gdy poznam bliżej twe życzenia, zrobię, co w mojej mocy, by je zaspokoić. Zechciej więc nazwać je dokładniej, a resztę pozostaw już mnie.

Tak sobie rozmawiając, przechadzaliśmy się z wolna po sali, ja zaś, co i raz, brałem do ręki coś z półek, próbując się rozeznać, czego tu najwięcej. Po większej części były tam modne dzieła nowszych poetów i pisarzy, przekłady z dawnych greckich romansów Charitona, czy Ksenofonta. Dojrzałem ze starszych, nawet Cynnę, Katullusa czy Kalwusa. Za nimi, oczywiście, Wergiliusza, Horacego, miłosne elegie Gallusa, Tibullusa, Propercjusza, z tymi ich niezliczonymi Cyntiami, Deliami, i innymi powłóczystymi heroinami, o ciałach daleko bardziej gibkich, niż ich umysły. Poczesne miejsce w tej części zbiorów zajmowały dzieła Owidiusza, z radosnymi opisami sztuki miłości.

Niezwykły ów artysta cieszył się dużym wzięciem, nie tylko dla dowcipu i frywolności swych poematów, ale i za sprawą tajemniczości wygnania z Rzymu. Swego czasu August, dbały o czystość obyczajów, nie mógł znieść burzliwych awantur pisarza z kobietami, a miarka się przebrała, gdy doszły go słuchy o romansie z jego córką, niekryjącą się zresztą ze swą rozpustą. Julia trafiła na wyspę, a poeta na daleki kraniec państwa, do małej, nadmorskiej osady greckiej, pozostałości po Scytach, gdzie dokonał żywota. Ta okrutna niełaska spotkała go zapewne nie tylko za same figle, jakie z nią wyczyniał, ale i dlatego, że przy okazji poznał chyba za wiele sekretnych spraw jej niezwykłej rodzinki.

Jego protektorzy próbowali odwoływać się do cesarskiej wspaniałomyślności, starając się nawet wciągnąć w te zabiegi starego Festusa. Ten jednak dał sobie z tym spokój, gdyż wspieranie przezeń sztuki, choć nader hojne, miało jednak swe granice. Przez całe życie roztropnie uważał, że można, a nawet niekiedy warto, narażać swe dobre stosunki z władcami dla spraw poważnych, obiecujących na przyszłość, ale nie dla ratowania niesfornych, czy hulaszczych artystów. Nie zawiodło go i tu dobre wyczucie, tym bardziej, że August zawziął się, i nie tylko zdania nie zmienił, ale wydał rozkaz o zapomnieniu popularnego poety, i usunięciu jego dzieł z miejskiej biblioteki. Musiało tam być coś ważnego na rzeczy, gdyż także i Tyberiusz nie cofnął decyzji swego poprzednika.

Trzymałem w ręku ozdobną kopię dzieła o lekarstwach na miłość, a Makryn, zauważywszy, że mimowolnie się uśmiecham, pospieszył z komentarzem.

– Na to zawsze są, i będą chętni. Owidiusz to przynajmniej piękno, a śmiała erotyka, przyznasz, ma swój wdzięk. Niestety, jego naśladowcy, nie znają ani umiaru, ani dobrego smaku.

– Czyżbyś trzymał gdzieś na boku także ów słynny zbiorek milezyjskich opowieści? – spytałem, porozumiewawczo się uśmiechając.

– Oczywiście! Zamówień na kopie nie brakuje! – roześmiał się trochę obleśnie, machając rękami dokoła.

– No, proszę, proszę! Wesoło tu u was.

– Jak wszędzie, gdzie bogactwo szuka wrażeń. Czy zdziwiłbyś się, panie, gdybym ci powiedział, że większość chętnych to kobiety? – pytanie zabrzmiało aż nazbyt wymownie.

– Wcale, a wcale. Ale nie mam ochoty wiedzieć jakie – uciąłem krótko, okazując wyraźną niechęć do kontynuowania tematu. Jeszcze tego brakowało, żeby mi księgarz zaczął stręczyć jakieś podejrzane konszachty! Uleganie przyjaznym pochlebstwom w zbyt szybkich znajomościach, to zwykle początek dużych kłopotów.

– Roztropność w tej materii to wielka cnota, jaką nieczęsto się spotyka.

– Nie tylko w tej, mój dobry Makrynie, nie tylko w tej – odparłem sentencjonalnie. – Zważ sobie dobrze, że jeśli miałbym tu czasami zachodzić, to chciałbym znajdować u ciebie rzeczy bardziej wartościowe, niż światowe błahostki.

– Czy masz coś konkretnego na myśli, szlachetny Festusie – księgarz natychmiast zmienił ton, i zgiął się w jeden wielki, gruby znak zapytania, patrząc mi czujnie w oczy. Dobry był z niego kupiec, wyczuł, że może zechcę wyjawić jeszcze jaki inny cel mej wizyty.

– W Rzymie mamy nieprzebrane ilości bogactwa ze wschodu, ale niewiele z tego, co jest prawdziwą sztuką. Niedostaje nam o niej wiedzy, nie za bardzo jest skąd jej czerpać – zatrąciłem nutką żalu. – Ani od kogo – dodałem od niechcenia.

Makryn z miejsca pojął, o co mi chodzi. Wiedział, że przez naszą faktorię przewija się wielu poważnych kupców z Azji, i że mógłbym przecież z nimi rozmawiać o takich sprawach bez żadnych pośredników. Jeśli więc szukam jeszcze kogoś, to znaczy, iż chodzi o coś więcej niż same tylko dzieła sztuki. I że niekoniecznie chciałbym, aby działo się to na widoku, ani za wiedzą rozmaitych gości Melosa. Jednym słowem, nie jestem tu przypadkiem, i nie tylko w handlowych interesach.

– Owszem, szlachetny Festusie, trafiają do mnie rozmaici sprzedawcy, także i ci z wyglądu bardzo niepozorni, albo oryginalni. Nie wnikam, kim są – zastrzegł się – patrzę tylko, co oferują. Przychodzą, sprzedają, ja kupuję, jeśli uznam, że warto, i tyle – dodał tonem wręcz oficjalnym.

– Nie mów mi, że wasze rozmowy kończą się tylko na targach – spróbowałem zachęcić go do większej wylewności. – Bez wątpienia, jesteś ciekaw świata i ludzi. Bez tego nie byłoby cię tu. Siedziałbyś gdzieś na wsi, i hodował kwiaty, albo krowy.

– Oczywiście, dowiaduję się tego i owego – zaczął ostrożnie. – Muszę wiedzieć, co jest wart towar, skąd pochodzi. Ale z ludźmi bywa rozmaicie. Czasami nawet trudno się z nimi rozmówić, bo słabo znają naszą mowę.

– Masz w nich jednak jakieś rozeznanie. W każdym razie lepsze, niż wielu innych.

– Można tak rzec. Bywa, że pojawi się ktoś zainteresowany księgami, czy artystycznym drobiazgiem – podtrzymał temat. – Bardzo podobają im się nasze gemmy. Powiedziałbym, że szukają cennych podarków z tych stron – kluczył, bez konkretów, ale nie uciekał od odpowiedzi.

– A książki? Sam mówisz, że nie znają języków.

– Zdarzyło mi się widzieć takich, którzy sobie z tym radzą.

– Nie sądzę, by pociągała ich nasza poezja – roześmiałem się. – Na to trzeba ludzi szczególnego rodzaju, Nie wędrownych handlarzy, raczej kogoś bardziej wyrobionego. Nie z tych, co włóczą się po świecie na kamelosach.

– Masz rację, panie. Ale wyobraź sobie, że trafił mi się kiedyś chętny na gramatyków, nawet na młodego Pedianusa.

– Widocznie chciał się uczyć.

– Chyba niekoniecznie retoryki – pokiwał głową z powątpiewaniem. – Historia, panie, oto, co takich klientów ciekawi – przeszliśmy do innych półek. – Spójrz tylko. Cezar. Ostatnio geografia, mapy – pokazywał kolejne księgi i zwoje. – Warron, i Liwiusz. O, a tu nawet nowinka Peterkulosa – pochwalił się. – Oczywiście, mam tylko fragmenty – dodał, jakby się tłumacząc. – O, proszę, Salustiusz. Oczywiście, Strabon. Nawet księga Attyki.

– To też interesuje cudzoziemców? – zdumiałem się.

– Prawda, że zagadkowe? Zdarzyło się ze trzy razy.

– Rozumiem, że dla miejscowych to lektura obowiązkowa. Każdy chciałby coś w niej znaleźć dla siebie.

– Często ponad własne siły – zaśmiał się złośliwie. – Ale masz rację, panie, to dobry towar.

– Imponujące zbiory – pokiwałem głową z uznaniem.

– Staram się jak mogę. Nie narzekam na klientów.

– Nawet z daleka?

– Ci bywają nieprzewidywalni. Niektórzy kupują wręcz hurtowo. Ale to rzadkie zamówienia. Drogie. I kłopotliwe.

– Kłopotliwe?

– Trudno o dobrych kopistów. A obcy krótko tu bawią, więc trzeba się spieszyć.

– Ciekaw byłbym tych ludzi. Skoro wybierają takie rzeczy, to chyba wiedzą, po co to robią. Albo, dla kogo – uznałem, że warto pociągnąć go za język.

– Słuszna uwaga. To raczej czyiś wysłannicy. Nieskorzy do zwierzeń. A mnie nie przystoi zbytnio ich wypytywać. Nie chciałbym zepsuć sobie opinii – wyłgał się, ale widziałem, że nadstawia uszu.

– Mapy interesują raczej kogoś uczonego. Albo, czy ja wiem – podróżnika, przewodnika?

– Po większej części to Persowie. Bywa, że i Partowie z Ktezyfonu.

– To zrozumiałe. Ciekawi są nas, tak, jak my ich.

– Bywają chyba też i inne powody tej ciekawości, a i inni ciekawscy. Ale wolę tego nie zgłębiać. Czasami lepiej czegoś nie wiedzieć – odparł ściszonym głosem. Patrzył na mnie pytająco, czując, że rozmowa doszła do punktu, w którym kończy się dysputa o sztuce i literaturze, a zaczyna jakaś niejasna dla niego gra.

– Bywa jednak, że warto, a nawet należy – niech myśli, że ma do czynienia nie tylko z przypadkowym, bogatym klientem, ale i kimś zagadkowym, kto pojawił się u niego nie bez szczególnych powodów.

Skupił się w sobie, spowolniał, zniknęła wylewna, kupiecka gadatliwość. Najwyraźniej brakło mu konceptu, jak ma się zachować. Moje słowa mógł uznać za podejrzane, gdyż nie znajdował żadnego punktu zaczepienia, by je ocenić według swojej miary rzeczy, i wiedzy o większej polityce. Nie musiałem nawet szczególnie zgadywać, jakie myśli chodziły mu się w głowie. I niekoniecznie dotyczyły one sprzedaży książek.

Ktoś taki, jak on, zna miejscowych nobilów i urzędników, ma z nimi swoje sprawy, a w ciągłym ruchu gości niejedno wpada mu w ucho. Bez wątpienia, jest czyimś zaufanym, komu opowiada więcej, niż innym, ma zapewne swoich protektorów. A tu naraz zjawia się obcy, którego nigdzie nie da się przypasować. Z jednej strony, nosi słynne imię, ma duże wpływy i pieniądze, z drugiej jednak – zanadto jest ciekawski, jak na zwykłego klienta. Tycjanowie nie robią nic bez przyczyny, w Syrii mają pozycję wyjątkową, dobrze umocowaną w Rzymie, więc lepiej uważać, bo nie wiadomo, po co wysłali tu aż swego syna. Do kogo? W jakich zamiarach? I czy aby nie z jakimiś pełnomocnictwami? Czyimi? Od kilku miesięcy ze stolicy docierają dziwne wieści. Czy coś się szykuje?

– Może źle cię zrozumiałem, szlachetny panie – odparł z nutką wahania w głosie – ale dość osobliwie wykładasz pojęcie interesu. Trudno uznawać w nim za powinność cokolwiek innego, jak grę o uczciwy zysk.

– Generalnie masz słuszność, Makrynie, ale przecież bywają sytuacje szczególne. Gdy kto przychodzi, by kupić truciznę – to czy należy mu ją sprzedać bez wahania, czy nie?

– Skąd sprzedawca ma wiedzieć, do czego chce kupujący użyć jego towaru?

– A gdy kto kupuje miecz?

– Na szczęście to mnie nie dotyczy.

– Masz na sprzedaż nie tylko sztukę, ale także wiedzę. Bywa równie zabójcza, jak broń.

– Nikomu nie mogę zakazać do niej dostępu. Wykładam ją dla wszystkich. Skoro ktoś płaci, to czemu nie miałby jej otrzymać.

– Prawda, kupiecki rozum nie jest od tego, by to roztrząsać. Od tego są już inni, by wyciągać z tych faktów nie tyle zyski, ile wnioski.

– Teraz pojmuję, choć mówisz zawile. Chcesz powiedzieć, że interesują cię pewne fakty, które mogą naprowadzać na przyczyny rzeczy ukrytych.

– Doskonale, mój Makrynie, doskonale to widzisz.

– Cieszę się, panie, żeś to zauważył.

– Z przyjemnością jeszcze tu zajrzę. Zawsze przecież może się u ciebie pojawić ktoś ciekawy, zwłaszcza z dalekich stron. Daj mi wtedy znać. Kto wie, czy nie zaoferuje czegoś, co mi się spodoba? Lubię rzeczy rzadkie.

– Będzie, jak sobie życzysz.

– Zatrzymałem się u Melosa, naszego faktora.

– Wybacz, że pytam, ale czy długo zabawisz w naszym mieście?

– Czas jakiś.

– Oczywiście, oczywiście.

Wtem do sklepu wszedł jeden z mężczyzn, wcześniej siedzący z innymi przed domem księgarza. Gospodarz trochę się zmieszał, ale z miejsca podzielił uwagę między dwóch gości, bez czynienia niestosowności wobec każdego z nich.

– Niech będą dzięki dobremu Merkuremu! Cóż za niezwykły dla mnie dzień! Dwie znakomitości jednocześnie w mych progach – Makryn z ulgą przyjął odmianę sytuacji, wracając do roli gorliwego kupca, któremu szczęśliwy traf zsyła dobre okazje. – Potęga Rzymu, i potęga Syrii pod moim skromnych dachem! – dodał patetycznie.

– Makrynie, twoje gadulstwo kiedyś cię zgubi – zaśmiał się mężczyzna, podchodząc do nas. – Nie sądzisz, panie – zwrócił się w moją stronę – że tam, gdzie nadarza się okazja do nawiązania nad wyraz ciekawej znajomości, aura nadmiernego entuzjazmu wprowadza niepotrzebne zakłopotanie?

– Słuszna to uwaga, warta docenienia, zwłaszcza wówczas, gdy dopełnia ją stosowne zwieńczenie – odparłem, wszelako bez pokłonu powitania. Dziwnie czegoś nie spodobał mi się ten człowiek. Nie wiedzieć czemu, z miejsca wzbudził we mnie odruchową niechęć, a nie raz w życiu przekonałem się, że pierwsze wrażenie zwykle mnie nie myli.

– Pozwól zatem, że się przestawię. Jestem Arediusz, z rodu Stelionów – w grzecznym tonie czuć było nutę pychy. – Rozmawialiście tu dość głośno, więc nieumyślnie usłyszałem, panie, kim jesteś – wskazał ręka otwarte wejście z ulicy. – Dlatego pozwalam sobie domniemywać, że moja osoba nie powinna wydać ci się całkiem obca.

W rzeczy samej, od razu zorientowałem się, z kim mam do czynienia. Tycjanowie od dawna utrzymują stosunki z tą rodziną posiadaczy bodaj czy nie największych majętności ziemskich w Syrii. Ma ona ich naprawdę dużo, od Sydonu po Damaszek, a mówią, że nawet i po Palmyrę. Ile z tego jest prawdą, trudno orzec, ale oni potrafią wyciskać złoto nawet z piasku i kamieni. Co ciekawe, skwapliwie unikają mieszania się do polityki, ale są pierwsi we wszystkim, czym daje się przy niej handlować. Od zawsze idą za wojskami, zbierając to, co zostaje po wojnach, czyli ziemie po zabitych żołnierzach. Nie gardzą nawet małymi łupami. Po latach okazuje się, że z tych skrawków zbierają się wielkie posiadłości.

W człowieku, który teraz mi się przedstawił, było coś z uśmiechniętej, sytej hieny, trochę wyliniałej, bo nie pierwszej już młodości. Pod maską grzeczności, za powolnością ruchów, kryła się szybka myśl, szacująca każdą sytuację, i nadarzające się okazje. Przyczajony drapieżnik, z miłym uśmiechem na ustach. Skąpiec, skrupulatnie kalkulujący na pokaz gesty ofiarności. Na koniec wreszcie, pyszałek, mamiący okazywaniem fałszywej skromności wobec opłacanych pochlebców. A jednak, mimo wielkiej fortuny, takiej panoszącej się obrzydliwości brakuje owego szczególnego rozmachu, który mógłby wprowadzić ją do historii. W duchu doskonale wie, jak jest mała, niezależnie od złota, jakim się obsypuje, i pozy, jaką przybiera. Dławi ją nieustanny strach przed obnażeniem tej małości, więc tylko coraz bardziej nadyma się, by ją ukryć za wielkością przestrzeni, jaką zawłaszcza.

– Jest, jak mówisz, panie – odparłem powściągliwie, z lekka pochylając głowę w powitaniu – twe imię znane jest nam w Rzymie. Trudno prowadzić w Syrii interesy, pomijając tak znaczącą postać – nie byłem w stanie wykrzesać z siebie nic więcej, ponad zwyczajową grzeczność. Okazanie sympatii jakoś nie przechodziło mi przez gardło, niemniej, z wiadomych względów, nie mogłem sobie pozwolić na zlekceważenie tej osobistości.

– Wierzę, że będziemy mieli okazję jeszcze o tym porozmawiać. Bo nie pomylę się chyba, znów domniemując, iż przybyłeś tu nie tylko po to, by, jak mimo woli usłyszałem, szukać wschodnich osobliwości – nawet dla pozoru nie krył swej ciekawości.

– Przenikliwość twego rozumu dorównuje subtelności twego słuchu – nie mogłem sobie darować drobnej złośliwości. – Może to dobrze, że pierwszy raz spotykamy się właśnie tu, jako miłośnicy sztuki, a nie tylko interesów – dodałem uspokajająco.

– Otóż to, drogi panie. Choć na pewno przyznasz, że takie okazje pozwalają lepiej poznać te nasze upodobania, które o interesach mogą też przecież wiele mówić – bez ogródek dał poznać, że domyśla się, iż mój tu przyjazd nie jest przypadkowy. I nie tylko spraw handlowych ma dotyczyć.

Przysłuchujący się nam księgarz wyczuł, że obydwaj jego goście okazują sobie raczej nieufność, niż życzliwość, więc postanowił nieco rozładować sytuację.

– Szlachetni panowie – wtrącił się do rozmowy – czy zechcecie uczynić mi ten zaszczyt, i pozwolicie podać sobie doskonałego wina z Chios, które trzymam na szczególne okazje. Znakomitość osób wymaga równie znakomitej oprawy ich spotkania.

– Mój dobry Makrynie – odezwałem się pierwszy – proponuję, byś przełożył ten poczęstunek na inny dzień. Nie chciałbym urazić ani ciebie, a już zwłaszcza szlachetnego Arediusza – dodałem z naciskiem – lecz w domu czekają mnie sprawy, niecierpiące zwłoki. Ale nie wymawiam się, więc proponuję, byśmy skorzystali z tego zaproszenia w innym czasie – rzuciłem w stronę drugiego gościa księgarza.

– Trzymam cię, panie za słowo – odparł Stelion. – Ja zostanę jeszcze chwilę. Mam pewne zlecenie dla ciebie, Makrynie – zwrócił się do gospodarza, lecz zaraz odwrócił znów w moją stronę. – Czy, nim odejdziesz, zechciałbyś mi, panie, coś doradzić?

– Jeśli tylko będę umiał.

– Czy są w modzie jakie nowe pomysły Apicjusza? Chciałbym komuś je przedstawić, lecz nie wiem, gdzie je zdobyć? – wystawianie się prostaków na światowość wszędzie jest tak samo irytujące.

– Z tego, co wiem, wciąż proponuje jakieś nowinki, które cieszą się dużym wzięciem.

– A w czym rzecz?

– Nowym członkiem naszej rady został pewien człowiek, który lubi wydawać wystawne biesiady, lecz, prawdę powiedziawszy, ma strasznego kucharza. Sądzisz, że nie urażę go, jeśli mu ofiaruję taką lekturę? – zaśmiał się nieszczerze. – Powinna mu się nie tylko spodobać, ale i przydać.

– Jeśli uczynisz to z przyjaznym uśmiechem, wplatając żart w tajniki polityki, nie powinien uznać tego za afront.

– Słyszałeś, Makrynie, oto rada człowieka, który zna się na rzeczy.

– Doskonale się składa, bo mam coś takiego – księgarz wykazał się bystrością kupieckiego umysłu. – Co prawda, ze starszych diurnali, ale chyba się nada. Mogę sporządzić z nich gustowny wybór – szybko pospieszył z ofertą.

– Jesteś nieoceniony, Makrynie.

– Na kiedy, panie, mam ci przygotować ten uroczy drobiazg?

– Zamierzam niebawem podjąć u siebie kilku przyjaciół, w tym i naszego nowicjusza. Będzie więc doskonała po temu okazja – rzekł z wyniosłością, godną faraonów.

– Dla równowagi zalecałbym też lekturę Dioklesa, Hipokrates może okazać się zbyt wymagający – wtrąciłem w tym samym tonie, dodając do tego wyraźną uszczypliwość.

– A może i ty, Festusie, zechciałbyś przyjąć moje zaproszenie, i uświetnić to spotkanie swoją obecnością? Przy okazji wybralibyśmy cię arbitrem i w tej materii – zwrócił się do mnie znienacka z ostentacyjną wręcz serdecznością, i uśmiechem chytrego lisa, który poczuł świeżą zdobycz.

Znalazłem się w głupim położeniu. Zaskoczył mnie propozycją, którą trudno było odrzucić. Odmówienie wprost byłoby jawną obrazą. Zgoda, bez wcześniejszego namysłu, byłaby nieroztropnością. Już samo obecne spotkanie dawało mu pretekst do tego, by się chwalić znajomością ze mną, co, zważywszy, iż doszło do niej już pierwszego dnia mej tu bytności, nasuwałoby przypuszczenie o szczególnej między nami konfidencji. Nie miałem pojęcia, jak sprawy się mają w mieście, a więc i w co mógłbym zostać mimo woli wplątany. Wolałem sam decydować o moich tu poczynaniach, i o ich kolejności w najbliższych dniach.

– Jestem ci wdzięczny, Stelionie, za honor, jaki mi czynisz, lecz w tym momencie nie mogę dać ci jeszcze wiążącej odpowiedzi – odparłem wymijająco. – Mam wiele spraw z naszym faktorem, i nie umiem powiedzieć, co wyniknie z moich z nim najbliższych rozmów.

– Doskonale cię rozumiem, Festusie, interesy przede wszystkim – rzekł tonem zgodnym i rzeczowym. – Wyślę więc niezwłocznie list, ponawiający moje zaproszenie, a ty zdecydujesz wedle swego uznania.

– Myślę, że tak czy owak na pewno jeszcze się spotkamy. A tobie, Makrynie – zwróciłem się do księgarza – dziękuję za pokazanie swych skarbów. Wierzę, że niebawem znajdziesz coś, co mnie zaciekawi.

– Oczywiście, szlachetny Tycjanie, zaraz podejmę stosowne kroki – kłaniając się odprowadził mnie do drzwi. Po dopełnieniu pożegnalnych rytuałów, wyszedłem na ulicę z uczuciem wielkiej ulgi.

U księgarza zeszło mi sporo czasu, trzeba było wracać do domu, odkładając na inne dni dalsze zwiedzanie miasta. Zawróciłem więc, i trzymając się głównego akweduktu, ruszyłem ku wzgórzom, zostawiając po prawej ręce widoczną nieco dalej świątynię Jowisza. Po drodze rozmyślałem o spotkaniu, jakie było mi się właśnie przytrafiło, całkiem niespodziewanie, i chyba nie za bardzo fortunnie. Na kaprysy losu nie ma co się zżymać, tak, widać, miało się wydarzyć. Ale nie mogłem pozbyć się irytacji, jaką wzbudziła we mnie familiarność Steliona, którą narzucił, tworząc wrażenie, jak byśmy właśnie zostali doskonałymi kompanami. Ta uzurpacja miała w sobie rys owej bezczelności, wobec której człowiek staje bezradny, ale zmusza się do powściągania stanowczości, wykluczającej dalszą znajomość. Wszelako nie mogłem sobie pozwolić na rozpoczynanie pobytu w Antiochii od czynienia sobie wroga z kogoś, z kim i tak przyjdzie mi jeszcze mieć do czynienia w sprawach daleko ważniejszych, niż ambicjonalne potyczki.

  1. Syryjskie zawiłości, polityka, i handel

W domu nie zastałem Melosa, gdyż z rana wyjechał do składów towarowych, by sprawdzić, co przybyło z portu w pobliskiej Seleucji. Tak mi oznajmił jego sekretarz, siedzący w biurze przy abakusach, i pilnie zapisujący coś w księgach. Straszny był to mruk, choć człek nad wyraz grzeczny i pomocny, z rodzaju tych, o których mawia się, że są na swoim miejscu. Choć młody, to jednak nadzwyczaj poważny, skrupulat, miarkujący ambicję podług możliwości i talentu, wspieranego oddaniem pracy. Kazałem dać sobie przybory do pisania, i zasiadłem u siebie, by zacząć sporządzanie zapisków z minionych miesięcy podróży. Przed ruszeniem w dalszą drogę trzeba mi było wysłać do Rzymu wiele listów, więc to, co już za mną, należało uporządkować do postaci gotowego spisu zdarzeń i wniosków.

Ćwiczony wedle starej szkoły greckiej, umiałem tak zawiadywać swą pamięcią, by niczego nie uronić z rzeczy, jakie poznałem, i jakich doświadczyłem. Sztuka polega na ich należytym rozmieszczaniu, i zestawianiu podług własnego klucza. Zapiski to ledwie skróty i hasła, zrozumiałe, i zdatne do odczytania jedynie dla tego, kto ów klucz zna. Jest to wygodne i praktyczne, wszelko pod warunkiem, że wie się, jak to wszystko ze sobą łączyć. Przed wyjazdem przygotowaliśmy więc z ojcem pewien szczególny sposób przekazywania wiadomości, tylko nam wiadomy. Nawet gdyby ktoś niepowołany zajrzał do takiego pisma, niewiele by z niego wyczytał, poza zwykłymi opowieściami o przygodach podróżnika.

Minęły ze trzy miary czasu, gdy w domu zaczął się ruch, znamionujący powrót gospodarza. Chwilę potem wszedł sługa, przynosząc zaproszenie do atrium. Bardzo mi to opowiadało, jako że pora była rozprostować kark, zesztywniały od siedzenia nad pisaniem i rysunkami. Melos coś czytał, lecz na mój widok wstał, i spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.

– Jeszcze nie minął dzień od twego przyjazdu, a już całe miasto wie, że z Rzymu zjechał Tycjan, i że będzie z tego dużo uciechy – podniósł ręce do góry w niemym wyrzucie. – Musisz mieć jakąś szczególną zdolność zaskakiwania ludzi, Festusie – dodał kręcąc głową z wyraźną dezaprobatą.

Pokrótce opowiedziałem, co mi się przytrafiło u księgarza, opatrując to złośliwym komentarzem na temat poznanego tam Steliona. Zrazu go to rozbawiło, lecz po chwili spoważniał, i podał mi list, opieczętowany znakiem ojca.

– Przyszła dziś poczta cesarska, a w niej to, do ciebie, choć na moje imię. Po twoim wyjściu przybył tu specjalny kurier. Rzadka to sytuacja, wręcz sensacja, więc chyba coś wisi w powietrzu. Jak tutejsi dodadzą jedno do drugiego, to zaczną koło ciebie węszyć.

– Zapewniam cię, że to czysty zbieg okoliczności.

– W tym, co było do mnie, wyczytałem, że jeśli jeszcze nie dojechałeś, to mam cierpliwie na ciebie czekać, a gdy przyjedziesz, uważać, gdyż możesz mieć kłopoty. I że wszystko objaśnisz mi według potrzeby i uznania – stwierdził, nie kryjąc poruszenia. – Długo czekać nie musiałem.

Odpieczętowałem list, i zacząłem czytać. Był krótki, lecz jego treść, ukryta w pozornie nieznaczących słowach, okazała się najwyższej wagi. Tyberiusz wreszcie postanowił zrobić porządki w Rzymie i właśnie za to się zabrał, wyprzedzając Sejana w jego zbrodniczych zamiarach. Szykowało się wielkie ścinanie głów. Cały ten zamęt miał swe początki po dużej części w tym, co przed wielu laty zdarzyło się właśnie tu, w Syrii.

– Pamiętasz, Melosie, dawną sprawę Germanika? – spytałem go, siadając z listem w ręku.

– Oczywiście, Festusie, przecież go otruła ta wredna baba, Plancyna. Mówili, że za cichą namową cesarza.

– No, właśnie. Co się wtedy zaczęło, teraz będzie miało swój dalszy ciąg. Ale jaki – to się dopiero okaże.

– Czy mógłbyś mówić nieco jaśniej, mój drogi. Jaki dalszy ciąg, i czego? – Melos usiadł, gestem oddalił sługę, każąc mu najpierw przynieść wina.

– Zapewne wiesz wiele, co się tu działo, ale małe masz pojęcie o tym, co się potem wyczyniało u nas.

– Że Tyberiusz zdziwaczał, to wiedzą wszyscy. Tyle, że nas te dziwactwa niewiele obchodzą, mamy swoje sprawy. Jeśli polityka nie przeszkadza w handlu i interesach, to cała reszta kręci się wokół pieniędzy.

– Ale przecież ciągle są jakieś awantury na granicach.

– Dla utrzymania porządku, i dla większych zysków. Syria to cesarska prowincja, i dużo kosztuje. Namiestnika nie ma, sam wiesz, że to tylko kukła, siedząca w Rzymie. Zamiast niego mamy darmozjadów, nasyłanych stamtąd na urzędy. Za nimi wloką się stada chciwych dworaków, sprytnie żyjących z pańskiego stołu. Ale i tak wszystkim rządzą straszne babskie intrygi – mówił to z niechęcią, wyliczając na palcach owe plagi.

– A wojsko?

– W legionach panuje jaki taki ład, żyją z własnych wypraw i łupów. Mamy tu taki wojenny trójkąt – my, Partowie i Armenowie. Więc się w nim bawią. Ale bez cesarskich rozkazów nikt nie ośmieli się na dużą samowolę. Zresztą nie ma już nikogo na miarę Germanika, z jego ambicjami, i posłuchem w legiach.

– Jesteś pewny?

– Dowódcy mają swoje układy i własne ambicje, ale im chodzi tylko o korzyści, liczone w złocie. Opłacają się komu trzeba, więc wszystko trzyma się kupy.

– Żadnych niespodzianek? Czegoś pod spodem?

– Festusie, tu od dawna panuje równowaga, która trzyma się na wielkich pieniądzach, i zyskach z całego świata. Mamy wszak błogosławiony pax romana, zbudowany na górach towarów, i workach monet. Nikomu się nie opłaca go naruszać. Na co dzień bywa różnie, jak to między ludźmi, ale tylko szaleniec chciałby to wywracać do góry nogami.

– Otóż to. Ale gdyby taki trafił się nie tu, a w Rzymie?

– Mój drogi, czy powiesz mi wreszcie, o co idzie?

– Pod warunkiem, że nie będziesz przerywał – postanowiłem wyłożyć mu rzecz całą w najdrobniejszych szczegółach.

Otóż, największe nieszczęścia biorą się u nas stąd, że ambicjonalne waśnie w rodzinie władców, miast być załatwiane we własnym gronie, nieustannie przekładają się na losy całego państwa. I tak, po śmierci męża, Agrypina wróciła do Rzymu, i nieroztropnie głośno dawała wyraz swym podejrzeniom wobec Tyberiusza. Nawet u jego stołu na pokaz odsuwała potrawy, które podawano jej, i jej dzieciom. Cesarz coraz bardziej więc odstręczał się do niej, i jej synów, w ogóle od wszystkich, i wszystkiego, tym bardziej, że nawet ze swą matką, choć starą, to przecież wciąż chciwą władzy Liwią, nie żył w zgodzie.

W takich warunkach prefekt gwardii, Sejan, omotał go siecią intryg, i zyskał nad nim, a przez to nad rządzeniem, wpływ decydujący. To straszny człowiek, opętany przez swe namiętności, z których największą jest żądza władzy. Zrazu nie myśleliśmy, że aż tak daleko patrzy, ale z czasem ludzie co bardziej rozumni poczęli dostrzegać, że jego celem jest cesarski pałac. Nie przebierał on bowiem w środkach, łamiąc przysięgi i przelewając krew niewinnych. Ale na zewnątrz, z demoniczną przebiegłością udawał pokornego sługę, wiernego doradcę, i oddanego przyjaciela swego pana. Niestety, Tyberiusz obdarzył go bezgranicznym zaufaniem, i wywyższył ponad wszelkie wyobrażenie. Posągi tego łajdaka straszą na placach i w koszarach, a on sam doczekał się miana konsula, otrzymując własne prokonsularne imperium.

Cesarz sądził zapewne, że znajdzie w nim podporę dla swego niezbyt zdolnego syna i następcy, Druzusa. Wszelako młodzieńca oburzało wywyższanie faworyta, i pewnego dnia uderzył go w twarz. Tym samym wydał na siebie wyrok. I rzeczywiście, niebawem umarł, ale tak to się stało, że nikt nie powziął żadnych podejrzeń. Tylko nieliczni domyślali się, że musiała w tym maczać palce żona zmarłego, a siostra Germanika, którą Sejan omotał podstępnymi obietnicami małżeństwa. Ale dowieść zbrodni było nie sposób. Po tej stracie, zrezygnowany Tyberiusz naznaczył jako przyszłych cesarzy dwójkę wnuków po Agrypinie, przez co nad tą trójką zawisło wielkie niebezpieczeństwo. Niebawem Sejan skłonił cesarza do opuszczenia Rzymu, i począł rządzić się bez żadnych już ograniczeń.

Dopóki żyła stara Liwia, nie było jawnych napaści na rodzinę Germanika. Ale niedługo przed moim wyjazdem sytuacja zmieniła się, i to dramatycznie. Za namową zdradliwego prefekta, cesarz, wciąż przez niego podburzany przeciwko synowej i wnukom, zażądał od senatorów ukarania Agrypiny i Nerona za rzekomą zdradę stanu. Doszło do tego, że żołnierze tak pobili tę kobietę, iż straciła oko. Senat usłużnie uznał ich winnymi, a decyzją cesarską zesłano obydwoje na osobne wyspy – jedno na Pandatarię, drugie na Poncję. Zaraz potem do więzienia trafił i drugi syn Germanika.

Teraz Sejan rządził niepodzielnie, a senat musiał składać przysięgę na wierność jego imieniu, co w końcu przelało czarę goryczy. W Rzymie stało się już jasne, ku czemu to wszystko zmierza. Co poniektórzy postanowili, że pora zacząć działać, a wśród nich znaczącą postacią stał się mój ojciec. Mamy z Sejanem wiele porachunków za rozmaite szkody, jakie nam wyrządził przez lata swojej uzurpacji. Szukając sojuszników, trzeba było znaleźć kogoś, kto mimo przeszkód i zapór, miał niejako naturalny dostęp do osamotnionego cesarza na Capri.

I znów, jak to często bywało w przeszłości, ważną rolę w nakręcaniu koła historii powierzono kobiecie. Cóż, lubią one ćwiczyć się w przebiegłości choćby tylko po to, by nie wyjść z wprawy. A jeśli jeszcze mają własne powody, by dać upust tej skłonności, wówczas można liczyć na ich pomoc, udzielaną tym skwapliwiej, im większej spodziewają się nagrody w postaci błyskotek, i pochlebstw dla swej ambitnej próżności. I tak oto, na scenę tego dramatu wkroczyła cesarska bratowa, Antonia.

Tyberiusz, prawdziwie kochał Druzusa, a po nieszczęsnym wypadku brata na krańcach Germanii eskortował go stamtąd, i był przy jego śmierci. Z kolei Antonia, obnosząca się z królewskim dostojeństwem, od zawsze zajmowała pozycję równą mężczyznom. W jej osobie, wcześniej ulubienicy Augusta, skupiały się wszystkie zawiłe sprawy rodzinne kolejnych cesarzy. Działała ręka w rękę z Liwią, a takiemu sojuszowi nikt nie śmiał się przeciwstawiać. Wszechwładny intrygant nie mógł jej zastąpić drogi do willi na Capri, co postanowiono wykorzystać, by ostrzec Tyberiusza przed jego knowaniami.

Jako opiekun prywatnych funduszy Antonii, ojciec zwykł był odwiedzać ją dość regularnie, więc jego wizyty nie budziły żadnych podejrzeń. Zwykle nie wdawał się w dworskie gierki, gdyż, trzymając się zasady Tycjanów o zachowywaniu równego dystansu do stron różnych konfliktów, służył im jedynie pieniędzmi, a nie radą w polityce. Wszelako teraz postanowił odstąpić od tego zwyczaju, mimo iż za Tyberiuszem specjalnie nie przepadał.

Zachowanie zdobytej niegdyś przez nas pierwszej pozycji w Syrii wymagało ciągłego lawirowania między zwaśnionymi stronnictwami, które wzajemnie się mordowały, nie wahając się nawet wywoływać przy okazji małych wojenek, od Pontu i Armenii, po Egipt. W obliczu poważnego zagrożenia, rozważywszy rzecz na spokojnie w gronie zaufanych wspólników, również zaniepokojonych o stan swych interesów, uznał, że pora działać bardziej zdecydowanie. Podczas kolejnych odwiedzin u Antonii, rozmówił się z nią otwarcie o sytuacji w Rzymie. Przedstawił argumenty, i dowody na tyle oczywiste, że obiecała swą pomoc w zażegnaniu nadciągającego niebezpieczeństwa, które i tak zresztą przeczuwała po nazbyt już jawnych symptomach. Zaleciła, by nie podejmować żadnych kroków przed tym, jak sama nie rozezna się w sytuacji, i nie doniesie o wszystkim Tyberiuszowi.

Cała ta intryga zawiązała się jeszcze przed moim wyjazdem, a ojciec, wyprawiając mnie w podróż, wtajemniczył w szczegóły, nakazując, bym po przybyciu do Antiochii rozpatrzył się, czy sieć Sejana, jaką ten bez wątpienia i tam zawiązał, może zagrozić naszym planom. Tytularny namiestnik, Lamia, nie ruszał się z Rzymu, kontentując zyskami, jakie dostawał zarówno z urzędu, jak i zwyczaju. Zresztą, już leciwy, swe najlepsze lata miał za sobą. Zasłużył się w Germanii i w Afryce, dożywał więc czasu jedynie jako nominat. Tyberiusz mu ufał, lecz Sejan, lecz zręcznie omotał go swoimi ludźmi, a do prowincji wysyłał w jego imieniu własnych zauszników. Szło więc o to, by sprawdzić, na ile są wpływowi, a także wywiedzieć się, co może zrobić wojsko, gdy rozgrywki w stolicy zostaną puszczone w ruch. Szczególnie ważne były tu ciągłe niesnaski z Armenią, w której stronnictwa wielu tamtejszych książąt tylko szukały okazji, by coś ugrać na niepokojach w Rzymie. Nadto, z drugiej strony stali Partowie, chętni, pod byle pretekstem, skoczyć nam do gardła, by zmienić tutejszy, delikatny układ sił na swoją korzyść.

Moim zadaniem nie było jakiekolwiek działanie, czy mieszanie w tym kotle, lecz zebranie wiadomości, i opatrzenie ich własnym komentarzem. Miałem grać rolę bogatego gościa rodzinnej faktorii, trochę doglądającego interesów, trochę szukającego ciekawych wrażeń i przyjemności za duże pieniądze w nieznanym sobie kraju. Kręcenie się między miejscowym towarzystwem, i po okolicy, nie wzbudzałoby niczyich podejrzeń. Gdybym przybył nieco wcześniej, a sprawy rzymskie ruszyły dopiero po jakimś czasie, wszystko wyglądałoby na zwyczajny przypadek. Ponieważ jednak poczta cesarska dotarła właśnie dzisiaj, dzień po mnie, sytuacja uległa zmianie. Sprawy potoczyły się szybciej, niż przypuszczaliśmy, co stawiało mnie w dość trudnym położeniu.

Nie wiedziałem, jakie przywieziono wieści, może nawet rozkazy, i do kogo. Z listu ojca wynikało, że Antonia zrobiła swoje. Tyberiusz, ujrzawszy z przerażeniem, że na jego życie godzi ten, w którym największą ufność pokładał, postanowił zrobić porządki na sposób właściwy jego okrutnej naturze. Cichaczem postawił na nogi wierne sobie kohorty, otoczył senat, kazał pojmać Sejana, a potem senatorom skazać go na śmierć. Stało się to osiem dni temu. Ojciec natychmiast wyekspediował do mnie pismo, wykorzystując swoje stosunki w cesarskich służbach. By tak szybko je dostarczyć, zajeździły chyba na śmierć kilka tuzinów pocztowych koni. Zakończył przypuszczeniem, że teraz zacznie się w Rzymie rzeź, zwłaszcza, że pojmano odtrąconą, pierwszą żonę Sejana, Apikatę, a ta zgodziła się wyznać prawdę o dawnych machinacjach swego wiarołomnego męża.

Reszty mogłem się już sam domyślać. Zaczną się polowania na ludzi, proskrypcje i delatorstwo, zapanuje strach, i krwawe sądy. W prowincjach będzie się załatwiało własne porachunki. Zapewne miejscowe partie w Antiochii już skrzykują się, i radzą, jak tu się wzajemnie powyrzynać. I wszyscy wiedzą, że akurat zjechał młody Tycjan, tyle że nie wiadomo z czym, i po co. Zważywszy pozycję naszej rodziny, nikt nie uwierzy w prywatności tej wizyty. Udawanie niewiniątka raczej nie wchodziło w grę

– No, to masz kłopot, Festusie – rzekł Melos, gdy skończyłem, wyłożywszy mu całą sprawę. – I jeszcze to spotkanie u księgarza – dodał, kręcą głową. – Będziesz obiektem dużego zainteresowania. Jednych – ze strachu, innych – z nadzieją.

– Sam nie wiem, co robić. Coś przecież muszę, ale od czego zacząć?

– Rozważ to na chłodno. Ale nie w tej chwili.

– Czyli jak? Kiedy? Potem? – zakpiłem z jego powiedzonka.

– Proponuję, byś odpoczął, zastanowił się. Ja spróbuję coś wywęszyć przez swoich ludzi. Może czegoś się dowiem. Przynajmniej kto, gdzie, i z kim się spotyka. Jaki jest ruch w mieście między ważnymi osobami. Wierz mi, znam się na tym.

– Mało czasu.

– Zobaczymy. Mam swoje sposoby. Kto wie, czy warto tak się gorączkować? Wieczorem siądziemy w ogrodzie, rozpatrzymy, co, i jak, pomyślimy.

Wstaliśmy, i rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Zarządziłem łaźnię, ale bez służby do pomocy. Potrzebowałem zebrać myśli, a nic tak dobrze nie sprzyja poważnym namysłom, jak dobra, długa kąpiel w ciszy i samotności. Potem dokończyłem u siebie wcześniej zaczętych zapisków, na koniec ległem, by odpocząć.

Wieczorem oporządziłem się, i poszedłem do ogrodu, gdzie służba kończyła właśnie przygotowania do planowanej biesiady. Zaraz po mnie pojawił się Melos, z miną bynajmniej nie zatroskaną, wręcz promieniejący zadowoleniem. Oddawszy, co należne bogom, rozpoczęliśmy rozmowę przy suto zastawionym stole. Z niecierpliwością czekałem na nowiny z miasta, jakie był wcześniej obiecał zebrać.

– Festusie, nie od razu, nie od razu – rzucił, dając znak ręką niewolnikowi, by zaczął nas obsługiwać. – Jak to mówią, jest dobrze, ale nie beznadziejnie – zaśmiał się, jakby nigdy nic.

– Wolałbym dobry humor po wysłuchaniu wieści, niż jako zapowiedź czegoś mniej wesołego – rzuciłem sarkastycznie.

– Powiem tak – jest szum, ale nic specjalnego się nie dzieje. Jak ci mówiłem, nie ma chętnego, żeby zacząć mąt.

– Chętnego, czy zdolnego?

– Ani jedno, a tym bardziej drugie. Myślę, że wszyscy będą zastanawiać się, jak zachować status quo. Spasione koty są nieruchawe, nie ma wśród nich prawdziwego drapieżnika.

– Nikt im nie przewodzi?

– Członkowie rady podzielili się wpływami, kolegiami, i interesami, a brak namiestnika jest im na rękę.

– Mogą robić co chcą?

– Chcą tylko spokoju. Sytego spokoju, jaki sobie tu ułożyli.

– To kto tu właściwie rządzi?

– Po stronie Rzymu, w tym regionie tak naprawdę największą władzę ma namiestnik Judei.

– Prefekt, Melosie, tylko prefekt. To człowiek Sejana – przerwałem mu. – Musiał tu nasłać swoich ludzi.

– Ale sam siedzi daleko stąd, poza tym musi pilnować Żydów, których zresztą nienawidzi i obdziera ze skóry. Jego zauszników też interesuje tylko zdzierstwo. Są za głupi na politykę.

– Co na to miejscowi?

– Opłacają się, dla świętego spokoju.

– To wystarcza?

– Oni są jak Poncjusz, szczenięta jednego miotu.

– A dokładniej?

– Piłat to straszny prostak, okrutnik, i tchórz na polityczne awantury. Nikt go nie lubi, więc nie ma swojej dobrej klienteli. Zwłaszcza tu.

– Żadnych śladów wielkich ambicji?

– To już nie te czasy, nie ci ludzie. Po Antoniuszu, Pompejuszu, a wcześniej Kwiryniuszu, liczył się Germanik, ale to się skończyło. Pizon był gwałtownik, podły intrygant, ale w sumie malutki, i uległy żonie.

– Czyli nie ma co się niepokoić?

– Tak uważam. Tu na politykę tylko się reaguje, ale wielkich spisków nie knuje.

– A ludzie Sejana?

– Trudno policzyć, ilu ich jest, bo się kryją. Byłby problem, gdyby Sejan obalił cesarza. Ale teraz jedni uciekną, komuś poderżną gardło, a reszta się skuli, żeby chronić to, co ma. Te zabawy zaczną się już niebawem, gdy wieści się rozejdą.

– Chyba już się rozeszły?

– Nie tak powszechnie, jak myślisz. Jeszcze nie ma pewności. Kto wie więcej, trzyma to dla siebie, żeby nie odpaść w tych wyścigach.

– Ojciec pisał, że cesarz opanował sytuację.

– To ty wiesz. Ale co było w poczcie cesarskiej? Listy poszły też do wojska. Że nie ma gwałtu, poznać po tym, że rada jeszcze się nie zebrała, bo właściwie niby po co? Każdy udaje, że nic się nie dzieje.

– To byłoby zbyt proste. Przecież muszą się czegoś domyślać. Nawet obawiać.

– Niby czego? Wszyscy czekają, aż się sprawy wyjaśnią. Co nie znaczy, że między sobą nie próbują się gryźć, jak zwykle, ale nic ponad zwykłą miarę.

– Skąd to możesz wiedzieć?

– Oczywiście, to tylko domysły. Ale znam to miasto, a wyczucie mnie nie myli. Nikt się nie miota z kąta w kąt, na forum zwykły szum, bankierzy nie alarmują, żadnych podejrzanych spotkań w najważniejszych willach. Tak mi donieśli moi szpiedzy.

– Załóżmy, że masz rację. A co z wojskiem?

– Podejrzewam, że nakazano im obserwowanie prefektury.

– Skąd ten pomysł?

– Sporo żołnierzy kręci się po ulicach. Chodzą grupkami, siedzą po tawernach. Widziano trzech centurionów. Ale może to tylko moja wyobraźnia?

– Jak na takiego szczwanego lisa, jesteś aż nadto niefrasobliwy.

– Festusie, zapewniam cię, nic wielkiego się nie wydarzy. Lepiej zastanówmy się, co z tobą. Osobiście radziłbym przeczekanie kilku dni na uboczu. Żadnych gwałtownych ruchów, żadnych prędkich wizyt, obojętność i rodzinne interesy.

– To co, według ciebie, powinienem robić?

– Jutro pokażesz wszystkim, że zajmują cię głównie sprawy faktorii. Pójdziemy do Nabisa, do magazynów, za dwa dni wybierzemy się może nawet do Seleucji, do portu, Stoi tam statek, który trzeba trochę odnowić. Będziesz Tycjanem na inspekcji swoich włości – dodał pompatycznie.

– Kto to taki, ten Nabis?

– Moja prawa ręka. Zawiaduje dobytkiem, który przechodzi przez nasze ręce. Pilnuje dostaw, wysyła transporty, dogląda ludzi.

– Musisz mu ufać, skoro taką dałeś mu władzę.

– Dawny żołnierz, wysłużył swoje lata, był na wielu wyprawach, więc zna kraj, jak mało kto. Trzyma sprawy twardą ręką, niełatwo go zwieść. Boją się go, ale szanują.

– Już niemłody. Wyzwoleniec?

– Pięć lat temu wyszedł z legii mocno pokiereszowany. Nie ma rodziny, jest sam jak palec. Oddany nam duszą i ciałem. Dobrał sobie kilku osiłków, dobrze chronią naszego dobytku.

– Chętnie go poznam.

– Nie pożałujesz. Przyda ci się poznać, jak to wszystko u nas się dzieje.

– Nie tylko po to tu przyjechałem, Melosie.

– Domyślam się. Ale nie masz się co spieszyć. Zachowuj się tak, żeby nikt nie wiedział, co zamierzasz.

– Nie idzie mi tylko o to, co się teraz wyprawia. Jest jeszcze inna przyczyna.

Zamilkł, spojrzał na mnie pytającym wzrokiem. Uznałem, że pora wyjawić mu drugi, ważniejszy powód mego tu przybycia. Na swój sposób, zaistniała sytuacja mogła mieć wpływ na moje plany o tyle, o ile zagrożony byłby spokój w Syrii. Nie uśmiechało mi się wędrowanie po kraju, ogarniętym niepokojami, lub jakąś wojną, co byłoby możliwe, gdyby rzymskie rozgrywki przełożyły się na poważniejsze swary z Armenią lub Partami.

– Przyjazd do Antiochii to ledwie początek mojej wyprawy w te strony.

– A dokładniej? – spytał powoli, z rozmysłem.

– Zamierzam ruszyć dalej, do Azji. Chcę dojść tak daleko, jak zdołam.

– Mam nadzieję, że chcesz też potem wrócić? – rzucił z kpiną w głosie.

– Melosie, to nie żarty.

– Przecież widzę. Rozumiem, że to uzgodnione z ojcem.

– Oczywiście.

– Czy to karawany?

– Nie tylko.

– Nie pojmuję.

– Zapominasz, że jestem trochę uczniem Strabona.

– Chwała twej mądrości i wiedzy.

– Na co ten sarkazm?

– Sądzisz, że to wystarczy, żeby puszczać się na taką awanturę?

– Masz wątpliwości?

– Do tego potrzeba doświadczenia, sprytu, wytrwałości, bezwzględności. To nie studiowanie ksiąg.

– Dobrze, żeś mi to powiedział, bo nawet bym się nie domyślił – zirytowała mnie ta jego wyliczanka.

– Nie złość się. Mówię tak z troską. Jak ty sobie to w ogóle wyobrażasz?

– Chcę pójść śladami Maesa. Przecież zostawił zapiski o stacjach partyjskich. A dalej się okaże, co i jak.

– Maes, Maes! – zakrzyknął. – On miał duszę awanturnika, zdobywcy. Ty raczej nie wyglądasz mi na takiego.

– Nie chcę niczego zdobywać, przynajmniej w sensie dosłownym. Potrzebujemy znaleźć własny sposób, żeby docierać do karawan jeszcze zanim tu wejdą. Być przed innymi. No, i jeszcze wywąchać, co u Partów.

– A, więc o to chodzi.

– Mam rozeznać się, jak to działa, tam, daleko. Jakie tam panują stosunki? Co z Grekami? Wiesz, jacy są.

– Aż za dobrze! Nie popuszczą ani o włos.

– Otóż to. Może uda się poszukać ludzi, którzy by pracowali tylko dla nas. Sam mówiłeś, że to łańcuch pośredników. Im ich mniej, tym lepiej.

– I ty chcesz sam to wszystko robić? Ot, tak, po prostu? Jak Cezar – rzekł pompatycznie. – Pojadę, popatrzę, pogadam, i załatwione! – uniósł rękę w geście tryumfu. – On przynajmniej miał legie – dorzucił zjadliwie.

– Nie kpij. Nie wiem, jak to się ułoży. Ale od czegoś trzeba zacząć. Chociażby od wiedzy, jaką warto zdobyć, a którą tak nisko cenisz. Maes był pierwszy, teraz idę ja.

– Maes był silny, a przepadł. Tam jest wiele zagadek i pułapek.

– Uczono mnie tak, żebym umiał sobie z nimi radzić. Zapewniam cię, nie jestem wydelikaconym paniczykiem.

– Tego nie powiedziałem. Ale szkoły i chytre sztuczki w węszeniu to jedno, a co innego przebijanie się przez nie wiedzieć jak dzikie krainy. Jeden nierozważny ruch, i po tobie.

– Nie jest tak źle. Stacji jest tam wiele.

– Są bardzo kiepskie.

– Ale są.

– Niech ci będzie. Tyle, że to dopiero trzecia część szlaku. Tak sądzę.

– Niby dlaczego?

– Z prostego rachunku. Towary idą od Serów, przez Baktrię. Mówiłem ci już, że tam jest miejsce, gdzie wszystko się rozdziela na dwie drogi. Drugie tyle jest stamtąd do północnego morza. Byli tacy, którzy tamtędy chodzili.

– No właśnie. Czyli nie jest to niemożliwe.

– Co innego iść, i dojść, a co innego zawiązać jakieś swoje nitki. Kto zechce z tobą rozmawiać? Będziesz sam, obcy, i podejrzany. Tam Rzym niewiele znaczy.

– Nie jadę w imieniu Rzymu.

– Powiedzmy, że tam dojdziesz. I co dalej?

– Spróbuję znaleźć tych, którzy chodzą północą, do Scytów, Medów, do Pontu.

– To ziemie zajęte przez Partów.

– Nie do końca. Tam jest mnóstwo ludów, osobne krainy bez granic.

– I ty chcesz tam wleźć? Niby jak?

– Potem, Melosie, potem ci to wszystko wyrysuję – zaniechałem odpowiedzi, pijąc wino. – Nakarmiłeś mnie, napoiłeś po same uszy, więc nie oczekuj skupienia umysłu.   Przyjdzie pora, to omówimy rzecz szczegółowo.

– Festusie, to szalony plan. Skóra mi cierpnie.

– Jesteś stary chytrus, szczwany i przebiegły, ale jakby już nieruchawy. Przyznaj, że za bardzo obrosłeś tłuszczem. Masz zbyt dobrego kucharza – pokazałem stół, zastawiony wytrawnym jedzeniem.

– Nie jest tak źle. Co prawda, ciała mi przybyło, ale rozumu też.

– Do działania, czy do kalkulowania?

– Jedno nie wyklucza drugiego.

– Więc rusz głową, żeby mi pomóc, a nie wyszukuj dziury w całym.

– Na mój otłuszczony rozum, twój plan ma same dziury.

– No, to trzeba je pozaszywać.

– To się da zrobić, ale z jakim skutkiem? Czy szwy nie puszczą przy pierwszym, gwałtowniejszym ruchu?

– Nie sprawdzę, dopóki nie spróbuję.

– Cóż, i tak będzie, jak postanowisz. Ale wszystko rozważymy po kolei.

– Byle nie za bardzo „potem”.

– Daruj sobie. Zastanówmy się. Mamy teraz dwie sprawy. Trzeba tak ułożyć jedną, żeby nie przeszkodziła w drugiej.

– To znaczy?

– O twojej wyprawie nikt dowiedzieć się nie powinien. To dla dobra naszych interesów. Po co kusić los i wrogów?

– Zgoda.

– Pójdziesz do Steliona, wystawisz się niczym wielki pan. Kaprys bogów, choć kłopotliwy, jednak dał ci do tego doskonały pretekst. Nikt nie uwierzy, że jesteś w Syrii przypadkowo, ale musisz ich przekonać, że to tylko dla pilnowania rodzinnych spraw.

– To nie trudne. Będę mistrzem obłudy!

– Nie bądź taki pewny siebie. Są tu w tym lepsi od ciebie.

– Przestań krakać. Co dalej?

– Nie ukrywaj, że coś ci jest wiadome o rzymskich awanturach. Uwierzą w każdą aluzję. Będą spijać każde słowo z twych szlachetnych ust – nie byłby sobą, gdyby nie mieszał powagi z kpiną.

– Czyżby?

– Ludzie wiedzą doskonale, że pozycja Tycjanów nie byłaby taka, jaka jest, gdyby nie wiedzieli, co ważnego dzieje się w państwie.

– To oczywiste.

– Przydałaby ci się też jakaś miłostka. Coś głośnego, w najlepszym towarzystwie.

– Melosie, zlituj się! Wystarczą mi te atrakcje, jakich zaznaję u ciebie.

– Nie musisz szaleć, wystarczy odrobina dobrej zabawy. To odwróci uwagę. Upodobni cię do innych. Będziesz jakby swój, z tej samej gliny. Mądry człowiek powinien skrywać swe zamiary za pozorami. Uda mu się, gdy przyda im wiarygodności.

– Daruj sobie tanią filozofię, Kto się na to nabierze?

– Festusie, to delikatna sytuacja. Oni mogą podejrzewać, że jednak masz jakieś pełnomocnictwa. Trzeba im to wybić z głowy.

– Przecież wiesz, że nie przyjechałem tu dla władzy.

– Na swój sposób masz ją, dopóty, dopóki sądzą, że ktoś ci ją jednak nadał. Przecież nie potrafią sprawdzić, czy jest inaczej. Jeszcze nie. Zaskakujące okoliczności czynią cię dla nich zagadką.

– I co z tego?

– Będą chcieli ją sobie wyjaśnić. A to znaczy, że będą cię podchodzić. Przychodzić na przeszpiegi. Oferować swe usługi.

– Co mogą oferować Tycjanowi? Przecież nie pieniądze!

– Pomoc w niszczeniu konkurentów, z nadzieją na przyszłe zyski. No, i rozmaite przyjemności – zaśmiał się złośliwie. – Na przykład swoje kobiety.

– Jesteś obrzydliwy!

– Tylko przewidujący. Dlatego poradziłem ci, żebyś to sobie załatwił sam, we własnym zakresie.

– Nie zwykłem szukać prostytutek, nawet w salonach.

– Nie unoś się. Mówię tak, żeby ci tylko uzmysłowić, co cię może czekać.

– Melosie, chyba zapominasz, po co tu przyjechałem – odparłem ostro i zdecydowanie. – Ty lubisz gry w światku, jaki znasz, więc cię to wciąga po swojemu. Ale ja, z tego mi zlecono, chcę wywiązać się tak szybko, jak się da, i wyjechać stąd jak najszybciej się da. Nie będę się taplał w bagnie.

Zamilkł, odwrócił wzrok w zamyśleniu. Nieco poirytowany jego słowami, nie miałem ochoty na przeciąganie rozmowy w tym duchu. Zapadła wiec trochę niezręczna cisza. Siedzieliśmy sami, odprawiwszy służbę, by nam nie przeszkadzała po zakończonym jedzeniu. Wreszcie mój gospodarz sięgnął po dzban, dolał wina,

– Jednak masz w sobie coś z Maesa – rzekł po dłuższej chwili, innym już tonem, bez dotychczasowej przekory.

– To chyba dobrze, nie uważasz? – chętnie podjąłem watek. – Takie porównanie to dla mnie pochwała. On miał rozmach, stawiał czoło innym żywiołom, niż tylko dworskie przepychanki. Nawet cesarskie! Tycjanowie zawsze patrzeli dalej niż ambicje władców.

– Którym jednak służyli, i służą – dodał spokojnie. – I doskonale na tym wychodzą – stwierdził bez ogródek.

– W ostatecznym rachunku, my służymy tylko sobie. Jak się dobrze zastanowić, to nie wiadomo, kto tu komu służy.

– Mocne słowa. Brutalne, Powiedziałbym, że niebezpieczne.

– Raczej szczere.

– Lepiej ich nie rozgłaszać wszem i wobec.

– Tu masz rację. Dla tych, którzy żyją tylko dla doraźnych zdobyczy, które zresztą szybko trwonią na zaspokajanie swej tępej próżności, mogą zdawać się świadectwem buntowniczej pychy – nie mogłem obie darować zjadliwości.

– I dlatego szczerość zwykle szkodzi na zdrowie – skwitował ze złośliwym uśmieszkiem.

– Skąd w ludziach tyle przewrotności i głupoty?

– Dziwi cię to? Każdy mierzy własną miarą.

– Jego sprawa. Ty jednak należysz do rodziny. Choć marudzisz, to przecież masz w sobie tego samego ducha, jaki zaszczepił nam jeszcze stary Artus.

– Co masz na myśli?

– Twoje zrozumienie dla mojego planu. Dla tego, że Tycjanowie starają się nie zapominać, iż za ogonem ostatniego kamelosa karawany, którą zmierza do nas nasz przyszły zysk, jest jeszcze coś, co znaczy więcej niż samo złoto.

– Górnolotna myśl, zawiłe wyłożona. Ale ja jestem praktyk.

– Więc nie medytuj, i nie komentuj, tylko myśl, jak mi pomóc w ułożeniu tej wyprawy.

– Jak każesz, panie – skłonił się wymyślnie, udając czołobitność. – Jestem tu po to, by służyć – z trudem tłumił rozbawienie. – Jakie masz dla mnie rozkazy?

– Uspokój się – wybuchnąłem śmiechem. – Chodźmy spać. Mówiłeś o jutrzejszej wizycie u tego twojego… jak mu tam…

– Nabisa.

– Właśnie. Porozmawiamy po drodze.

– Czyli potem! – obydwaj roześmieliśmy się, podnieśli na nogi i ruszyli do domu. – Każę cię obudzić wcześnie rano – przerwał na chwilę, przypatrzył mi się znacząco – więc zażywaj atrakcji z umiarem, co nie znaczy, że nie bez przyjemności – dodał złośliwie na pożegnanie.

Cóż, skorzystałem z jego rady, co okazało się niezwykle udanym zwieńczeniem pierwszego dnia, spędzonego wreszcie w spokoju po miesiącach wędrowania ku krańcom wielkiego imperium. Usnąłem z miłym uczuciem sytości, i pewności, że mimo wszystko jest tak, jak być powinno.

 

  1. Chwila wytchnienia

Przed wyjazdem z Rzymu rozmawialiśmy z ojcem o ewentualnych sojusznikach dla mojej sprawy, jakich mógłbym znaleźć w Syrii. Jednym z nich, którego uznaliśmy za pewnego i przydatnego, był młody Korbulon z rodziny Domicjuszy. Rozpoczynał karierę od służby legionowej, i niedawno dostał przydział do Syrii, jako trybun wojskowy. Ojciec miał z nimi dobre stosunki, dodatkowo zacieśnione przez wspólne popieranie Tyberiusza przeciwko Sejanowi. Pierworodnemu synowi słynnego rodu wróżono wielką przyszłość, mimo niskiego pochodzenia jego matki Vistilli, aż nadto lekko traktującej powinności kobiety cnotliwej. Znaliśmy się z nim dość pobieżnie, wszelako żywiliśmy do siebie sympatię, choć ja bardziej siedziałem przy księgach, a on w koszarach i salonach.

Wszystkowiedzący Melos ucieszył się, gdym mu o tym wspomniał, twierdząc, że Korbulon stacjonuje w obozie pod Antiochią, i niekiedy pojawia się w mieście, by zażywać rozrywek towarzyskich. Rada w radę, postanowiliśmy jakoś zwabić go do faktorii, ugościć przy dobrym winie, i delikatnie rozmówić się z nim o nastrojach wśród dowódców w zaistniałej sytuacji. Pretekstem do takiego spotkania miałoby być wywiedzenie się o bezpieczeństwo na drogach prowincji około Eufratu, aż do partyjskiej granicy.

Omawialiśmy ten pomysł jadąc wczesnym przedpołudniem małym, zgrabnym cisium do składów faktorii. Co prawda, używanie w ciągu dnia konnych pojazdów w obrębie miasta było w zasadzie zabronione, my jednak kierowaliśmy się poza jego mury, co zwyczajowo pozwalało zakaz ten omijać. Melos nalegał, byśmy tak właśnie pokazali się ludziom, dając wszem do zrozumienia, że przybyłego tu Tycjana w pierwszej kolejności interesują sprawy handlowe. Zdawało mi się, że mało kto zwracał na nas uwagę, lecz mój gospodarz bacznie rozglądał się dokoła, i co raz wskazywał ruchem głowy osoby, które nasz widok wyraźnie intrygował. Oddawał powitalne ukłony, nazywał mijanych po imieniu, objaśniał, kto zacz, i co znaczy w mieście. Ja sam udatnie udawałem obojętność, choć skrzętnie notowałem w pamięci jego uwagi.

Wolno, by nie robić zamieszania, dojechaliśmy do bramy przed murami Tyberiusza, gdzie straż przepuściła nas bez przeszkód, z oznakami szacunku. Przejechawszy most na Orontesie, skręciliśmy w lewo na szeroką drogę, wiodącą do portu w Seleucji. Mijaliśmy typowe przedmieścia, rozłożone po obu jej stronach, wypełnione prostym ludem, jak wszędzie gromadzącym się wokół wielkiego miasta, i je obsługującym. Jadąc teraz szybciej, po krótkim czasie dotarliśmy do dużej osady, gdzie liczne budynki magazynowe i warsztaty mieszały się z domami niewolników, i miejscowej ludności, żyjącej z pracy dla większych i mniejszych domów handlowych. Ruch był spory, dokoła widziało się wiele wozów z towarami, a porządku i bezpieczeństwa pilnowały grupy zbrojnych najemników.

Nabis rzeczywiście okazał się człowiekiem zacnym, a przy tym sprawnym i zdecydowanym. Obyło się bez zbytniej czołobitności, rozmawialiśmy rzeczowo, obeszliśmy kilka składów, które teraz stały w połowie puste. Większość bowiem towarów udało się pomyślnie wyprawić na morze jeszcze przed ustaniem dalekiego żeglowania na czas późnej jesieni i zimy. To, co zostało, miało iść małymi transportami wzdłuż wybrzeża, na użytek faktorii w Tyrze, Cezarei, i Aleksandrii. Magazyny wyszykowano na przyjmowanie tego, co miało nadchodzić od miejscowych dostawców, może nawet karawanami ze wschodu. Byłem pod wielkim wrażeniem gospodarskiego porządku, jaki tu panował, czego na zakończenie wizyty nie omieszkałem okazać zarządcy tego miejsca, co przyjął z wyraźnym zadowoleniem.

W drodze powrotnej, przejechawszy ponownie most, ku mojemu zaskoczeniu nie skierowaliśmy się w stronę miejskiej bramy, lecz skręciliśmy na prawo, i mniejszym traktem wzdłuż rzeki ruszyliśmy na południe. Melos zrobił tajemniczą minę, i oznajmił, że skoro zakończyliśmy część oficjalną na ten dzień, pora zażyć nieco odpoczynku i przyjemności. Pogonił konie, i po upływie około połowy miary czasu wjechaliśmy między wzgórza, a stamtąd na ogromne, płaskie wzniesienie, skąd rozpościerał się widok na Antiochię, i całą jej okolicę. To, co ujrzałem, wręcz zaparło mi wręcz dech w piersiach.

Znalazłem się oto w ogromnym gaju dębów, cyprysów i wawrzynów, między którymi usadowiła się mała osada pięknych willi i wspaniałych ogrodów. Wzniesioną nieopodal świątynię, ozdobiono posągiem Apolla Pytyjskiego, oraz wizerunkami, przedstawiającymi dzieje jego nieszczęsnej miłości do boskiej nimfy. Mimowolnie ulegało się wrażeniu, że ona sama spogląda życzliwie na ten świat, zaklęta w jedno z otaczających nas drzew. Tchnęło tu spokojem i dostatkiem, w czystym powietrzu nie wyczuwało się ani śladu owego wszechobecnego fetoru, jakże dokuczliwego w miastach. Ludzi widać było niewiele, tu i ówdzie zajeżdżały małe wozy z dostawami, rozładowywane przez służbę. Stanęliśmy przy jednym z domów, skąd wyszła urodziwa kobieta, i dwójka małych dzieci. Pojawił się też niewolnik, by zająć się naszym pojazdem i końmi. Tak oto poznałem rodzinę Melosa, którą nasz niezwykły faktor i przyjaciel osadził w posiadłości, jaką sobie tu wykroił i urządził.

– Festusie, bądź moim gościem – rzekł z nieskrywana dumą. – Poznaj Korę, i nasz wspólny życiowy dorobek – wskazał ręką na sporego chłopca, i wyraźnie od niego młodszą dziewczynkę.

– Dobry duch opiekuńczy w tak pięknym miejscu to radość nie tylko dla gospodarza – powitałem kobietę ukłonem, czyniąc aluzję do jej imienia. – Melosie, musisz mieć jakieś własne konszachty z bogami, bo, jak widzę, obdarzyli cię nie tylko rozumem.

– Mam więcej szczęścia, niż nasz miejscowy patron – zaśmiał się, i gestem ręki wskazał na widoczną stąd świątynię.

Wymieniając we trójkę wzajemne uprzejmości, przeszliśmy do ogrodu, gdzie zasiedliśmy przy dużym stole z białego kamienia. Pani domu wydała polecenia służbie, pojawiły się owoce i wino, również woda do obmycia rąk. Rozglądałem się z ciekawością, podziwiając urodę miejsca i jego wystrój. Byłem też pod wielkim wrażeniem wzajemnego uczucia, w gestach, i zwykłych, ale ciepłych słowach, jakie okazywali sobie gospodarze. Melos, wyprzedzając moje pytania, sam opowiedział mi, jak tu trafił.

– Tu niedaleko są źródła wody dla miasta. Antiochia była niegdyś o wiele mniejsza, zaczęła szybko się rozrastać dopiero za Augusta. Okazało się, że trzeba budować drugi akwedukt. Zaciekawiła mnie okolica, więc pokręciłem się, i zobaczyłem, że kilku co bogatszych ludzi stawia tu letnie rezydencje. U nas taki jest zwyczaj, że jeśli kto nie wzniesie domu, lub nie nabędzie gotowego, nie jest uważany za bogacza. Miasto rośnie na boki, bo w środku ścisk. Ziemia nie była jeszcze wtedy droga, więc zapłaciłem, gdzie, komu, i ile było trzeba, potem, przy okazji prowadzonych wtedy prac budowlanych, powoli stawiałem ten dom. Wszystko było na miejscu, materiały, robotnicy, obeszło się dość tanio.

– Sprytnie pomyślane. Trafiłeś w dobry czas.

– Żebyś wiedział. Nie masz pojęcia, Festusie, jak szybko przybywało chętnych do zamieszkania na tych wzgórzach. Dzisiaj, każdy, kto się liczy, musi mieć tu swoją willę.

– Bystrością pomnożyłeś majątek.

– Gdybym był sam, pewnie bym tak się nie starał. Ale sam rozumiesz, kobieta, rodzina – rozłożył ręce, jakby w geście usprawiedliwienia, spoglądając przy tym na Korę, która uśmiechnęła się z serdecznym rozbawieniem na twarzy. – Faktoria jest okazała, ale to przecież dom interesów. I, wybacz, ale nie mój.

– Melosie, dajże spokój. Przecież to naturalne. Nie musisz się tłumaczyć, nawet przed sobą.

– Cóż, tak jest świat urządzony. Przy wielkich fortunach składają się mniejsze majętności ich pokornych sług – jego maniera przekornej uniżoności miała w sobie coś szelmowskiego.

– Bez przesady z tą skromnością – zaśmiałem się. – To, tutaj, nie wydaje mi się takie znów malutkie.

– Wszystko dla dzieci. Mam pewne plany.

– Zdradzisz je?

– Może innym razem. Potem – zamachał rękami.

Nasze odwiedziny nie trwały długo, nastała pora do powrotu. Złapałem się na tym, że niechętnie opuszczam tę oazę spokoju. Miałem za sobą kilka miesięcy uciążliwej podróży, czekały mnie dni, wypełnione czujnością w wywiązaniu się z tego, co mi zlecono, a zaraz potem wyprawa, właściwie w nieznane. Ta wizyta była jakby chwilą zawieszenia w czasie i przestrzeni, kiedy jedno ma się już za sobą, a drugie jeszcze się nie zaczęło. Mój umysł i dusza na krótką chwilę zaznały kojącego wytchnienia. Tym cenniejszego, im bardziej byłem świadom jego ulotności w obliczu konieczności, jakie na mnie czekały zaraz za pierwszym zakrętem po wyjeździe z tego niezwykłego zakątka na wzgórzach.

– Zazdroszczę ci, Melosie – westchnąłem z niejaką melancholią, gdy znaleźliśmy się już na drodze do miasta. – Masz bezpieczne i piękne miejsce, gdzie możesz się skryć, gdy tylko zechcesz. Bliskich, dla których żyjesz, i którzy cię prawdziwie kochają.

– Co racja, to racja, Festusie. Bez tego szybko zamieniłbym się w barbarzyńcę, przystrojonego w błyskotki.

– Nie mów, że ich nie lubisz – zaoponowałem, znając jego zamiłowanie do wystawności.

– Są miłe i przydatne. Ale to ledwie ozdoby. Człowiek nie powinien być tylko wieszakiem na złoto.

– Czyżbym się przesłyszał?! Handlarz, podszyty filozofem? – zaśmiałem się. – Przyznajesz, że w głębi duszy nie jesteś taki, jakim chcesz się wydawać światu?

– Niech to zostanie między nami – odparł z rozbrajającym uśmiechem. – Straciłbym dobrą reputację w tym stadzie dzikich zwierząt – wskazał ręką na wyłaniające się już przed nami mury miasta.

– Postaram się cię nie zawieść – odparłem z udawaną powagą. I mnie udzielił się nastrój owej wesołej przekory, dzięki której człowiek nie do końca bierze na poważne to, co w istocie jest nie tylko poważne, ale niekiedy i śmiertelnie dla niego groźne – czyli siebie samego.

Wjechawszy do miasta, skręciliśmy za bramą w prawo, i pojechaliśmy wzdłuż murów, bocznymi ulicami, w stronę wielkiego amfiteatru, i ciągnącego się za nim akweduktu. Jak się okazało, musieliśmy przejechać skrajem dzielnicy tutejszych Żydów. Zadziwiła mnie nie tyle odmienność jej rodzaju i kolorytu, podobna zresztą do tego, com znał z Rzymu, ile jej wielkość. Zapytany o to Melos, zareagował z dużą niechęcią w głosie.

– Jest tu ich tylu, że niedługo nas zaleją. Z każdym rokiem coraz więcej, choć jeszcze nie tak dużo jak Greków.

– Tak się mnożą?

– Nie tylko. Uciekają z Judei, bo tam coraz trudniej im żyć. Bieda i podatki. Wiem też, że są między nimi kłótnie, kto ważniejszy, a słyszałem, że ich kapłani nie przebierają w środkach, żeby rządzić wszystkim, i wszystkimi. Więc wielu wynosi się stamtąd do nas.

– Ale przecież trzymają się razem.

– Tak, ale tylko przeciw obcym.

-, Czyli przeciwko wszystkim. Zawsze, i wszędzie.

– To prawda. Z nikim się nie mieszają, nie żenią, mają własne kolegia, obyczaje, swoje interesy, swoich ludzi od wszystkiego.

– Skąd ich tyle?

– Zjeżdżają się zewsząd, z Syrii, i z północy, z Cylicji, Galacji, nawet z Pontu. Są różni, ale na swój sposób tacy sami.

– Groźni?

– Nie wprost. Nie szukają zwady. Ale często ją wywołują. Nawet ci w łachmanach okazują swą wyższość, i pogardę dla innych,. A to drażni. Mało kto ich lubi.

– Są przeciwko nim tumulty?

– Nie. Ale wielkiej przyjaźni też nie ma. Jakoś się to układa. Przynajmniej na razie.

– W Judei były walki.

– Tam jest największa żydowska świątynia, więc i żydowska polityka. Tu są głównie pieniądze. Nie opłaca się zadzierać, bo to może za dużo kosztować.

– Nie oni jedni chętnie byliby przeciwko nam.

– To niczego nie zmienia. Skoro chcą być przeciw wszystkim, to skąd mieliby brać sojuszników.

Dojechaliśmy wreszcie do domu, zmęczeni, ale w dobrych humorach. Już miałem iść do siebie, gdy służący podszedł do nas, i wręczył mi pismo, jakie przyniesiono w południe, pod naszą nieobecność. Było to zaproszenie od Steliona na wieczorną biesiadę w – jak to zaznaczono – niewielkim, ale doborowym gronie. Miało się odbyć za dwa dni. By dochować grzeczności, zaraz wyprawiłem niewolnika z krótkim podziękowaniem, i zapewnieniem, że przybędę z przyjemnością. Niezbyt to było szczere, lecz nie widziałem powodu, żeby zrezygnować z okazji poznania kilku miejscowych notabli, a takich zapewne miał na myśli zapraszający.

Wieczorem ułożyłem też własny list, tym razem do Korbulona, który zamierzałem wysłać nazajutrz z samego rana. Przywołując dawną znajomość, zaproponowałem spotkanie w dogodnym dla niego, acz możliwie szybkim czasie, za powód podając chęć zasięgnięcia rady w sprawie całkowicie prywatnej, dla jakiej znalazłem się w Syrii. Nasze dobre stosunki z Domicjuszami upoważniały mnie do pewnej familiarności w słowach, a także pozwalały liczyć na jego przychylną odpowiedź.

Gnejusz był ode mnie młodszy, ale osiągnął wiek, w którym ambitne, senatorskie dzieci rozpoczynają karierę wojskową. Przydział do Syrii jest niezwykle atrakcyjny, gdyż kandydat na przyszłego dowódcę ma okazję zdobywać doświadczenie, i gdzie się wykazać. Nie brak w tej prowincji ciągłych wojen i intryg przeciwko rzymskim interesom, a to za sprawą raz po raz zmieniających się, niepewnych sojuszy z Armenią i Partami. Rozmowa z nim dostarczyłaby więc mi wielu wiadomości o tym, co się tu teraz dzieje, i dziać może. Ponadto zyskałbym też może jakąś szczególną wiedzę o warunkach podróżowania po drogach, zbudowanych z myślą o wojsku.

Nie miałem jeszcze pojęcia, jak spędzę jutrzejszy dzień. Należałoby złożyć wizytę w zarządzie prowincji, zwłaszcza w urzędzie kwestorskim, a to w celu sprawdzenia, jak wypełniane są wciąż obowiązujące wzajemne zobowiązania między Tycjanami a cesarstwem w ściąganiu podatków. Lecz na to potrzebowałem rady Melosa. Wiedział o tych układach stokroć więcej, niż ja, miał bowiem pod swoją nieformalną kuratelą naznaczonego przez nasz dom oficjalnego publikanina. Chciałem też uzgodnić z nim sprawę należytego ugoszczenia Korbulona. Prawdę mówiąc, najchętniej wybrałbym się znów do miasta, i swobodnie po nim porozglądał. Uznałem, że zdecyduję rano, po czym oddałem się wieczornej toalecie, a po niej owym atrakcjom, w których miałem już okazję posmakować. Tak to już jest, że niepewna przyszłość zwykle skłania nas do korzystania z tego, co mamy pod ręką, i cieszenia tym, w oczekiwaniu na niespodzianki, jakie gotuje nam los.

  1. Cenny sojusznik i mały pomocnik

Zwlekanie z obowiązkami ma swoje uroki, wszelako po warunkiem, że nie jest zwykłą gnuśnością, lecz okazją do refleksji. Tak też właśnie wytłumaczyłem Melosowi chęć spędzenia dnia na bliższym przyjrzeniu się miastu, i ewentualnym zawiązaniu jakichś niezobowiązujących znajomości. Trochę się krzywił, lecz w końcu przystał na to, doradzając rozwagę w tym ostatnim.

– Nigdy nie wiesz, na kogo trafisz – marudził. – Wiem, wiem, jesteś człowiek rozumny, lecz tu szalbierstwo ludzie mają we krwi, i łatwo ulec ich chytrości.

– Nie martw się, niczego od nikogo nie potrzebuję, więc nic nie zmąci mi umysłu. To tylko nieco wytchnienia, zaspokajanie naturalnej ciekawości. Ot, obcy człowiek, przejazdem w obcym mieście.

Wysłaliśmy służącego z listem do garnizonu za miastem, nakazując, by przekazał go do rąk własnych Korbulona, i przyniósł od niego odpowiedź. Z kolei Melos, przez innego sługę, wezwał na popołudnie publikanina, bym mógł go odpytać o stan rzeczy w prefekturze i urzędzie kwestorskim. Zaraz potem, ubrany w zwykła togę, by nie wyróżniać się w tłumie, wyruszyłem w stronę forum. U podnóża wzgórz minąłem wielki, czteropiętrowy teatr, zbudowany jeszcze na rozkaz Cezara. Obok, wzdłuż ulicy, ciągnącej się niedaleko głównej alei kolumnowej, przed domami rozsiadły się grupy młodzieży wraz z nauczycielami, gdzie indziej znów koczowały trupy aktorów do wynajęcia. Widziało się i inną artystyczną drobnicę, muzyków, tancerki, mimów, kuglarzy, szukających okazji do zarobienia paru miedziaków za swe popisy. Można tu było kupić rozmaite, miłe dla oka rupiecie, tajemne amulety, ale i zamówić okolicznościowy wiersz miłosny, zjadliwy pamflet czy nawet uczoną, lub pompatyczną mowę na dowolny temat. Rzemieślnicy pracowali na widoku, oprawiając sprzęty, kamienie i ozdoby, odzież i skóry, wszędzie stały stragany z jedzeniem i piciem. Powietrze gęstniało od mieszanki rozmaitych oparów i zapachów, niekoniecznie wonnych. Tu i ówdzie oferowali swe usługi uzdrowiciele, wróżbici, również wszelkiej maści szalbierze, żerujący na łatwowierności w ludzkich strapieniach. Było więc malowniczo, wielobarwnie, tyle że tłoczno i hałaśliwie, a natarczywość tego towarzystwa, zwłaszcza sprzedawców wątpliwej jakości pamiątek, zniechęcała do szukania ciekawych postaci czy wszczynania rozmów.

Niemniej takie właśnie miejsca nadają szczególnego kolorytu wielkim miastom, gdzie bogactwo zarówno żywi tych, którzy je obsługują i dostarczają wszelkiej rozrywki, jak i przyciąga chętnych do podjęcia własnej gry o życie. Tego rodzaju małe i nieliczne kwartały, to nie tylko praktyczny pożytek dla codzienności, czy widowisko, lecz także targowiska nadziei na sukcesy, talentów na sprzedaż, pomysłowości i życiowego sprytu, acz również i pospolitego występku. To rozrzucone po mieście swego rodzaju przedsionki forum i agory, ich zaplecze dla tych biedniejszych, jeszcze nieopierzonych kandydatów na przyszłych klientów świata dostatku i wpływów. Siedlisko pospólstwa i wiecznej biedoty, ale i wciąż świeżego zaczynu jakiejś pomyślności. Niepewnej, kapryśnej, ciągle szukającej swej szansy na zaistnienie, ulotne, lub bardzie trwałe i pewne. Szczególnie dobrze wyczuwało się tego ducha wśród młodzieży, grupującej się zarówno wokół greckich pedagogów, jak i przy małych warsztatach różnych profesji, czy przyglądającej się pracy wyrobników sztuki..

Ulica, którą przemierzałem, była jednym z takich właśnie miejsc, zaś pomiędzy nią, a biegnącą niedaleko równoległą kolumnadą, wyczuwało się swoistą więź, gotowość do wzajemnego korzystania z siebie przy każdej nadarzającej się okazji. W owym mrowiu ludzkiej krzątaniny i zapobiegliwości, kryły się także i mroczniejsze wątki. Wielki świat na zewnątrz lubi błyszczeć, lecz ukradkiem posługuje się występkiem, a także bez umiaru folguje swym kaprysom i namiętnościom. Potrzebuje do tego złodziejaszków, fałszerzy, lichwiarzy, intrygantów, posłańców, sprzedajnych kobiet, nawet skrytobójców. Tego też tu szuka, choć nie wprost, a przez pośredników. Zło nie wystawia się przecież otwarcie na pokaz, niczym towar na straganie, lecz chowa, czekając na stosowne zamówienia. Są do tego specjalni ludzie, których obcy nie rozpozna, lecz których miejscowi dobrze znają.

Dzięki swej szczególnej edukacji byłem wyczulony na dostrzeganie podejrzanych osobników, których cechuje zwykle pozorna swoboda, udawany brak zainteresowania czymkolwiek, wręcz ostentacyjna, a przecież nieszczera obojętność. Mój wzrok, wyćwiczony do spostrzegania szczegółów, jakby odruchowo wykrywał takie postacie. Dlatego w pewnej chwili zwróciłem uwagę na sporego już wyrostka, siedzącego nieco na uboczu, bez wyraźnego zajęcia. Co i raz jednak podchodzili do niego podobni mu chłopcy, młodsi i starsi, podając ukradkiem różne rzeczy, które ten szybko chował do sporej torby na ramieniu. Odbywało się to w ciągłym ruchu, nikt nie przystawał, a sam młodzieniec co jakiś czas przechodził kawałek dalej, i znów zasiadał, bez powodu, jakby dla odpoczynku. Z uliczek, prowadzących do wielkiej kolumnady, wciąż wychodzili nowi jego towarzysze, i wszystko powtarzało się według tego samego rytuału.

Nie miałem wątpliwości, że widzę przywódcę bandy małych uliczników, myszkujących po okolicy, i urządzających sobie wypady w poszukiwaniu nieuważnych przechodniów, z grona tych znaczniejszych i zamożniejszych obywateli miasta. Tam mają swe łowisko, a tu zaplecze. Niepisanym zwyczajem, nie ruszają nikogo ze swej ulicy, zapewniając sobie bezkarność, a u niektórych nawet niejaką sympatię. Ukradzione pieniądze dzielą według ustalonych w grupie reguł ważności, i zasług dla bandy. Co cenniejsze łupy zanoszą do handlarzy kradzionym towarem, a ci już wiedzą, co dalej z tym robić. Tak to działa wszędzie. Znałem ten proceder z Rzymu, gdzie jest istną plagą, której nie sposób wytępić nawet surowymi karami.

Szedłem w tę samą stronę, co i chłopak, więc po krótkiej chwili zrównałem się z nim, gdy przysiadł na pobliskim, kamiennym murku. Czułem rozbawienie, nie miałem żadnych złych wobec niego zamiarów, wszelako mijając go włożyłem rękę za pas, pod którym trzymałem mieszek z monetami. Zrobiłem to tak, by zauważył mój gest, niemniej uśmiechnąłem się do niego porozumiewawczo, pokazując, że domyślam się, kim jest. Pokiwałem też ostrzegawczo palcem, pokazując, żeby nie ważył się nasyłać na mnie swych kompanów. Miałem w tym swój cel, gdyż przyszła mi do głowy pewna dziwna myśl, jakby pomysł poddania go szczególnej próbie. Trochę było w tym mojej przekory, trochę chęci zabawy, ale trochę też wyrachowania.

Spojrzał niechętnie, ale widziałem, że przyjął wyzwanie. I rzeczywiście, po niedługiej chwili, gdy skręciłem w boczną ulicę, wiodącą ku kolumnadzie, u samego jej wylotu wpadła na mnie czwórka dzieciaków, niby to przez ścisk ludzi na skrzyżowaniu. Znam tę sztuczkę, więc na widok wyrostków oparłem się o pobliską ścianę, i natychmiast, specjalnym sposobem, jakiego nauczył mnie kiedyś pewien zapaśnik podczas ćwiczeń w gimnazjonie, chwyciłem tego, który chciał się dobrać do mojego pasa, Trwało to mgnienie oka, pozostali szybko się wycofali, jak zaś stałem, trzymając złodzieja tak, ze nie mógł się ruszyć. Prowadząc go w uchwycie, wróciłem na poprzednią ulicę, odszukałem wzrokiem czekającego nieopodal szefa bandy, podszedłem, i rzuciłem swoją zdobycz przed nim na ziemię. Mały szybko podniósł się i uciekł w bok, jego przywódca natomiast siedział spokojnie, patrząc mi prosto w oczy.

– I co, chłopcze, przegrałeś.

– O co ci chodzi, panie? – spytał przekornie, bez lęku, nawet jakby wyzywająco. Nie wystraszył się, nie ruszał z miejsca. Bo też co mogłem mu zrobić? Wszystko odbyło się szybko, właściwie nic się przecież nie stało.

– Jeszcze o nic. Ale kto wie? – zaśmiałem się.

– Co wie? – warknął podejrzliwie, dziwnym akcentem.

Sam byłem zdziwiony własnym zachowaniem. Co mnie podkusiło do takiej zabawy ze zwykłym ulicznikiem? Odruch, wspomnienie dziecięcych zabaw, kaprys, wyższość rzymskiego pana? Było w nim coś, co mnie zastanowiło. Nie umiałem określić jego pochodzenia. Z twarzy nie był Grekiem, ani Żydem, czy Syryjczykiem, nawet nie Armenem. Może Medem, albo Partem? Albo w ogóle kimś jeszcze innym? W tym mieście trafiały się najdziwniejsze mieszanki krwi, więc niczego nie można przesądzać. Wyrazista osobliwość rysów twarzy kazała domyślać się jakiejś rasy wschodu. Zapewne to właśnie mnie zastanowiło, skłoniło do nawiązania rozmowy, i to w tak niezwykłej sytuacji.

– Jak zarobić parę monet bez złodziejstwa.

– To znaczy, ile?

– Nie pytasz, za co?

– A jest o co pytać?

– Pytać zawsze warto.

– Pomyślę.

– To się spiesz. Potem będzie za późno.

– Czyli kiedy?

– Masz czas do jutra – odwróciłem się i ruszyłem w swoją stronę

– A gdzie pytać? – doszedł mnie głos z tyłu

– Jeśli jesteś tak dobry jak myślę, i jak bym chciał, żebyś był, to mnie znajdziesz – rzuciłem na odchodnym.

Propozycja, jaką złożyłem ulicznikowi, miała swoją przyczynę. W Rzymie korzystamy z usług małych szpiegów do śledzenia różnych miejsc i ludzi. Są przydatni, nie rzucają się w oczy, sprytni, wszędzie się wcisną. Zajmuje się nimi osobny człowiek, który zawiaduje zbieraniem poufnych wiadomości. Chłopak wyglądał na bystrego, a ja uznałem, że warto zorientować się, czy ktoś za mną nie chodzi. Melos wspomniał, że tu wszyscy się wzajemnie obserwują, więc czemuż nie miałbym przekonać się, czy i mnie to nie dotyczy. Nic to pilnego, lecz czemu nie spróbować takiej sztuczki?

Zadowolony z siebie, i ze swej małej przygody, ruszyłem w długą wędrówkę po mieście, bez wyraźnego celu. Przez pół dnia podziwiałem świątynie i portyki, szedłem kolejnymi krużgankami, oglądałem sklepy, warsztaty, ludzką gawiedź. Uderzyło mnie bogactwo nie tylko wystroju, ale i wszelakiego dobra, które można kupować wszędzie, nie tylko w wybranych dzielnicach. Pewien człowiek, z którym wdałem się w dysputę o imponującej architekturze, z dumą oznajmił mi, że Antiochia to dziś drugie miasto greckie.

– Pierwsze nadal są Ateny, ale to bardziej przez historię i tradycję, niż rzeczywiste znaczenie i siłę – dodał z przekorą.

Z tego, co dalej mówił wyczułem, że oni tu w ogóle mają Rzym za zło konieczne, barbarzyńskie, i szalenie kosztowne. Gdym mu przypomniał, że pomyślność miasta stoi na potędze cesarstwa i legionów, oświadczył, że i tak najpierw był Aleksander z Antiochem, a dopiero potem cała reszta. Pokazując na posąg Zeusa Bottilejosa zapytał, jakich to bogów mogą proponować nowi zdobywcy, skoro sami jedynie korzystają z cudzego dorobku.

– Chroni nas Tyche, strzeże Charon, opiekuje się Apollo, wszędzie towarzyszą nam Najady, jest nawet miejsce dla Izydy – perorował z emfazą. – Spójrz –zaczął pokazywać rękami w różnych kierunkach – gdzie się nie obrócisz, to albo sprawiedliwy Minos, albo Demeter. Heraklesa też nie mają kim zastąpić. – Gdy chciałem już odstąpić, żeby nie wdawać się w mitologiczne spory, zaskoczył mnie jeszcze na odchodnym jawną drwiną – A co Rzym? – niemal krzyczał za mną. – Mógłby ustanowić jedynie boga podatków, ale nie robi tego, bo to chyba byłby jednak wstyd. Ale kto wie? Może nawet gdzieś go chowa na boku, albo w podziemiach, bo pełno tu jego kapłanów. Urzędników i celników, co swoje święto obchodzą każdego dnia – rzucił wyzywająco, nie bacząc, że widział przecież we mnie rzymianina.

Dziwnie przypominało to opinię Makrosa z Pafos, tyle że wyrażoną w tonie bardziej zuchwałym. Gdym po powrocie do domu wspomniał o tym Melosowi, ten tylko wzruszył ramionami.

– Sporo w tym racji, Festusie. Nie lubią tu Rzymu. Pierwszeństwo ma wszystko, co greckie.

– Przecież praktycznie rządzą się sami.

– To prawda. Gdyby nie to, że zachowują swoje prawa i panowanie nad handlem, byłby ciągłe bunty. Ale legiony to bariery przed Armenią i Partami. Gdyby tu weszli, jeszcze bardziej by chyba łupili miejscowych. O wszystkim więc decyduje kalkulacja.

– Dzięki której nawet przegrani mogą być na swój sposób wygranymi.

– I jeszcze się tym chlubić.

– Czy oni rzeczywiście nami tak pogardzają?

– Daj sobie spokój sentymentom. Wystarczy, że się nas boją. Kryją ten strach za pozorami wyższości, a godzą się nań ze względu na względny spokój, który pozwala im nabijać sobie kieszenie. Sztuka okłamywania samego siebie, Festusie, to bardzo przydatna tutaj cnota.

Wspomniałem mu też o ulicznym łotrzyku, którego zamierzałem skaptować na małego szpiega. Kręcił głową, bardzo z tego niezadowolony.

– Co też ci przyszło do głowy, Festusie!? Nie mogłeś przyjść z tym do mnie? Mam swoich ludzi, mogę kogoś z nich wyznaczyć do tej posługi.

– Sam mówiłeś, że wszyscy się tu szpiegują. Więc i wszyscy szpiedzy pewnie o sobie wszystko wiedzą.

– To nie takie oczywiste. Ale jeśli nawet, to jakoś daje się nad tym panować. To są miejscowe, zawiłe gierki, o których nie masz pojęcia.

– Zapewniam cię, że nie jestem naiwny. Wiem, jak to działa.

– Nie znasz chłopaka. Takich małych oszustów są tu tysiące. Trzy litery, a dziesięć zwinnych paluszków, i dwie szybkie nogi.

– Spodobał mi się. Trochę dziki, ale odważny. Dziwny, nie wiedzieć skąd. Przekonam się. Może w ogóle się nie zjawi?

– Czego życzę i tobie, i sobie.

Gdyśmy się tak spierali, powrócił sługa, wysłany do Korbulona. Ku memu wielkiemu zadowoleniu, Gnejusz przyjął zaproszenie, lecz zaproponował, byśmy spotkali się nie na gruncie prywatnym, lecz w termach, jutro w południe. Zastanowiwszy się przez chwilę pojąłem, jak bardzo roztropnie rzecz potraktował. Melos również z uznaniem wyraził swoje o nim zdanie.

– Doskonale! Niech to wygląda na przypadkowe spotkanie. I tak nikt w to nie uwierzy, ale nie będzie powodu do zarzucania komukolwiek spiskowania. Jemu mogłoby to zaszkodzić, a zresztą nie wiadomo, co oni tam w garnizonie wiedzą, i jakie mają rozkazy. Ale na pewno będzie ciekaw, z czym tu przyjechałeś.

– To się dobrze składa. Bo ja też jestem ciekaw paru rzeczy.

I tak oto, nazajutrz, bez zbędnego pospiechu, wyprawiłem się w stronę forum. Tym razem, nie zatrzymując się, przeciąłem je środkiem, po czym, mijając ogród nimf, wkroczyłem przez jeden z mostów na wielką wyspę, gdzie zbudowano pałac cesarski, hipodrom oraz wielkie termy. Powstała przez rozdzielenie się rzeki, ma kształt kolisty, płaski, z murem, otaczającym ją niczym kamienny wieniec. Z czterech łuków, połączonych w czworobok, rozchodzą się cztery pary krużganków, z których jedna dochodzi do pałacu, tworząc jakby jego bramę wejściową. Rezydencja obejmuje czwartą część wyspy, reszta to zabudowania publiczne, w tym właśnie liczne łaźnie.

Tam też niespiesznie skierowałem swe kroki. Ludzi było niewiele, przed samym południem życie towarzyskie dopiero co się zaczyna. Więcej tu o tej porze kobiet, niż mężczyzn, mają one swoje zakątki, gdzie odbywają spotkania we własnym gronie. Jeśli forum jest ośrodkiem polityki i interesów, to termy uznać należy za centrum wszelkich plotek, sekretów, planów małżeńskich, intryg rodzinnych i miłosnych, także schadzek co bardziej niecierpliwych kochanek i kochanków. Niektóre damy traktują to miejsce jak teren łowiecki, gdzie szukają ofiar dla zaspokajania swych zachcianek, zrodzonych z nudów, lub przesytu.

Swoboda obyczajów dawno już przekroczyła granice, za którą przestaje się baczyć nawet na pozory. Pozostają jedynie resztki estetyki, która pozwala jeszcze jako tako odróżniać nas od dzikich zwierząt. Jest w tym wręcz jakieś zapamiętanie w szalonym pościgu za każdym doznaniem, na jakie komu przyjdzie chętka, albo potrzeba. Płeć jest albo sportem, albo interesem, albo chwilowym kaprysem. Wierność stała się dziwactwem, lojalność handlem, zaś przyzwoitość przegrywa z hipokryzją. Nic nikogo już nie dziwi, bierze się rzeczy nie tak, jak być powinny, lecz jakie się dzieją.

Kobiety publiczne zostają żonami senatorów, cesarze i konsulowie otaczają się kochankami, powszechny jest miłosny mecenat patrycjuszy, faworyty rozdają urzędy, alkowy pełne są wyzwoleńców i niewolników, zaspokajających popędy swych pań i panów. Bawią się bogaci, gmin ma też swoje prostytutki, których namnożyło się bez liku. Przygodę kupisz za cenę jednej ryby, dłuższą miłostkę – za trzy. Lupanary jawne i ukryte obsługują każdego, wedle zasobności i upodobania. Wielkie wzięcie mają gladiatorzy. Wojsko na wyprawach używa sobie do woli, a za legiami ciągną się stada usłużnych dziewek taborowych, liczących na resztki łupów.

Młody mężczyzna, wchodząc do publicznych łaźni, nigdy nie wie, jaka pojawi się w środku oferta. Skorzystanie z niej jest równie niebezpieczne, jak i odmowa. Pół biedy, gdy znasz osoby tam akurat przebywające. Możesz wtedy ocenić zagrożenie, albo szanse, co nie znaczy, że masz zaraz uciekać, albo wręcz przeciwnie – szukać dla siebie korzyści. Wszelako należy być ostrożnym, gdyż panuje tam aura gotowości i przyzwolenia, która potrafi szybko osłabić wolę. Nasze kobiety do perfekcji opanowały sztukę wabienia, i przechodzenia od aluzji do czynów. Posługują się też inną bronią, a mianowicie wygrywają naturalną u nas obawę przed posądzeniem o słabość. Gdy nie masz ochoty spełnić ich oczekiwań, wówczas czeka cię drwiąca, lub zgoła nienawistna obmowa odrzuconej hetery, która wynosi swa złość daleko poza ową arenę osobliwych rozgrywek. A więc i tak źle, i tak niedobrze.

Szczęściem, nie musiałem czekać na Korbulona, gdyż zeszliśmy się niemal jednocześnie u wejścia do szatni. Przyszedł odziany zwyczajnie, bez wojskowego ekwipunku, co oznaczało, że nie chce rzucać cię w oczy. Po przywitaniu, uznawszy, iż pójdziemy od wody letniej do zimnej, szybko obmyliśmy się z kurzu, potem ochłodzili, po czym wyszli do ogrodu przy tepidarium. Zasiedliśmy pod portykiem dla schronienia przed słońcem, każąc służbie podać wina. Dopiero wtedy, siedząc na uboczu, z dala od niepożądanych uszu, rozpoczęliśmy właściwą rozmowę, zaspokajając wzajemnie swą ciekawość.

Najpierw, ostrożnie, opowiedziałem mu nieco już zwietrzałych, rzymskich plotek o wspólnych znajomych. W zamian podzielił się wrażeniami po pierwszych miesiącach swego tu pobytu, choć bez wdawania się w szczegóły. Mianowany, wedle zwyczaju, początkującym trybunem wojskowym, wiele już jednak wiedział. Szybko więc przeszliśmy do spraw ważnych. Uznałem, że nie ma co kluczyć, i kryć się za aluzjami, lecz trzeba mówić wprost. Korbulon to człowiek przyzwoity i uczciwy, może mało wyrafinowany, ale zacny i stanowczy, szczery w sądach, choć uważny w ich wypowiadaniu.

– Co cię tu sprowadza, Festusie? – spytał wreszcie bez ogródek. – Tylko mi nie mów, że zwykła chęć oglądania świata. U Tycjanów nie ma takich przypadków, bez szczególnych powodów.

– Powody mam, choć i ten też wchodzi w grę.

– Co więc jest pozorem, a co istotą sprawy?

– Wybieram się szlakiem karawan. Ale muszę również rozeznać się w stanie tutejszych interesów.

– Rodzinnych, czy publicznych.

– Wiesz doskonale, że trudno nam to rozdzielać. Nasza pomyślność związana jest z pomyślnością cesarstwa. A z tą ostatnią bywało ostatnio różnie.

– Krążą różne domysły. Ale nic jeszcze pewnego – rzucił, kryjąc niecierpliwość.

– Cesarz zabrał się za porządki w Rzymie. Duże porządki.

– To znaczy? – aż pochylił się w moją stronę z błyskiem w oku.

– Sejan dał głowę. Trwają wielkie łowy – odparłem po dłuższym namyśle, cicho, bez żadnych gestów.

– Skąd ta wiadomość? – pytanie padło spokojnie, rzeczowo.

– Dostałem list od ojca. Cesarską pocztą

– Kiedy?

– Przedwczoraj.

– Do nas też przyszły nowe rozkazy. Ale nie ma w nich nic, o czym mówisz.

– Nie mnie to oceniać.

– Wielka nowina! Dziękuję ci za zaufanie. – Zamyślił się. – Teraz pojmuję, czemu naraz dosyłają żołnierzy, i nakazują gotować oddziały do pilnowania armeńskiej granicy.

– Co przez to rozumiesz?

Korbulon pokrótce objaśnił mi, jak po swojemu widzi sytuację w prowincji. Panuje tu delikatna równowaga między nami, Armenami i Partami. Lecz od pewnego czasu zaczęło się to psuć za sprawą jątrzenia przez stronnictwa, szukające poparcia w osłabieniu rzymskiej władzy w Syrii, i Partii. Także przez szukanie sojuszników u obcych, wśród których niechętnych Rzymowi nie brakuje. Konieczne więc stało się pokazanie, że w chwilach zamętu w stolicy nie może tu być miejsca na żadne podejrzane gierki. Ważne jest także wzmocnienie sił, pilnujących porządków przy granicach. Młody trybun doskonale to rozumiał, wspominając przy tym dawniejsze nieco czasy.

– Niegdyś Germanik osadził tu i tam sprzyjających nam królów. Zwłaszcza Artaban, ten udał mu się najbardziej.

– Czyli co?

– Ukrócił harce książątek, bardzo nam nieprzychylnych. No i zlikwidował panoszenie się wszechwładnych Greków.

– Cóż, Germanik był nie tylko wielkim wodzem, ale i zręcznym politykiem. Miał wszędzie posłuch.

– Więc Tyberiusz przestraszył się jego siły i dał wolną rękę Pizonowi, żeby go zabić – rzucił z goryczą.

– Trudno tego dowieść.

– Festusie, obaj wiemy, jak było!

– Życie toczy się dalej.

– Ale jak? Teraz, od dziesięciu lat nie ma na miejscu mocnej ręki.

– A Sencjusz? Przecież przegonił Pizona.

– Owszem, zebrał wiernych mu ludzi, i Germanika pomścił. Ale rządził krótko, bo również okazał się niewygodny. A teraz? Lamia to ponura kreatura, siedzi w Rzymie, a tu panoszą się nasyłani zausznicy i złodzieje. Jest okropna grabież, a to psuje krew. I daje pretekst nie tylko do podburzania ulicy, ale i spiskowania po rezydencjach, nawet na zagranicznych dworach.

– Mocne słowa. Gnejuszu. Skąd to możesz wiedzieć? Jesteś tu od niedawna.

– Wystarczy mi, co widzę, i wiem w sprawach wojskowych.

– Nie znam się na tym.

– Weźmy choćby dostawy. I zamówienia publiczne. To już zdążyłem poznać aż nadto, żeby przekonać się o tutejszych porządkach. Chociażby o fatalnym stanie dróg.

– Drogi? A to ciekawe. Miałem cię właśnie o nie zapytać. Wybieram się w podróż i bardzo mnie one interesują.

– To się bardzo na nich zawiedziesz. Miejscami są tylko linią na mapie.

– Być nie może. Sam to sprawdziłeś?

– Gdy przyjechałem, ktoś postarał się wyprawić mnie z obozu. Dostałem rozkaz przeglądu małych garnizonów na wschodzie i północy. Tu bez przerwy przerzuca się żołnierzy z miasta do miasta, z legii do legii, więc panuje straszny bałagan.

– Rozeznałeś się w tym?

– Jako tako. Ale co z tego? W tutejszym zamęcie wszędzie jest tak samo. Samowola, złodziejstwo, rozprzężenie, rozboje, polowania na niewolników. Festusie, nasza armia w tej części Syrii to po prostu dramat!

– Nie przesadzasz?

– Jest, jak mówię.

– Ale co z tymi drogami?

– Mało warte. Rozpadają się, sypią, stacje jak kurniki, a do tego źle postawione.

– Skąd to wszystko?

– Oszustwa – zaczął wyliczać. – Brak nadzoru. Nieuctwo. Przekupstwa. Rozkradzione materiały. Fałszywe raporty i rachunki. Spekulacje ziemią. Co tylko chcesz.

– Próbowałeś się czegoś wywiedzieć?

– U kogo? Nie ma z kim rozmawiać. Tu ręka rękę myje. Wielkie pieniądze, to i wielkie sekrety. Wszystkim rządzi rada, a to same łobuzy. Opłacają się urzędnikom, a ci kryją złodziejstwo. Błędne koło.

– A dowódcy?

– Też wciągnięci w te machinacje. Rozleniwieni, niewiele się dzieje, więc szukają dla siebie korzyści gdzie się da. A wojsko gnuśnieje.

– Muszą cię tu nie lubić.

– Ale trochę się mnie już boją, bo mam poparcie żołnierzy – powiedział z niekłamaną satysfakcją. – Ci wiedzą, że chcę im pomóc.

– Ale jak?

– Najpierw trzeba zadbać o zaopatrzenie. Potem przywrócić karność, więcej ćwiczyć. No, i wprowadzić lepszą broń.

Teraz Korbulon zalał mnie wiedzą wojskową. Młody entuzjasta, począł tłumaczyć, że należy wprowadzić nowy rodzaj ekwipunku, bo tu walczy się inaczej niż w Germanii, czy Hiszpanii. Zarzucił mnie opisami nowych pancerzy, hełmów i tarcz własnego pomysłu. Prawdę mówiąc, trochę mnie znudził, ale na szczęście zorientował się, że nie jestem do tego dobrym słuchaczem, więc zaniechał dalszych wyjaśnień. Gdy tak perorował, pomyślałem sobie, że spróbuję z nim pewnego interesu z pożytkiem dla naszego domu..

– Wspomniałeś o drogach i dostawach – podjąłem wcześniejszy wątek. – Każę naszemu faktorowi, żeby się rozejrzał jak się sprawy mają – dodałem ostrożnie. Gdy zauważyłem zainteresowanie, ciągnąłem dalej. – On tu zna wszystko i wszystkich, więc może być ci pomocny w rozwiązywaniu tych kłopotów. Możesz zdać się na jego zdanie, bo to człowiek dużej praktyki, zna się na rzeczy.

– Tu potrzeba uczciwości, a przynajmniej podstawowej przyzwoitości – Korbulon w mig zrozumiał, co mam na myśli. – Jeśli za niego poręczy Tycjan, uznam, że warto z nim porozmawiać – nie można było jaśniej skwitować mojej propozycji.

– Masz moje słowo, Gnejuszu. Umie prowadzić interesy roztropnie, ale i pilnując korzyści obydwu stron – uprzedziłem, że nie będzie nic za darmo.

– Skoro tak, to wie, gdzie mnie szukać. Jeśli jest, jak mówisz, chętnie go wysłucham.

– Jeszcze dzisiaj mu to nakażę. Może uda się coś pewnego domówić przed moim wyjazdem.

– A, właśnie, wspomniałeś o swoich planach – wyraźnie się ożywił. – Dziwny masz pomysł.

– Nie nazwałbym go dziwnym, raczej ciekawym i pożytecznym, choć dla niektórych nieco szalonym.

– Festusie, ten szlak to całe miesiące wędrówki! I to w jedną stronę! Jak ty sobie to w ogóle wyobrażasz?

– Do granicy nie powinno być z tym wielkich problemów. A co potem? Zobaczę. Mam dawne, rodzinne zapiski brata mego dziadka, który dawno temu tam się zapuszczał, nawet ze sporym powodzeniem. To duża wiedza, również o tym, co jest dalej, aż do Scytów.

– Ale przecież tam są góry, pustynie, obce ziemie. Nie mówię już o takich drobiazgach, jak dzikie plemiona, bandyci, nieznane niebezpieczeństwa.

– Idą jedni, mogę pójść i ja. Widzisz, mam niespokojną naturę poszukiwacza.

– Chyba nie tylko naturę. Jeszcze w Rzymie domyślałem się, że dobrze cię do takich poszukiwań szkolono.

– Niech to zostanie między nami.

– A, więc tak się rzeczy mają – spojrzał na mnie z mieszaniną uznania i rozbawienia. – Jak to powiedziałeś? Interesy Tycjanów, to po części i interesy cesarskie?

– Otóż to.

Zamilkł, ja również nie kwapiłem się do wynurzeń. Sprawiał wrażenie dobrego oficera, więc musiał mieć pojęcie o strategii, myśleć politycznie. Nie potrzebował szczegółów, by pojąć, że za moją wyprawą kryć się muszą też jakieś inne, ważne względy, niż samo tylko upodobanie do przygód. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie zagrała w nim nuta praktycznego żołnierza, zdolnego patrzeć trochę dalej niż tylko od jednej bitwy, do drugiej.

– Skoro tak, to i ja mam dla ciebie pewną propozycję – odezwał się po dłuższej chwili milczenia.

– Chętnie wysłucham.

– Byłbym ciekaw, co też uda ci się dojrzeć po drodze, co miałoby wartość dla wojska. Gdy wrócisz, chętnie bym się tego dowiedział.

– Co konkretnie masz na myśli?

– Zdam się na twoje wyczucie. Ogólnie idzie o przejścia między górami, zagrożenia dla przemarszów, taborów. Źródła wody, rzeki, pustynie. Jesteś trochę wychowankiem Strabona, i wielkim znawcą geografii, więc takie rzeczy to dla ciebie oczywistość.

– To wszystko?

– Jeszcze coś. Ciekawi mnie, jakie ludy tam mieszkają. Ilu mają wojowników? Jakich dowódców? Jaką broń? Jakie konie? Kryjówki? Kto z kim walczy? I jak? – wyliczał niczym dobry, wojskowy praktyk. – No, i to samo u Partów. Szczególnie duże miasta.

– Partów? Przecież mamy z nimi pokój.

– Dzisiaj pokój, ale kto wie, co będzie jutro.

Dziwnie czegoś nie zaskoczyły mnie jego słowa. Korbulon może i nie był zbyt lotnym człowiekiem, lecz zapowiadał się na doskonałego dowódcę, szukającego wielkich zwycięstw. Miał zapał, dobre przygotowanie, ambicję, czuł powinność wobec własnego kraju, mimo młodego wieku znał się na wojsku, jak mało kto. Rzadkość wśród naszych salonowych mianowańców, mierzących wysoko, tyle, że bez chęci ponoszenia trudów nauki, i zdobywania doświadczenia.

Naraz przypomniałem sobie, że jest przecież rówieśnikiem Seneki. Jakże wiele ich jednak różniło. Jeden, sprytny karierowicz, kryjący się za maską filozofa, wymyślający pomysły na zdobycie pozycji i majątku popisami i intrygami w wielkim świecie. Drugi, dobry żołnierz, uformowany w dawnej tradycji, świadom swoich zalet, i wyraźnie chętny do zdobywania sławy bardziej wojennej, niż dworskiej. Ciekawe, jak potoczą się ich losy. Na tym świecie, rządzonym przez kapryśnych bogów, nie zawsze liczą się zasługi i przymioty. Jeśli dożyję, przekonam się, czy tak zawsze być musi.

Tak oto, rozmowa, którą miała być jedynie próbą zorientowania się w tutejszej sytuacji, zamieniła się w osobliwą wymianę interesów. Znając Melosa, wiedziałem, że raz dopuszczony do takiej okazji, nie popuści, i przechwyci przynajmniej część dostaw i prac dla wojska. Korbulon, zyskawszy we mnie swego wywiadowcę, poprze faktorię Tycjanów, co wyjdzie na dobre i nam, i jemu. Rzecz w tym, że nie będzie to łatwe, gdyż miejscowi gracze, wspomagani przez urzędników, zrobią wszystko, by nie dać sobie wyrwać dostępu do cesarskich pieniędzy. Trzeba jakoś to uprzedzić, a najlepszym sposobem powinna tu być groźba utraty pozycji w nowej sytuacji po obaleniu Sejana.

– Gnejuszu, muszę ci coś wyznać. Otóż pewien członek rady, zaprosił mnie na jutro do siebie na wieczorną biesiadę.

– Szybki jesteś, Festusie.

– Poznałem go przez przypadek, i, prawdę mówiąc, niezbyt mi się spodobał. Ale uważam, że warto skorzystać z zaproszenia.

– Kto to taki?

– Stelion.

– No, to trafisz w kłębowisko żmij. Uważaj, bo bardzo są jadowite.

– Nie jest pewny, po co przyjechałem. Udałem, że wyłącznie w rodzinnych interesach. Ale wyszło, jak wyszło. Jeśli wiadomości z Rzymu już dotarły, to ani chybi podejrzewa, że mam tu jakąś misję.

– Nie inaczej. Rozumuje po swojemu, czyli zawsze wypatruje zagrożenia.

– Może go trochę postraszyć?

– Strachliwy nie jest. Za mocny, za bogaty. Nie zginie. Ale będzie węszył, jakie zmiany szykują się w pałacu. Ma tam swoich ludzi, trzyma ich na hojnych łapówkach. Gdy znikną, straci wiele możliwości działania.

– Co radzisz?

– Myślę, że z początku będzie się łasił. Ale tylko po to, żeby cię podejść.

– Wspomnę, że szykuję raport dla ojca w sprawach handlowych. Oni wiedzą, że nasz dom prowadzi wiele interesów cesarza i jego rodziny, a w Syrii ma na nie wyłączność. Od lat mieliśmy o to swoją wojnę z Sejanem. Wielu nam tu szkodziło.

– I teraz ją wygraliście?

– Na to wychodzi.

– Zapewne zastanawiają się, czy nie masz jakich cesarskich pełnomocnictw? Co ci wolno zrobić?

– Po prawdzie tyle, co nic.

– Ale tego wiedzieć nie mogą. Więc założą to, co dla nich najgorsze. – Zaśmiał się. – Jakże musi ich dusić taka niepewność.

– Człowiek zagrożony bywa niebezpieczny.

– Nie martw się na zapas. Zobaczysz, zaczną się do ciebie zgłaszać gromady chętnych na klientów. I donosić jedni na drugich.

– Nie chcę się w to bawić. Będę ich odsyłał do Melosa, naszego faktora. Jego nikt nie zwiedzie. A sam zachowam łaskawy dystans.

– Długo tak się nie da. W końcu sprawy się wyjaśnią.

– Zatem mamy mało czasu. Byle nie było kłopotów z wojskiem. Ty też miej oczy otwarte.

– Mówisz tak, jakbyś coś podejrzewał.

– Nic konkretnego. Ale ostrożności nigdy za mało.

Opowiedziałem mu o swoich rozmowach z Venustusem podczas podróży na Cypr, i moich przemyśleniach z nimi związanych. Wspomniałem też o centurionie, i przeprawie z wojskiem. Na to drugie machnął tylko ręką, natomiast pierwsza sprawa wyraźnie go poirytowała.

– Sam widzisz, jak to jest. Nie on jeden, i nie ostatni. Żołnierze zawsze szukają okazji do bogacenia się. Jednak lepiej, żeby to robili podczas wypraw wojennych. To bardziej naturalne. Coś za coś. Ale masz rację, taka praktyka to niedobra rzecz. Zwłaszcza, jeśli się zanadto rozplenia.

– Powiedziałem ci, żebyś wiedział. To chyba działa od dawna, i jest dość powszechne. Więc i w wojsku znajdą się niechętni temu, co się wydarzyło. Warto uważać. Sam będziesz wiedział, jak na to patrzeć.

Nie padły żadne ważkie słowa, lecz czułem, że zawarliśmy swego rodzaju niepisany sojusz. Ja mam zdać do Rzymu sprawę, co się tu dzieje, on zaś ma baczyć, czy wojsko zachowuje spokój, i czy nie zechce mieszać się do polityki. Ja mam swoje zadanie, i swoje plany, on swoją ambicję. Wspierając się, obydwaj będziemy robić, co do nas należy, a co przy okazji przysporzy nam korzyści. Nie ma między nami sprzeczności interesów. Jeśli jest w tym nawet nieco obłudnej prywaty, to przecież nie działamy na szkodę państwa, ani w żadnych złych zamiarów. Odruchowo wstaliśmy, czując, że powiedzieliśmy sobie wszystko, co mogliśmy dzisiaj powiedzieć. Chcąc jeszcze przez chwilę nacieszyć się spokojem tego miłego miejsca, podeszliśmy do obmurowanej skarpy, skąd widać było rzekę, zatłoczoną łodziami i wielkimi, płaskimi barkami.

– Spójrz, Gnejuszu – rzekłem, wskazując na uwijających się w dole ludzi – i sam powiedz. Czyż nie obchodzą ich bardziej wiry na rzece, niż zawirowania wielkiej polityki i historii? Wiedzą, co im grozi, co omijać, czego się bać. Doskonale radzą sobie z tym bez nas. Nie szkodzą jeden drugiemu na tej wodzie, choć przecież wcale nie muszą za sobą przepadać. Nie sądzisz, że na swój sposób są od nas rozumniejsi?

– Za dużo im przypisujesz, Festusie. To nie rozum, raczej umiejętność przeżycia. Gdyby ich odpowiednio podburzyć, gotowi skoczyć sobie do gardeł, albo w każdej chwili wyjść na brzeg, i podpalić całe miasto, które ich karmi.

– Grabiąc, co się da, a przy okazji zabijając się o łupy.

– Nie masz zbyt wielu złudzeń co do ludzkiej natury.

– Sam nie wiem. Jest we mnie jakieś rozdwojenie. Z jednej strony, nie chcę patrzeć na ludzi tylko jak na odmianę zwierząt. Z drugiej jednak, rzadko mam okazję, by sądzić inaczej.

Wróciliśmy do szatni wstępując jeszcze na chwilę do sali z zimną wodą. Po drodze rzuciłem okiem na stojący w oddali posąg Afrodyty, uśmiechając się w duchu do wspomnienia z Cypru. Choć nie było tu aż tak wyzywających rzeźb, to jednak zmysłowość nie dawała o sobie zapomnieć przez nader wymowne mozaiki i obrazy, zdobiące wszystkie ściany. Wymieniliśmy kilka żartobliwych uwag, lecz zauważyłem, że Korbulon był w tych sprawach raczej zasadniczym ponurakiem. Ciekawe, jak tak młody i żywotny mężczyzna urządził sobie życie prywatne w Antiochii. Wszak natura ma swoje prawa. Nie chcąc go jednak drażnić, dałem sobie spokój z dopytywaniem, by nie ryzykować utraty sympatii, jaka między nami powstała.

Po wyjściu z term przeszliśmy razem przez most, po czym pożegnaliśmy się, umawiając co do sposobu porozumiewania w domówionych właśnie sprawach. Czekała mnie jeszcze jedna wizyta, którą doradził mi Melos. Przygotował on mianowicie dla mnie osobne, małe lokum w naszej insuli, na krańcu najstarszej części miasta. Usadowiona niedaleko mostu, którym onegdaj przejeżdżaliśmy, jadąc do gaju rezydencji, była trzypiętrową, dużą kamienicą, z magazynem, dwoma warsztatami na dole, oraz kilkunastoma pomieszczeniami mieszkalnymi dla robotników i służby. Przezorny nasz faktor przeznaczył tam dla mnie jakby kryjówkę na wypadek, gdybym zmuszony został nagle szukać chwilowego schronienia lub chciał się spotkać z kimś, z kim nie powinienem widzieć się publicznie. Rano wyjaśnił mi jak mam tam trafić, teraz więc postanowiłem sprawdzić, co też mi wyszykował.

Schodząc ku murom przy rzece, przechodziłem przez dzielnicę raczej z tych gorszych i najuboższych. Może nie nasza Suburra, ale coś do niej podobnego. Kto wie, może w tej właśnie chwili chowa się tu jaki nowy Cezar, niemniej widok zatłoczonych, brudnych uliczek nie skłaniał do myślenia o herosach. Oglądano się za mną, jako że ubrany byłem stosownie do mego stanu, co czyniło mnie dwakroć bardziej widocznym, niż gdybym był zwykłym kaleką. Wywierało to zwłaszcza wrażenie na kobietach, szukających szybkiego zarobku. Czułem się niezręcznie, na szczęście szybko odnalazłem właściwy dom, i z ulgą wszedłem do środka.

Zarządca, uprzedzony o tak dziwnym gościu, przywitał mnie grzecznie, i zaprowadził na piętro, gdzie wskazał przeznaczony dla mnie pokój, Nie wiem nawet, czy wiedział, kim jestem, wykonywał jedynie polecenia Melosa, a ten zapewne o tym nie wspomniał. Rozejrzałem się, okazując zadowolenie z względnej czystości wyposażenia, prostego, ale wygodnego, jak na te warunki. Powiedziałem gospodarzowi, że raczej nie będę tu zaglądał, lecz może zjawi się ktoś na umówione hasło, lub znak. Byłoby to potrzebne na wypadek konieczności zachowania sekretu przez kogoś, kto by tego potrzebował. Rozmówiliśmy się krótko i rzeczowo, wręczyłem mu kilka monet na zachętę, po czym spiesznie wyszedłem, chcąc jak najszybciej uwolnić się od panującego tam zaduchu.

Zdarzało mi się w życiu bywać w rozmaitych tego rodzaju miejscach, biednych, brudnych, zatęchłych, nawet niebezpiecznych, Ale były to wizyty krótkie, wymuszone przez okoliczności, nieraz wręcz konieczne. Ostatnio sypiałem na pokładach statków, na wozach, na ziemi, w kiepskich gospodach. Nie sprawiało mi to kłopotu, nie jestem wydelikaconym paniczykiem, w czasach mej szczególnej edukacji nie takie przechodziłem próby. Zawsze miało to jednak swój początek i koniec, a świadomość tego pozwalała radzić sobie z trudami takich doświadczeń.

Wszelako od zawsze porażała mnie myśl, że takie życie może być przeznaczeniem człowieka. Nieuchronnością, zesłaną przez los. Zniewoleniem przez przymus trwania za wszelką cenę. Niemożnością wyrwania się z wiecznego poniżenia przez biedę. Pogodzeniem z rolą, przypisaną przez bogów. Budziło to we mnie odruchy niechęci i rezygnacji, buntu, niekiedy wręcz lęku przed rozpaczą, jaką odczuwa ktoś, komu brak gotowości do wyrwania się z takiego stanu, i szukania po temu możliwości.

Niewolnikiem jest się z urodzenia, jako jeniec, lub zdobycz wojenna, sprzedany towar, lub osądzonym za długi. Kto trafi do dobrej familii, ma umiejętności, ten zyska całkiem znośne położenie, zabezpieczenie, nawet niezły status. Ale i tak nie jest niczym innym, jak tylko mówiącym narzędziem, użytecznym, całkowicie podanym swemu panu. Patrząc na mijanych tu ludzi, zdałem sobie sprawę, że, po większej części, są mimo wszystko wolni, aczkolwiek cierpią większy niedostatek, i gorszy los, niż niejeden niewolnik. Jakże to więc jest?

Bieda, przymus, lub nieuctwo zniewalają ich, i zmuszają do ciężkiej pracy bez wyboru, ale nie odbierają praw. Z kolei uczony Grek, wychowujący dzieci w bogatym domu, ma się znakomicie, niczego mu nie brakuje, ale gdy jest niewolnikiem, praw nie ma żadnych. Czy gotów jest zrezygnować ze swej pozycji na rzecz niepewności jutra? Po co miałby to robić, w imię czego? Zwykle bywa tak, że gdy kto z cudzej woli zostaje wyzwoleńcem, z własnej służy nadal tam, gdzie dotąd służył. Co go przykuwa do dawnego właściciela? Zmienia się jeno formuła, a nie realność podległości. Jakże więc rzeczy się mają?

Czym jest w wola panowania nad swym życiem? Czym pragnienie wolności? Czym godność? Gdzie owa wielkość, i nieśmiertelność duszy, o jakiej czyta się u Platona? Te dylematy łatwo rozważać podczas dysput filozoficznych, gdy nic nie zagraża, gdy jest syto, barwnie, pogodnie, nawet bardzo uczenie i nobliwie. Gdy jednak idzie się dzielnicą biedy i walki o przetrwanie, wówczas na nic zdają się piękne argumenty i wyrafinowane sylogizmy. Znów przyszedł mi na myśl Seneka. Ciekawe, co miałby tu do powiedzenia o swej ulubionej etyce? Do czego by ją przymierzył, do czego przekonywał, co zalecał mijanym przez mnie biedakom, ciężko pracującym mężczyznom, zbyt wcześniej postarzałym kobietom, niepiśmiennym ulicznikom? Obiecałem sobie, że gdy wrócę – jeśli w ogóle wrócę – nie omieszkam o to go zapytać.

Wyszedłem z labiryntu krętych uliczek i nędznych domostw, dotarłem w pobliże muru przed agorą, wreszcie przeciąłem wielką kolumnadę, i skierowałem w stronę domu. Zmęczony upałem, zatrzymałem się przy cesarskim teatrze, i usiadłem z boku na jakimś kamiennym bloku. Miałem już dość krążenia po mieście, chciałem przez chwilę odpocząć po całym dniu wrażeń. Nie dane mi było jednak zaznać spokoju. Oto po kilku chwilach stanął przede mną ów wyrostek, którego dzień wcześniej przydybałem na złodziejskim procederze. Pojawił się znienacka, nie wiedzieć skąd. Patrzył wręcz wyzywająco, lecz z jakiegoś powodu podobał mi się jego łobuzerski uśmieszek.

– A, jesteś. Znalazłeś mnie.

– Nie było trudno. Chodziłem za tobą od rana po całym mieście.

– Na wyspie też byłeś?

– Tam trzeba uważać na straże. Czekałem przy moście.

– Czemuś wtedy nie podszedł?

– Wolałem poczekać. Więcej zobaczyć.

– Chytry jesteś.

– Dlatego jeszcze żyję.

– I co mi powiesz?

– Co to ma być? Ten zarobek?

– Nie tak szybko. Wpierw powiesz mi coś o sobie.

– Na co to komu?

– Skoro miałbym ci co zlecić, muszę wiedzieć, czy się nadasz?

– Nadam się do wszystkiego. To musi być coś podejrzanego.

– Czemu tak uważasz?

– A czemu taki ważny pan wchodzi do biednego domu, i szybko stamtąd wychodzi?

– To jeszcze nie sekrety.

– Ale tam łatwo się skryć.

Roześmiałem się. Żadnego udawania, prosty język ulicznika, szybka orientacja. Musiał śledzić mnie jeszcze od wczoraj, choć tego nie zauważyłem. Wyglądał na zwykłego oberwańca, jakich setki kręcą się dokoła. Drobny, zwinny, czujny, nieufny, ale najwyraźniej zaciekawiony. Może uznał, że nadarza mu się okazja, by okpić kogoś, kto sam naprasza się na ofiarę jego sprytu? Nie sprawiał wrażenia prostaka, ni dzikusa, miał w sobie osobliwą chłopięcą dumę.

– Jak cię zwą?

– Może być Dolan.

– Może być?

– Niech będzie.

– Skąd jesteś?

– Czy to ważne?

– Ile masz lat?

– Ile trzeba.

Butny, hardy, niegrzeczny, ale czy zepsuty? Nie odwracał oczu, nie machał rękami, stał spokojnie, trochę kołysał ciałem. Pytałem powoli, z pewnym ociąganiem i zastanowieniem, on zaś jakby mnie zbywał. Wiele przemawiało przeciwko niemu, ale przeczucie mówiło mi, że warto zaryzykować.

– Jak mam ci wierzyć, skoro tak się wymigujesz?

– Co to za robota?

– W sam raz dla ciebie.

– Mam kraść?

– Nie.

– Węszyć?

– To już prędzej.

– Za czym?

– To się okaże.

– Długo?

– To też się okaże.

– Gardłowe sprawy?

– Raczej nie.

– Raczej?

– Powiem, jak uznam, że się nadasz.

– Czyli kiedy?

– Najpierw próba.

– Kiedy?

– Od zaraz.

Widziałem, że jest chętny, ale nadal czujny. Szybko pytał, szybko odpowiadał. Teraz na chwilę zamilkł.

– Na próbę – zgoda. Co ma być?

– Trochę poszpiegujesz.

– Kogo?

– Na razie nie kogo, ale gdzie? Usiądź, to wyjaśnię.

Postanowiłem dać mu zadanie proste, ale i takie, które do niczego nie zobowiązywało. Gdyby nawet zniknął, to i tak nic by się nie stało, ot, nieco straconego czasu, i kilka zmarnowanych monet.

– Rozejrzysz się za ludźmi od dalekich karawan. Jacy są, skąd, gdzie się tu kręcą, z kim zadają, gdzie mieszkają, obozują? Kto u nich ważny, kto sługa? Idź na targi, za miasto, popatrz, czym handlują. Czy walczą miedzy sobą? Języków pewnie nie znasz, więc niewiele pojmiesz, o czym mówią.

– Trochę rozumiem – odparł, z dziwną, jakby złą nutą w głosie.

– Tym lepiej – nie wnikałem skąd u niego ta znajomość. Zapewne wyuczył się kilku słów, myszkując po swojemu między handlarzami.

– Coś szczególnego?

– Na razie nie. Tylko jak najwięcej wiadomości. Trzy dni wystarczy?

– Wystarczy.

– Dobrze. Spotkamy się w tym samym miejscu, w południe. Gdyby mnie nie było, czekaj następnego dnia.

Wyciągnął rękę, a ja wręczyłem mu dwie sestercje. To dużo, jak na takiego wyrostka, ale zależało mi na tym, żeby się zachęcił.

– Jak się dobrze sprawisz, dodam jeszcze ze dwie.

– Pięć.

– Trzy. Tylko na ten czas bez złodziejstwa. Masz być czysty jak łza, i nie rzucać się w oczy. Pomocnikom każ to samo. Nie chcę mieć tu żadnych ogonów, ani kłopotów. Zresztą, nie znamy się.

– Niby skąd? – zaśmiał się, odwrócił, i tyle go było.

Byłem dziwnie spokojny, że pojawi się w umówionym terminie. Choćby po to, żeby odebrać obiecaną nagrodę. Może mieć mnie za głupka, któremu da się coś zmyślić, lecz sądzę, że niezwykłość propozycji zachęci go do kontynuowania tej zabawy w szpiega. Nic jednak w tym pewnego. Niemniej ryzyko małe, chyba że zechce mnie sprzedać tym, których ma obserwować. Ale kto zechce uwierzyć nieznanemu ulicznikowi? W takim najmowaniu ludzi zawsze jest sporo niepewności. Cóż, albo coś z tego wyjdzie, albo nie.

Po powrocie do domu, resztę dnia spędziłem na spisywaniu czegom się już wywiedział, także na sprawdzaniu i uzupełnianiu poprzednich zapisków. Wieczór zszedł mi z Melosem na rozmowie o rozmaitościach z życia tutejszego towarzystwa, o tym, kto jest kim, kto z kim trzyma, i dlaczego, kto ma jaką kochankę, kto najwięcej kradnie, i jak. Najważniejsze było jednak to, że doszły tu wreszcie wieści o losie partii Sejana, i wywołały spore poruszenie między członkami rady.

– Jakby kto wsadził kij w mrowisko – perorował faktor. – Mają się zebrać za dwa-trzy dni, do tego czasu rozegrają po cichu swoje intrygi na tyle, żeby urządzić sprawy po nowemu. Ciekawe, czy będą jakieś trupy?

– Melosie, toż to nie igrzyska!

– Na swój sposób są. Tylko na innej arenie, bez zbędnych widzów. Ale ofiary być muszą.

– Mało mnie to interesuje. Jeśli nie będzie ruchu w legii, czy tutejszej prefekturze, to nie ma się czego obawiać.

– Mówiłem przecież, że nie ma ani chętnego, ani zdolnego do wzięcia władzy. Za to wielu do wzajemnego okradania się.

– Jak się w tym mają nasze sprawy?

– Jak najlepiej.

Opowiedziałem mu o spotkaniu z Korbulonem. Niczym rasowy pies myśliwski, którzy poczuł zwierzynę, podjął temat współpracy z wojskiem. Nie trzeba mu było moich rad, sam wiedział, jak się takie sprawy załatwia. Szczwany lis, rozumiał, że działać należy ostrożnie, ale szybko.

– Jutro wyślę list do twego przyjaciela. Zapytam, gdzie, i kiedy mógłbym z nim omówić to, czym zechciał podzielić się z moim panem.

– Panem?

– Zachowanie wyczucia proporcji, hierarchii, i grzeczności, to rzecz najpierwsza. Z tego, co mówisz, jest wielkim służbistą, a tacy lubią, kiedy rzeczy są na swoim miejscu.

– Melosie, nie kpij. Gnejusz to naprawdę przyzwoity człowiek, i mój dobry kompan..

– I dlatego winien mu będę szacunek i posłuch. Festusie, znam się na tym. Zostaw to mnie, a przekonasz się, ze nie zawiodę.

– W to nie wątpię. Jak zwęszysz trop, to już nie popuścisz.

Gdy wspomniałem o chłopaku, i danym mu zleceniu, kręcił nosem, ale nie za bardzo. Pomysł uznał za niezły, lecz powątpiewał w jego powodzenie.

– Nigdy nie wiesz, jak, i kiedy taki cię oszuka. Przecież może ci nakłamać, ile zechce. Poza tym, może nam ściągnąć na kark jakichś zbirów.

– Nie sądzę. Szybko się zorientuję, czy mnie zwodzi, czy nie. Są na to sposoby.

– Obyś miał rację. Ale każe jednemu swojemu człowiekowi, żeby to wyśledził.

– Nie zawadzi. Tylko mi go nie spłoszcie.

– Festusie, jeśli przetrwałem tu całe swoje dorosłe życie, to dlatego, że doskonale wiem, jak to się robi.

Przed udaniem się na spoczynek, zamieniliśmy jeszcze kilka słów, o jutrzejszej uczcie u Steliona. Byliśmy zgodni co tego, jak mam się zachować.

– Wyniosła ostrożność, podszyta ciekawością, ale i aprobatą dla gustu gospodarza, choćby był i podły. On tam jest najważniejszy, i masz to zauważać. A przy tym być Tycjanem, więc jakby samym centrum cesarstwa. Arbitrem w sprawach wielkich i małych. Dodaj do tego odrobinę tajemniczości, a zgłupieją.

– Melosie, bez przesady. Uważam, że lepiej okazać łaskawe zrozumienie dla niepewności losu tak wspaniałych obywateli. Niech się trochę pożalą nad sobą.

– A ty ich będziesz pocieszać?

– Najpierw muszę się dowiedzieć, w czym.

– Na to bym nie liczył. To jedna banda, więc wzajemnie się pilnują. Ale doniosą na innych. Tak czy owak, czegoś się wywiesz.

– Zobaczymy. – Przeciągnąłem się. – Teraz potrzebuję odpoczynku.

– I atrakcji? – uśmiechnął się wesołkowato.

– Pomyślę – roześmiałem się i ja. – Rozważę to z całą powagą, jakiej wymagają tak niezwykłe okoliczności – zakończyłem żartem, pozdrawiając go na obchodnych pożegnalnym gestem.

 

Początek u Kresu Drogi

  1. Czego można się przypadkiem dowiedzieć o sobie

Po pierwszych dniach płynięcia na fali przypadków, nastała pora porządkowania planów dalszego działania. Melos był w swoim żywiole, urządzał sprawy wokół starych i nowych interesów. Ja natomiast pragnąłem jak najszybciej wywiązać się z cesarskich zobowiązań, by spokojnie rozpocząć przygotowania do zamierzonej wyprawy. Okoliczności spowodowały, że moja osoba nabrała tu jakiegoś pozornego znaczenia, lecz nie miałem ani prawa, ani ochoty wtrącać się w bieg wydarzeń. Mogłem je, co najwyżej, obserwować jako statysta, by zdać z nich relację, a i to bardzo powierzchowną, stosownie do rangi zadania, także możliwości. Wielka w tym pomocą był nasz nieocenionego faktor ze swą niebywałą wręcz wiedzą o miejscowych układach. Był tu ważnym graczem z nadania Tycjanów, tyle że roztropnie trzymał się w cieniu, z dala od polityki.

Moje przybycie przydało jego poczynaniom impetu, gdyż wszystko, co teraz czynił, przez kaprys bogów zyskiwało jakby cesarskie imprimatur. Na szczęście, nie osłabiło to przyrodzonej mu zdolności do chłodnej kalkulacji. Wiedział, że podobna sytuacja się nie powtórzy, więc przemyśliwał, jak najlepiej ją wykorzystać do umocnienia pozycji naszego domu, i wyciągnięcia z tego możliwie największych korzyści. Szczególnie rozochociła go wizja dostępu do zamówień wojskowych, dotąd zawarowanych zwyczajem wyłącznie dla miejscowych kupców i bankierów, wspieranych przez przekupnych urzędników. Myśl, że da się ich w tym ograć, sprawiała mu niekłamaną radość, i rozbudziła jego inwencję, niczym piękna muza duszę poety. Podczas kolejnych rozmów, stopniowo odkrywał mi tajniki pajęczych powiązań między co ważniejszymi ludźmi w mieście, ich interesy, koterie, charaktery, sekrety i słabostki. Imponował znajomością rzeczy, bez niego nie byłbym w stanie ogarnąć złożoności obrazu tego światka, ni opisać go bez popełnienia większych błędów.

Z samego rana wyszedłem na krótko z domu, ot, tak, bez celu, ni specjalnej potrzeby, by oddać się miłemu lenistwu przed poważnym podjęciem, już niebawem, spraw zarówno faktorii, jak i planowanej podróży. Wczesnym popołudniem miał przyjść publikanin, z raportem o naszych zyskach podatkowych, i sytuacji w kwesturze. Chudy pomocnik Melosa przygotował stosowne papiery, by służyć potrzebną asystą. Miałem zatem kilka wolnych godzin dla siebie, kto wie, czy nie ostatnich. Umyśliłem więc, że rozejrzę się po uliczkach ze straganami i sklepami, gdzie znajdę, być może, coś wartego uznania, lub przydatnego dla mej wyprawy. Dzień zapowiadał się niezbyt upalny, nie groziło mi zmęczenie, czy otępienie umysłu w gorącym powietrzu, nawet przy natłoku wrażeń.

Bogactwo tu widzi się niezmierne, a towarów takie zatrzęsienie, że żadna część miasta nie może być nazwana osobnym rynkiem. Kupujący nie potrzebują schodzić się do jednego, wyznaczonego po temu miejsca, lecz mają wszystko pod ręką, i przed drzwiami. Ludzie roją się na każdej ulicy, i tej zadbanej, i zaniedbanej, gdyż nie muszą biegać dokoła po co im potrzebnego. Wybór jest duży, dla bogatych, i dla biedniejszych. Nie ma więc tak, jak w innych miastach, że jeden rząd towarów leży wystawiony przed domami, w środku zaś kolumnady nikt nie trudni się handlem. Tu każda wolna przestrzeń służy za sklep, warsztat, skład ubrań, garnków i naczyń, każdego dobra większego i małego, dla potrzeby, i upodobania. Gdym odmawiał kupienia czego, wówczas zapewniano mnie, że, po zastanowieniu, mogę wrócić w każdej porze dnia, bo kupujący wieczorem nie mają z niczym kłopotu, tak samo, jak kupujący z rana. Można zaopatrzyć się, a i zabawić, wedle woli i gustu, kiedy tylko się zachce. Życie w Antiochii nie zamiera ani na chwilę, a ktoś uprzytomnił mi, że mieszkają tu nawet tacy, którzy odwrócili zwykły porządek czasu, śpią za dnia, a pracują w nocy.

Po namyśle, kupno rzeczy niezbędnych do podróży odłożyłem na później, uznawszy, że. najpierw należy spokojnie rozważyć, czego mi będzie potrzeba, a jeśli się uda, to i zasięgnąć języka u ludzi znających warunki, w jakich przyjdzie wędrować. Zrezygnowałem z krążenia po ulicach, powoli kierując się wprost ku głównej kolumnadzie, by tam przysiąść na chwilę, i nieco się ochłodzić jakim zimnym napojem. Naraz zorientowałem się, że mijam skład poznanego wcześniej księgarza. Dotarło to do mnie w chwili, gdym na niego omal nie wpadł przed jego domem. Stał tyłem, przy niewielkim stoliku, i głośno coś perorował, machając rękami przed młodym człowiekiem, studiującym rozłożoną przed sobą księgę. Doszło do krótkiego zamieszania, Makryn poznał mnie, skłonił się nisko, i zaniechawszy przemowy do młodzieńca, powitał jak najgrzeczniej.

– Twe ponowne odwiedziny to zwiastun dobrego dnia, szlachetny Festusie – puścił w ruch swój obrotny język, wyćwiczony na każdą okazję. – Niech będą dzięki naszej Tyche, że skierowała twe kroki w moją stronę – dodał górnolotnie – i wierzę, że ku pomyślności nas wszystkich – nie darował sobie odrobiny chytrości.

– Witaj, Makrynie – roześmiałem się. – Jestem pewny, że wspiera cię także wiele innych bóstw, z różnych stron świata. Podejrzewam cię o dobre stosunki zarówno z Aszti, jak i Nidabą, której, bez wątpienia, jesteś tu gorliwym wysłannikiem – dodałem, nieco chełpiąc się swą wiedzą.

– Nic nie jest w stanie ukryć się przed twą mądrością, panie – podjął rzuconą myśl. Wszelako najbardziej życzyłbym sobie opieki Abundancji, tak pięknie wspomnianej przez Owidiusza – także nie był od tego, żeby się popisać swym oczytaniem.

– Obyś tylko nie był zbyt niecierpliwy, ani natarczywy. Bogowie nie lubią, gdy się ich ponagla.

– Cóż, wyznam, że cnota cierpliwości nie jest mą najmocniejszą stroną – westchnął z teatralną emfazą. – Staram się jak mogę, lecz nie zawsze mi się to udaje – dodał, wskazując na młodzieńca, który zdążył już wstać do powitania. – Przez takie, oto, utrapienia – wskazał oskarżycielsko palcem na stojącego, który tylko uśmiechał się pogodnie, spoglądając szelmowsko na księgarza, ciskającego nań gromy. Cała ta scenka miała w sobie coś rozbrajająco sympatycznego, mimo hałaśliwego narzekania Makryna.

– To syn mej dalekiej, owdowiałej krewnej, niejaki Lucjusz – krótko przedstawił młodego człowieka. – Zdolny, choć nieznośny, obdarzony talentami, ale nieobliczalny.

– Dajże spokój, Makrynie, pozwól, by sam mówił za siebie – przerwałem mu tę wyliczankę. – Witaj młody człowieku, kimkolwiek jesteś – uniosłem rękę w geście pozdrowienia.

– Wielki to dla mnie zaszczyt, panie – skłonił głowę. – Jak się domyślam, jesteś Festusem z wielkich Tycjanów, który, jak słyszałem od wuja, zjechał do Antiochii, i nawet zechciał już odwiedzić ten tu dom książki – odpowiedział nad wyraz grzecznie.

– Wuja, wuja, zaraz wuja! – żachnął się księgarz. – To wielka przesada, panie – zwrócił się do mnie – ale co robić. Rodziny się nie wybiera.

– Makrynie – odparłem zaczepnie – strasznie marudzisz, ale przecież widzę, że lubisz swego krewniaka. I to chyba ze wzajemnością.

– Ależ, oczywiście, panie – wtrącił młody Lucjusz. – To mój dobroczyńca, choć udaje groźnego i nieprzejednanego zdziercę.

– Licz się ze słowami, hultaju – przerwał mu Makryn. – Wybacz, panie – zwrócił się do mnie – że zajmujemy ci czas gadaniną. Masz zapewne inne sprawy na głowie – spytał chytrze, w nadziei, że może opowiem mu jaką ciekawą nowinę.

– Ależ czasu mam aż nadto – odparłem z uśmiechem – i chętnie dowiem się czegoś o twojej dobroczynności. Przyznasz, że rzadka to cecha wśród kupców.

– Mam do niego słabość – westchnął. – Ale bez przesady! – dodał od razu, jakby się tłumacząc. – Zresztą, mam też w tym swój interes – uniósł ręce w geście usprawiedliwienia. – On uczy się na medyka, a przyznasz, że mieć takiego w rodzinie, to rzecz szalenie praktyczna. Na starość wszystko mi się zwróci, bo każę mu się leczyć za darmo.

– Makronie, nie tłumacz się – rozbawiła mnie jego udawana szorstkość. – Nie sądzę, żeby to była tylko prosta kalkulacja. Przyznaj, że jesteś, po prostu, zacnym człowiekiem. Nie bój się, nie wydam cię – dodałem spiskowym szeptem, tłumiąc śmiech.

Księgarz także się roześmiał. Poprosił, bym usiadł, klasnął w dłonie, przyzywając sługę, i nakazał podawać wina. Chętnie przyjąłem zaproszenie, chcąc przy okazji dowiedzieć się czegoś więcej o młodym Lucjuszu. Jego niewymuszona otwartość, i swoboda obejścia, z zachowaniem grzeczności, sprawiły na mnie dobre wrażenie.

– Powiedz, proszę, jakimi to talentami jesteś obdarzony. Bo żeś uczony, albo że niebawem nim będziesz, to już wiem.

– Talenty, to chyba przesada. Ale zajmuje mnie sztuka, głównie malarstwo, trochę poezja.

– Nie bądź taki skromny – wtrącił Makryn. – Wiedz, panie, że on wspaniale maluje i rysuje. Ma dobre oko, i jeszcze lepszą rękę. Potrafi kilkoma kreskami tak człowieka oddać, że aż dziw bierze. Albo śmiech, jeśli kto mu się nie spodoba.

– Doprawdy? A gdybym poprosił, żeby mi coś takiego sprokurował? Teraz, tu, przy tym stole – rzuciłem, tknięty odruchem, który zdziwił nawet mnie samego. – Uczyniłbyś mi ciekawą pamiątkę z mego tu pobytu. Oczywiście, zapłacę za przysługę – dodałem szybko, zwracając się zachęcająco do młodego człowieka.

Nieoczekiwana propozycja zaskoczyła obydwu moich rozmówców. Wymienili spojrzenia, jakby nie wiedząc, co powiedzieć. Poczułem się niezręcznie, ale nie miałem już wyjścia, oni zresztą też. Nie wypada odmówić bogatemu klientowi, nawet jeśli ma dziwaczny kaprys.

– Makronie, każ przynieść jaką kartę i przybory od kopistów, a Lucjusz zrobi choćby tylko szkic – napierałem, coraz bardziej zadowolony z pomysłu. – Kto wie, może kiedyś będę mógł się nim nawet poszczycić – zachęciłem ich małym pochlebstwem.

Księgarz cofnął się do sklepu, ja zaś zacząłem wypytywać młodzieńca o jego studia. Z odpowiedzi wynikało, że odbywa je u miejscowej znakomitości, greckiego medyka z wielką praktyką.

– Wciąż jeszcze się uczę, choć co łatwiejsze przypadki leczę już sam. Oczywiście, pod okiem nauczyciela. Mówi, że niebawem będę mógł złożyć przysięgę. Ale muszę jeszcze lepiej wprawić się w używaniu noża.

– Skoro masz doskonałą rękę do malowania, to i z tym się uporasz – rzekłem z przekonaniem, choć moje pojęcie o jednym i drugim było raczej mizerne.

– To nijak nie ma się do siebie – pokiwał głową. – A z nożem nie ma żartów. Nieudany obraz można zamalować od nowa, rysunek wyrzucić. A źle skrojonej operacji nie da się już powtórzyć. Szkoda zostaje na całe życie. A bywa i gorzej – dodał ze smutkiem w głosie.

– A co, według ciebie, jest gorsze, choroba ciała, czy duszy?

– Tego nie sposób rozdzielić. Są jak dwie strony jednej monety.

– Zatem, lecząc jedno, leczysz i drugie. Musisz więc umieć poznać się i na tym, i na tamtym.

– Zbyt prosto to widzisz, panie. Rzecz w tym, gdzie tu przyczyna, a gdzie skutek. To właśnie najtrudniej jest rozpoznać – mówił z wyraźnym zapałem młodego adepta sztuki lekarskiej, chętnego wykazać się swą wiedzą.

– Powiem ci, że coś podobnego usłyszałem na Cyprze, od niejakiego Makrosa, kapłana i uzdrowiciela.

– Poznałeś go? – aż podniósł głos. – To wielka sława, nawet tu o nim opowiadają.

– Miałem z nim długą rozmowę. W rzeczy samej, niezwykły to człowiek. Wiekowy, ale umysł nadal jasny. Rozjaśnił mi wiele rzeczy.

– Miałeś szczęście, panie. Chciałbym móc uczyć się u takiego mistrza. Ale i na swojego nie narzekam – dodał z uśmiechem

Przerwał nam Makryn, wracając wraz ze sługą, niosącym sprzęty do rysowania. Po krótkim przygotowaniu, Lucjusz zabrał się do pracy, prosząc, bym za często nie zmieniał ułożenia głowy. Gospodarz co i raz zaglądał mu przez ramię, za nim przypadkowi przechodnie zwalniali krok, spoglądając ukradkiem, ciekawi, co też takiego tu się wyczynia.

– Mógłby dobrze na tym zarabiać, nie uważasz Makrynie? – spytałem żartobliwie, nieco skrępowany, ale i podekscytowany niezwykłą dla mnie sytuacją.

– Sam mu to powiedz, szlachetny panie – odparł, wymachując rękami – bo mnie i tak nie usłucha. On ma dziwnie niefrasobliwy stosunek do pieniędzy.

– Co mu zarzucasz?

– Zapowiada się na dobrego medyka. Ale ma paskudną skłonność do zapominania o zapłacie.

– Nie zapominam, wuju, tylko czasami jej nie biorę – rzucił młodzieniec znad powstającego właśnie rysunku.

– No, i sam powiedz, panie, czy to nie głupota? Tak nie wolno!

– Czemu rezygnujesz z tego, co ci się sprawiedliwie należy, Lucjuszu?

– Właśnie, sprawiedliwie, sprawiedliwie – gorąco przytaknął Makryn. – Takie dziwactwa, to burzenie naturalnego porządku rzeczy.

– Bywa, że chory jest biedny, albo w ogóle nie ma pieniędzy – odparł Lucjusz, niezrażony zrzędzeniem wuja. – A odsyłać go z niczym, to jakby skazywać na pewną śmierć. Zwłaszcza dzieci.

– Zgubi cię ten nadmiar wrażliwości, i zbyt miękkie serce – huknął Makryn. – Tak się nie godzi. Trzeba dbać o szacunek u ludzi.

– Myślę, że właśnie tak go zyskuję. Po swojemu.

– I co takim robić? Sam osądź panie, Nie ma na książki, ledwo uzbiera na nauki i życie, a rozdaje łaski niczym wielki pan.

– Makrynie, kto wie, może w tym, co robi, jest jednak jakiś sens?

– Szlachetny Festusie – wtrącił się Lucjusz – wiedz, że wuj strasznie na mnie pokrzykuje, ale przecież pozwala przesiadywać tu, i korzystać z książek do woli. Pomaga mi, i wcale nie dla przyszłych korzyści. – Podniósł wzrok na Makryna. – Nie chcesz się przyznać, ale też masz dobre serce.

– Zacznij tak mówić jeszcze głośniej, a zaczną mnie wytykać palcami – złościł się księgarz, rozglądając dokoła.

– I wiesz doskonale, jaki wielkim cię darzę szacunkiem i miłością – dodał spokojnie młody medyk.

Przekomarzaliby się jeszcze dłużej, lecz rysownik skupił się na swej pracy. Co i raz rzucał na mnie szybkie spojrzenia, coś dodawał, poprawiał, na koniec wreszcie odłożył przybory, i wręczył mi swe dzieło. Spojrzałem na nie, i ogarnęło mnie zdumienie. Szkicowy portret głowy z ramionami był nad wyraz udany. Ale nie tylko samo podobieństwo czyniło go niezwykłym. Artysta jakby zdjął ze mnie maskę, obnażył coś skrywanego w obliczu, jednocześnie nie czyniąc mi żadnego despektu. W pierwszym odruchu wyraziłem niekłamany podziw dla jego kunsztu. Po chwili naszła mnie jednak inna myśl.

– Wielka jest twa zdolność przenikania do duszy człowieka, Lucjuszu – odezwałem się cicho, patrząc mu w oczy. – Niezwykły to dar. Ale może być niebezpieczny. Dobrze jednak, że chcesz być lekarzem – nie musiałem nic więcej dodawać, gdyż jego wzrok mówił, że pojął, co chciałem powiedzieć. Z jakiegoś powodu poczułem, że ta krótka chwila zrozumienia między nami pozostanie na długo w mej pamięci.

– Dziękuję ci, panie, za dobre słowa. I mądre – dodał powoli, bez cienia pochlebstwa.. – Przyjmij to ode mnie, jako pamiątkę naszego spotkania – wskazał na trzymany przeze mnie rysunek..

– O, nie, tak tego nie zostawimy. Chciałbym jakoś ci się wywdzięczyć. I chyba nawet wiem, jak – rzekłem po chwili zastanowienia. – Ale wpierw obiecaj mi, że nie odmówisz.

– Obiecuję.

– Z tego, jak tu rozmawiamy, domyśliłem się, że brakuje ci książek, jakie przyszły lekarz mieć powinien. Nie znam się na tym, ale wiem, że najważniejsze to dzieła Hipokratesa. Mamy też w Rzymie znakomitego ponoć medyka, Celsusa, który uchodzi za wyrocznię, i skarbnicę waszej wiedzy. Widomym mi jest, że dużo pisze.

– Słyszałem o nim, panie – przerwał mi Lucjusz – lecz nic nie wiem o jego dziełach.

– Musisz się tego wywiedzieć.

– Chłopcze – rzucił niecierpliwie Makryn – dajże szlachetnemu Festusowi dokończyć – stary wyga czuł już, dokąd zmierzam.

– Otóż jest moim zamiarem pomóc ci w zdobyciu tych ksiąg, dla pożytku tak twojego, jako lekarza, jak i chorych, których będziesz leczył.

– Ależ panie, to kosztuje majątek! – żachnął się młody medyk.

– O to się nie martw. Niech wuj sprowadzi je dla ciebie, a resztę zostaw jemu, i mnie. Jakoś się dogadamy – zwróciłem się do Makryna – nieprawdaż?

– Panie, wyznam szczerze, że brak mi słów – wyrzucił z siebie młodzieniec, skłaniając głowę w podziękowaniu.

– Mnie również ich zabrakło, gdym spojrzał na ten oto rysunek. Jesteśmy więc kwita – odparłem z uśmiechem.

– No, nie! – Makryn aż krzyknął, wznosząc ręce do nieba. – Tyche musiała dzisiaj spotkać gdzieś Asklepiosa, który chyba tęgo sobie przedtem popił z muzami w gaju Apolla. Bez takiej komitywy to nie mogło się zdarzyć! – księgarz kręcił głową, jakby z niedowierzaniem, niemniej skryty w niej kupiecki abakus pracował już tak, że wręcz dało się słyszeć chrobot przesuwanych kulek.

Lucjusz przyjął propozycję z wyraźną wdzięcznością, ale bez czołobitności, jaką zwykle okazują obdarowani. Przyjmował ten dar losu jako coś nie tyle należnego, ile naturalnego. Z jakiegoś powodu, ani mnie to dziwiło, ani urażało. Po prostu, jeden człowiek coś komuś dawał, a drugi to brał, nie tyle dla siebie samego, ile dla tego, co będzie mógł z tym uczynić dla innych. Mój uczynek miał być zwielokrotniony przez jego osobę na innych. Wyznam, że myśl ta niezwykle mi się spodobała, a i jemu mogła przejść przez głowę.

– Niech i tak będzie, Makrynie – przerwałem jego perorę. – Rad jestem, że pomogę w nauce twemu krewniakowi. Darujmy więc sobie dalsze domysły o pijackich ekscesach bogów, bo to nie nasza rzecz. Gotowi się obrazić, i wszystko popsuć.

– Ale przyznasz, że jest w tym niezwykła osobliwość – księgarz nie ustępował. – Czy rzeczywiście natchnął cię tą myślą tej jeden skromny rysunek?

– Nieraz mała rzecz zaświadcza o czymś bardzo znacznym. Sam przecież mówiłeś o niezwykłych talentach Lucjusza. Mnie przekonał tym, co przy mnie zrobił.

– Masz, panie, szlachetną duszę – odezwał się bohater tego spotkania. – Mało kto by tak postąpił wobec obcego i nieznajomego. Obiecuję, że nie zmarnuję daru twego dobrego serca.

– Wierzę w to głęboko. Ale wyznam, że po trosze zagrały tu i bardziej prywatne względy. Poruszyły się we mnie pewne odczucia, tylko pośrednio związane z twoją osobą.

– Czy będę niegrzecznym, jeśli spytam, jakie?

– Przywiązanie do tradycji, i to dwojakiego rodzaju. Tycjanowie od pokoleń wspierają uczonych i artystów. Prawda, że trochę dla popisu i poklasku, ale także z uznania dla ludzi, poszukujących prawdy, i tworzących piękno. Jeśli nawet niedoskonałych z charakteru, to przecież godnych podziwu dla swych talentów. My od wieków liczymy zyski z złocie, ale wiemy, że są i takie, których nijak nie da się tylko nim wymierzać. Wszelako mają swoją wagę, którą pojmujemy. Chciałabym nie być gorszy od poprzedników, i sprostać powinności mego imienia. Nie wiem, może to tylko próżność bogacza? – zaśmiałem się, by pokryć zmieszanie, poczynionym nagłym wyznaniem.

– A drugi powód?

– Raczej sentyment, pamięć pewnego wydarzenia z rodzinnej historii. Matka mego ukochanego dziadka była córką lekarza. I to z tego kraju.

– Nie może być! – Makryn aż wstrzymał oddech, węsząc ciekawostkę, którą bez wątpienia ozdobi barwne, kupieckie opowieści o prywatnej znajomości z niezwykłym gościem swego sklepu.

– To stare dzieje. Przed wielu laty, gdyby nie pewna dzielna dziewczyna, i jej ojciec, mój przodek zmarłby niedaleko stąd z ran na wojennym pobojowisku, albo poszedł w niewolę. Los tak pokierował życiem, że po jego ozdrowieniu młodzi zeszli się, a ona pojechała potem za nim do Rzymu. Była wspaniała kobietą, matką, żoną. – Przerwałem wspominki, sam dziwiąc się, że dzielę się z obcymi takimi opowieściami. – Cóż – roześmiałem się – trudno mówić tu wprost o przyczynie i skutku, ale coś chyba jest na rzeczy.

Lucjusz przysłuchiwał mi się z dużą uwagą, ale nie odezwał ani słowem. Gdy zamilkłem, zrobił coś nieoczekiwanego. Wziął leżący na stole rysunek, i nim zdążyłem zaprotestować, szybkimi ruchami postawił na nim kilkanaście dodatkowych kresek, po czym wręczył mi go, patrząc przenikliwie w oczy. Spojrzałem na szkic, i oddałem mu spojrzenie, w którym wyraziłem niemy podziw dla tego, jak moje opowieści znalazły swój wyraz w drobnej, acz znaczącej zmianie na portrecie. Nie wiedzieć skąd, wyraz mej twarzy, dotąd ukazujący cień melancholijnej zadumy, jakby ożył w ruchu, w tęsknocie za czymś, czego gdzieś daleko wypatrywał wzrok. Trzeba wielkiej przenikliwości, by dostrzec głęboko skrywaną potrzebę duszy, i znakomitego kunsztu, by prostymi uzupełnieniami tak dobrze to uchwycić.

– Sam powiedziałeś, panie, że mała rzecz może zaświadczyć o czymś ważnym – powiedział spokojnie, acz z dużym naciskiem w głosie. – Czy dobrze to zrozumiałem?

– Jak najlepiej – odparłem – lecz niech to zostanie miedzy nami.

Poruszył mnie efekt pracy młodego lekarza i artysty. Jakże wnikliwie umiał przenikać człowieka, niczym ktoś o wiele starszy, doświadczony, i dojrzały. Poczułem, że nasza rozmowa dobiegła końca. Cóż jeszcze można było dodać, zachowując formę spotkania, jaką przyjęliśmy. Lucjusz dopełnił ją obrazem, ja zaś nie miałem już nic więcej do zaoferowania. Wstałem, poczęliśmy się żegnać. Rysunek zwinąłem ostrożnie w rulon, i wsadziłem do torby na ramieniu. Ustaliłem z Makrynem, że w faktorii otworzę im obydwu rachunek na sumy, potrzebne do zakupu ksiąg, jakie tylko okażą się niezbędne do wyposażenia biblioteki adepta medycyny. Sprawę omówiliśmy krótko i rzeczowo, by nie psuć nastroju chwili. Dla tego samego też powodu pożegnałem się z nimi serdecznie, acz bez niepotrzebnej wylewności.

Odchodziłem spod sklepu księgarza z przekonaniem, że było to spotkanie może i przypadkowe, ale z tych, które niezwykle poruszają, i zapadają w pamięć. Dałem się nieść tym odczuciom, swobodnie nadążałem za myślami, jakie wywoływały. Pobrzmiewały mi w głowie echem słowa kapłana z Pafos, który wspomniał o próbach, jakie będą mnie czekały za sprawą tego, co spotkam po drodze. Czy jest to jakaś ogólna zasada? Długa podróż zwykle ma zamierzony i przemyślany cel, a większość z tego, co podczas niej się dzieje, zwykło się postrzegać jako rozmaite, niezwiązane ze sobą przypadki szczegółowe. Jako nieuchronny dodatek do tego, co przyjęło się na nadrzędne. Ale czy słusznie? Czy to aby nie one jednak okazują się większym zyskiem, niż zdobycie tego, co do podróży pchnęło? Czy nie są cenne same z siebie, przez to, jak niespodziewanie potrafią nas odmieniać? I czy te nieoczekiwane przemiany nie układają się w łańcuch przyczyn, o nieprzewidywalnych wręcz skutkach?

Gdy osiągamy zamierzony cel, uważamy, że zyskaliśmy to, co wcześniej uznaliśmy za ważne. Gdy się nie powiedzie, gotowiśmy uznać, że ponieśliśmy stratę, lub że utraciliśmy okazję do pomnożenia fortuny. Wszelako, tak, czy owak, kończymy eskapadę, bogatsi o doznania i doświadczenia, które nas przemieniły, niezależnie od tego, czy były przyjemne, złe, nawet groźne. Lepiej poznajemy sami siebie, gdy, zmuszani przez okoliczności, stawiamy czoła nieoczekiwanym wyzwaniom, niedającym się pomyśleć, nawet sobie wyobrazić. Ku własnemu zdumieniu, zachowujemy się wtedy zgoła nie jak nas uczono, jak by wynikało z naszej pozycji, jak byśmy chcieli, lub powinni okazać się światu. Odkrywamy własne wady, przedtem niedostrzegane, lub bagatelizowane, słabości, do których się nie przyznajemy. Jednocześnie przekonujemy się nie raz, i nie dwa, iż drzemią w nas w uśpione zalety, jakich nigdy byśmy sobie nie przypisywali. Zresztą, przy różnych okazjach zmienia się nawet samo rozumienie i jednych, i drugich.

Po spotkaniu z młodym medykiem począłem przypominać sobie chwile i sytuacje z ostatnich miesięcy, kiedy nie działo się niby nic szczególnego, a co jednak na dobre utrwaliło się zarówno we wrażeniach, jak i w umyśle. Maros silnie wstrząsnął moją wiarą w przyszłość Rzymu, pokazując jego ukrytą słabość. To, co znam doskonale, i co uważałem dotąd jedynie za uciążliwość, wynikającą z ludzkiej zachłanności, przedstawił jako śmiertelną chorobę. Tocząc w utajeniu państwo, po pewnym czasie miałoby niszczyć je od wewnątrz na tyle, że osłabnie, i w końcu padnie. Tak oto, przypadkowe spotkanie niby nic nie zmieniło w mych planach i działaniach, a przecież od tamtej chwili inaczej już widzę i pojmuję to, co mnie otacza.

Dlatego nie zdziwiła mnie rozmowa z Korbulonem, jego zaś narzekania przyjąłem już jak coś oczywistego, wcale nie oburzającego. A opisy Melosa, pełne wzgardy dla panujących tu stosunków? Przecież to samo dzieje się wszędzie, przywykliśmy do tego, jak do powietrza i wody. Uznajemy to za naturalny porządek rzeczy. Grek z Cypru objaśnił mi zasadę, a ja nauczyłem się lepiej dostrzegać, jak działa. Tamta niespodziewana rozmowa wyostrzyła mi zmysły, a odmieniając sposób myślenia, wyraźnie odmieniła i mnie samego. Pokazała rzecz całą z pewnego oddalenia, niejako z lotu ptaka, który dostrzega obraz całości, a nie tylko jej fragmenty.

Może dlatego nie przywołałem z miejsca do porządku przechodnia, który tak pogardliwie, i ze złością, wymyślał na Rzym? Ale czy tylko o Rzym tu chodzi? Wszak jestem jego częścią, i to nawet znaczącą. W czym jednak tkwi owo znaczenie? Kim byłbym, gdyby nie imperium, z którym wiąże Tycjanów siła jego panowania i złoto, jakim dzięki niej obracamy? Czy jeszcze pół roku temu skłonny byłbym, ja, rzymski bogacz, wspierany powagą cesarskiego patentu, dostrzec w młodym medyku kogoś więcej, niż tylko ubogiego młodzieńca, wspieranego przez chytrego krewniaka? Czy zrozumiałbym przesłanie, jakie zawarł w narysowanym portrecie? Czy w ogóle zaszczyciłbym go rozmową, nie mówiąc o propozycji wykazania się swym talentem? Czy przyszłoby mi do głowy okazanie obydwu tym ludziom cokolwiek ponad łaskawą wyniosłość nobila ze stolicy, goszczącego przejazdem na prowincji?

No, i jeszcze ten odruch wspaniałomyślnej dobroczynności wobec człowieka niskiego stanu! Czy to tylko popis szlachetności, w istocie podszyty zwykłą próżnością? Co prawda, obyło się bez licznej widowni, ale i tak przecież wieść się rozniesie. Tycjanów nie zawsze lubią, częściej się ich boją, najczęściej im zazdroszczą, i schlebiają. Przywykłem do tego, nawet mi z tym do twarzy, nie mówiąc już o zwykłej wygodzie, czy dostatkach, które uznaję za należne z urodzenia. Okazałem wielkoduszność, ale czy jako wielkopański gest, czy odruch serca, co mi przypisał młodzieniec ubogi, acz uczony, i wyjątkowo utalentowany? Gdym tak szedł ulicami gwarnej Antiochii, nie potrafiłem rozstrzygnąć, kto z nas dwóch więcej jest wart jako człowiek, a nie tylko figura na obrazie, umieszczona w miejscu, wyznaczonym jej przez los.

Miałem nieodparte wrażenie, że nie tyle staję się kimś innym, ale że jakoś się zmieniam. Krążyły mi po głowie myśli i pytania, jakich nigdy bym do siebie nie dopuszczał, jakie wcześnie nawet nie miałyby prawa się pojawić. Nie czułem niepokoju, raczej zdziwienie, i zaciekawienie, dokąd też mnie to zaprowadzi. Natura tycjanowskiej dumy i pewności siebie dopuszcza dziwaczne stany ducha, choć wzbrania się przed uleganiem im, a niekiedy wręcz nakazuje zwalczać je, niczym chwilową słabość charakteru. Nadal więc pozostawałem sobą, ale bardziej teraz Festusem, niż Tycjanem. I coraz bardziej mi się to zaczynało podobać! Na czas podróży przyjąłem dla niepoznaki imię Viatusa, teraz należałoby je zmienić chyba na Delibaratus, lecz brzmiałoby to aż nadto śmiesznie. Niechże więc zostanie jak jest, a czas pokaże, czy nie urodzi się jeszcze co nowego.

Wróciłem do domu, a tam czekał już publikanin, z naszego nadania, w istocie człowiek Melosa, niejaki Kriton, upoważniony do pobierania podatków na rzecz domu Tycjanów wedle obowiązujących umów. Przyniósł swoje zapiski, które zamierzałem porównać z tym, co znajdę w tutejszych archiwach. Nie było podstaw, by powątpiewać w jego rzetelność, niemniej należało sprawdzić, jak się rzeczy mają oficjalnie, czyli tam, gdzie wszystko właściwie może się zdarzać przy tak ogromnych ilościach pieniędzy, przechodzących przez jakże wiele lepkich rąk.

Nie miałem ochoty na wdawanie się w szczegóły rachunkowe, nakazując sekretarzowi, by przygotował podręczny raport z zestawienia najważniejszych liczb. Kriton spodobał mi się, mówił rzeczowo, na pytania odpowiadał krótko i spokojnie. Umówiłem go na jutro rano, przed urzędem kwestorskim, i na tym skończyliśmy. Pozostając jeszcze w nastroju po spotkaniu z młodym Lucjuszem, czułem, iż nie dam rady zajmować się teraz interesami, jak by nie były ważne.

Melos zauważył, że jestem dziwnie zamyślony, i spytał, w czym rzecz. No, i zaczęło się! Nie byłby sobą, gdyby po usłyszeniu opowieści o spotkaniu u księgarza, nie począł lamentować nad moją niefrasobliwością.

– Chyba zmogło cię gorące powietrze, i zaćmiło umysł! – komentarz nie pozostawiał cienia wątpliwości co do jego zdania na ten temat. – Dałeś się nabrać niczym dziecko. To już lepiej stań gdzie na ulicy, i rozrzucaj pieniądze całemu światu. Też wyjdziesz na durnia, ale o ile więcej zyskasz pochlebców za tę samą cenę! Czy ty wiesz, ile będzie nas kosztowała twoja wspaniałomyślność?

Utyskiwał, gderał, załamywał ręce, ale koniec końców kazał wpisać do ksiąg moje polecenie, choć liczył przy tym na głos tak, żebym wiedział, jak drogi uczyniłem podarunek młodemu medykowi. Słuchałem go najpierw obojętnie, potem jednak z rosnącą irytacją, wreszcie nie wytrzymałem.

– Melosie, taka jest moja wola, a twoja rzecz ją wykonać – powiedziałem stanowczo, mało delikatnie, dając do zrozumienia, kto tu ma ostatnie słowo. Jest bliskim i oddanym nam człowiekiem, wspaniale i uczciwie prowadzi interesy rodzinne, ale w swej familiarności momentami posuwa się za daleko. Zrobiło mi się nawet trochę nieswojo, żem go tak potraktował z pańska, lecz dzięki temu zamilkł, choć z dziwnym wyrazem w twarzy.

– Już jako dziecko byłeś uparty jak górski muł. Dobrze to pamiętam, bo twój dziadek często powtarzał, że choć się głośno nie awanturujesz, to zawsze jakoś postawisz na swoim. Bardzo mu się to podobało.

– To u nas rodzinne. Choć każdy dochodzi swego po swojemu.

– Rzeczywiście, trochę przypominasz Maesa. Tyle, że on był gwałtownik, a ty jesteś bardziej opanowany.

– Do czasu, Melosie, do czasu.

– Mam nadzieję, że dzisiejszego wieczora będziesz zimny, jak głaz – zaśmiał się, przypominając o uczcie u Steliona. – Zwłaszcza, że zaczęło być gorąco.

– Co masz na myśli?

– Jest już pierwszy trup, z tych ważnych. Prefekt policji miejskiej.

– No, proszę, co za zbieg okoliczności – zakpiłem sobie.

– Udawaj, ze nic nie wiesz. Przyjmij rzecz na zimno.

– Bądź spokojny, hienom nie okazuje się uczuć, a już zwłaszcza odruchów serca – odparłem, kierując się do siebie, by nieco odpocząć przed czekającym mnie spotkaniem.

  1. Węże i żmijki

Gdybym miał w dwóch słowach nazwać to, z czym miałem do czynienia w domu Steliona, a także wrażenie, jakie stamtąd wyniosłem, użyłbym określeń za dużo, albo zbyt dużo. Wszystkiego, i we wszystkim, w miejscu, w samej biesiadzie, wreszcie w ludziach. Za dużo bogactwa na pokaz, przepychu ponad miarę, powalającej wystawności stołu, próżności biesiadników, pychy gospodarza, obłudy w rozmowach, ukrytej chytrości w zamiarach, tanich pochlebstw, nawet lęku o przyszłość. Razem tworzyło to mieszaninę tyleż niestrawną, co chwilami komediową.

Siedziba wielmoży, położona niedaleko naszej faktorii, rozbudowana była ponad wszelkie wyobrażenie. U progu ogromnego atrium gości witał imponujący posąg gospodarza, pośrodku zaś wbudowano okazałą fontannę z ozdobnymi ornamentami, z których tryskała woda. Dalej, przez kolumnowe przejście obok tablinum, idzie się do perystylu wielkich rozmiarów, z wyjściem do tarasowego ogrodu. Bogactwo wystroju wręcz atakuje gości różnorodnością sprzętów, malowideł i mozaik, tyle że zestawionych i ułożonych bez jakkolwiek sensownego zamysłu treści, czy estetyki. Pomieszanie stylów, od greckiego i egipskiego, po fenicki i perski, i nie wiedzieć jaki jeszcze z dalekiej Azji, czyniło z całości zbiór osobliwości, mający świadczyć o otwartości właściciela na świat. W świetle wieczornych lamp, wszystko iskrzyło się blaskiem drogocennych kamieni, jakimi poprzetykano przedmioty większe i mniejsze, porozstawiane dokoła z wyszukaną niedbałością. Przepych, pozbawiony cienia smaku, raczej zniechęcał do właściciela tego składowiska, niż budził zachwyt, jakiego zapewne oczekiwał. I on miał czelność kpić u księgarza z braku okrzesania swego znajomego?!

Przy biesiadnym stole także było wszystkiego za dużo, i zbyt dużo. Od aromatów i kwiatów w powietrzu, do potraw i naczyń, na jakich je podawano i spożywano. Za dużo perskich tancerek i flecistów, głośnych okrzyków podziwu, ale i taniej frywolności. Za dużo pustego gadulstwa pod pozorem filozoficznej retoryki, prostactwa w popisach pyszałkowatej światowości. Ale i za dużo skrywanej podejrzliwości we wzajemnym sobie schlebianiu, ostrożności w udawanej szczerości.

Co prawa, tak dzieje się wszędzie przy spotkaniach ludzi możnych i wpływowych, tyle, że ich uczestnicy starają się trzymać pewnych reguł, dzięki którym nie przekraczają granic oczywistej już śmieszności. Bywałem na wielu ucztach, gdzie, obok zwyczajowej obłudy, było jednak miejsce na chwile wytchnienia i swobodnego żartu. Tu obowiązywała czujność, nawet po dużej ilości wypitego wina, nie wchodziło też w grę pogodne rozluźnienie, jakie wywołuje sytość, i przyjemność z miło spędzanego czasu.

Powszechnym zwyczajem bogaczy jest kpienie sobie z wydawanych co i raz praw, zakazujących nie tylko wyzywającej wystawności w przyjmowaniu gości, ale nawet brania udziału w takich ucztach. Nie mogło się więc obejść i tu bez docinków na ten temat, rzucanych podczas serwowania kolejnych potraw, których wyszukanie i obfitość mogłaby zawstydzić nawet szalonego Lukullusa. Za same naczynia z najdroższego, barwionego szkła aleksandryjskiego i fenickiego, także ze srebra i złota, dałoby się utrzymać przez rok dobrych kilka kohort wojska wraz z ekwipunkiem. Stelion napawał się głośnym podziwem zebranych, okazywanym z należną dozą pochlebstw. Co i raz odwoływał się do mego sądu, wymuszając słowa uznania, którym zaraz potem nadawał znaczenie świadectw arbitra rzymskiej elegancji.

Urodziłem się, wychowałem, i żyłem w luksusie, wszelako mając go na co dzień, nie traktowałem jak coś nadzwyczajnego. Co więcej, w naszej rodzinie zwykło się zachowywać pewną powściągliwość w jego okazywaniu, korzystając zeń z umiarkowaniem, dla wygody i smaku życia, nie popisując nim przed obcymi, kimkolwiek by byli. Kto ma tyle bogactwa, co Tycjanowie, ten nie musi robić z niego widowiska. Kto zaś się nim chełpi dla poklasku, jest zwykłym głupcem i pyszałkiem, co zresztą na jedno wychodzi. Człowiek silny, nie pręży muskułów na każdym roku, lecz używa ich w potrzebie, z konieczności, albo dla odstraszenia napastnika. Kto zna wartość siebie, i tego, co ma, nie musi się z tym obnosić wszędzie, i przed wszystkimi, chyba że wymagają tego okoliczności, lub interesy. Mądry drapieżnik atakuje krótko, jego ciosy są szybkie, lecz skuteczne. Lew nie chodzi cały dzień po okolicy, rycząc dla samego tylko hałasu, tylko leży spokojnie w przyczajeniu, albo odpoczywa, i obserwuje otoczenie w poszukiwaniu kolejnej ofiary. A inne zwierzęta i tak wiedzą doskonale, kim jest, i na co go stać.

U Steliona byłem Tycjanem, znakomitością ze stolicy, przewyższającą fortuną, imieniem i pozycją każdego z tam zebranych. Przyjąłem więc, iż godzi mi się zachowywać stosownie do wyobrażeń o mym znaczeniu, i wtajemniczeniu w wydarzenia, zwieńczone zniszczeniem wszechwładnego dotąd Sejana. Za sprawą splotu zdarzeń, uważali, że przybyłem nieprzypadkowo, zwłaszcza, że Syria to oczko w głowie zarówno naszego domu, jak i samego cesarza. Powaga zmian w Rzymie przydawała mej obecności cech sekretnej misji w sprawach prowincji. W swej imaginacji, podszytej tyleż ciekawością, co licznymi obawami, zapewne podejrzewali, że jestem władny, w razie czego, spowodować wręcz bezpośrednią interwencję wojska w przypadku pojawienia się oznak nieposłuszeństwa, czy wręcz buntu.

Ponieważ jednak od chwili przyjazdu zachowywałem się jak człowiek prywatny, nie odwiedziłem pałacu namiestnikowskiego, nie wdałem się w konszachty z tutejszymi pretorami, czy kwestorami, z niczyimi zausznikami, więc miejscowi nobilowie nie byli pewni, jakie też są moje intencje i zamiary. Rada miasta jeszcze się nie zebrała, co świadczyło o tym, iż toczą się ciche rozgrywki miedzy stronnictwami, zamierzającymi urządzić miedzy sobą nowe porządki. O czym też nie omieszkano mnie uwiadomić w sposób nader osobliwy, jakby od niechcenia, wplatając w swobodną rozmowę przy stole wiadomości nader ważne.

Zaczęło się to jeszcze podczas powitań w atrium, gdzie przedstawiono mi przybyłych gości. Był tam człowiek, który zawiadywał zbożem i żywnością dla miasta, inny, który zarządzał wodą, a więc akweduktami i łaźniami, jeszcze inny od nadzorowania handlu w porcie, kolejny od targowisk, wreszcie osoba, sprawująca pieczę nad miejskimi terenami pod budowę domów. Jeśli doliczyć do tego samego gospodarza, właściciela olbrzymich majątków ziemskich w bliskiej i dalekiej okolicy, a przy okazji największego bodaj tu lichwiarza, wówczas należało uznać, że zebrało się towarzystwo, trzymające w garści to, co w Antiochii najważniejsze, i przynoszące krociowe zyski. Szczególną jednak figurą okazał się stosunkowo młody jeszcze osobnik, który wydał mi się zrazu jakby bez szczególnego przydziału. Kim jest, wyjaśniło się jednak już w chwili powitania.

– Pozwól, szlachetny Festusie, że przedstawię ci naszego podprefekta służb miejskich, Kratesa, wielce zasłużonego w pilnowaniu u nas porządków – oznajmił Stelion, kończąc prezentację gości. – Właśnie zwolniło się stanowisko prefekta, a my wszyscy wierzymy, że godnie go zastąpi – dodał znacząco.

– Wielka to rzecz – oddałem pozdrowienie kłaniającemu się Kratesowi – zyskać zaufanie tak szacownego grona.

– Dziękuję, panie, za słowa, które przyjmuję za dobry omen – odparł z zadowoleniem. – Zrobię, co w mej mocy, by nie zawieść tych, którzy mnie tym zaufaniem zechcą obdarzyć.

– Wymaga to jeszcze zatwierdzenia przez radę, lecz jestem pewny, że stanie się to podczas najbliższego zgromadzenia – słowa Steliona nie pozostawiały żadnej wątpliwości, iż rzecz jest już umówiona.

– Obdarzanie kogoś zaufaniem w służbie publicznej czasami skłania do przypuszczenia, iż ktoś inny je zawiódł – zwróciłem się do przysłuchujących się nam gości. Powiedziałem to, by jakoś zachęcić ich do potwierdzenia tego, co mówił mi Melos..

– Słuszna to uwaga, Festusie – odparł Stelion. – Jednakże w tym przypadku rzecz ma się nieco inaczej. Wiedz, że dwa dni temu, późnym wieczorem, doszło do niebywałej zbrodni. Urzędujący prefekt został podstępnie zamordowany niemal na progu swego domu – żal, z jakim to mówił, aż ociekał źle skrywaną satysfakcją. Oznajmił mi wprost, iż trwają właśnie porachunki wśród miejscowych koterii.

– Być nie może! – podniosłem głos w udanym oburzeniu. – Któż by się ośmielił popełnić tak haniebny czyn?

– Niczego nie pragniemy bardziej, niż wyjaśnienia tej zagadki – wtrącił ktoś z boku, lecz może to okazać się bardzo trudne – dodał, spoglądając wymownie po zebranych.

– Mój dowódca bezwzględnie tropił zło w naszym mieście, przez co miał wielu wrogów – wtrącił Krates. – Zwłaszcza wśród obcych przybyszów z dalekich krajów. Tam najpierw będziemy szukali winnych, i zapewniam, że prędzej czy później znajdziemy ich, i surowo ukarzemy.

– Życzę ci, panie, byś odniósł w tym sukces – odparłem – gdyż, bez wątpienia, utwierdzisz tym radę w słuszności planowanej decyzji – mówiąc to wskazałem na zebranych.

Sprawa wydawała się oczywista, na tym więc poprzestaliśmy. Oni powiedzieli, co chcieli powiedzieć, ja dobrze to zrozumiałem, co przyjęli z zadowoleniem, słysząc, że wziąłem ich słowa za dobrą monetę. Zresztą cóż innego mogłem zrobić, tym bardziej, że sprawy ułożyły się po mojej myśli. Wszak byłem cesarskim wysłannikiem, i tylko to się teraz liczyło. Poprzedni prefekt był człowiekiem Sejana, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, szybko skrócono go o głowę, tak, jak jego protektora w Rzymie.

Zatem w syryjskiej stolicy górę wzięły te siły, którym zależało na zachowaniu spokoju. Nikt nie zamierzał podważać ani władzy, ani decyzji cesarza, co oznaczało i to, że nikt nie będzie próbował dawać posłuchu obcym, którzy chcieliby wykorzystać obecny zamęt do spiskowania przeciw rzymskiemu panowaniu w prowincji. Rację miał Melos twierdząc, że nikomu tu nie marzą się żadne wielkie awantury.

Miejscowi rozegrają swe porachunki we własnym gronie tak, by w sumie zachować stan posiadania, i swobodę w pomnażaniu własnych fortun. Znajdą jakichś kozłów ofiarnych, najlepiej wśród obcych,. dla okazania siły i stanowczości, bez rozdrażniania miejscowych. Jedni złodzieje znikną, niebawem przybędą ze stolicy nowi, ale miejscowe lisy pozostaną, i w międzyczasie się umocnią. Wszystko zostanie jak było, najważniejsi gracze, jak rządzili, tak nadal będą rządzić po swojemu, płacąc stosowne daniny Rzymowi. To właśnie mi oznajmiono, z ulgą przyjmując moją aprobatę dla następcy sejanowego zausznika. Nie miałem cienia wątpliwości, że sprawnie wyłapie pomocników i wspólników swego poprzednika.

Ciekawe, ile jeszcze takich nocnych trupów odnajdzie się w najbliższym czasie pod domami większych i mniejszych beneficjentów starego układu? Krates zadba też, by pozbyć się drobnych rzezimieszków od brudnej roboty w szeregach podległych mu służb miejskich. Oczywiście, zastąpi ich oddanymi mu ludźmi, a oni, jak i tamci, będą gnębić kogo się da. Przy okazji postraszy kupców, prowadzących interesy z handlarzami ze wschodu, nawet wymusi na nich sporo datków dla siebie, i swych poganiaczy. Tak to już jest, że to, co nowe, szybko upodabnia się do starego, tyle, że z początku pokazuje się w nowych szatach, które mamią głupców krzykliwą i obiecującą odmiennością.

Stelion dwoił się i troił, by pokazać wszystkim, jak dobrym jest moim znajomym. Przypadkowe spotkanie u księgarza sprzed kilku dni tak przeinaczył w aluzjach, że wręcz nabrało ono znamion świadectwa wielkiej miedzy nami przyjaźni. Nie wybijałem go z dobrego samopoczucia, wiedząc, że niezależnie od mej do niego niechęci, a jego chytrego politykowania, i tak skazani jesteśmy na siebie w interesach. Znakomicie to wyczuwał, więc pozwalał sobie na więcej, niżby to wynikało z rzeczywistych między nami stosunków. Byłem nieco bezradny, zwłaszcza, że okoliczności nie pozwalały wypaść z roli gościa, osadzonego na honorowym miejscu przy stole. W pewnym jednak momencie tak się zagalopował w tym tokowaniu, że popełnił błąd, który postanowiłem wykorzystać, by w stosownym czasie tę naszą rzekomą bliskość nieco ochłodzić.

– Myślę, że wyrażę wolę nas tu wszystkich, drogi Festusie – oświadczył podniośle, – jeśli zaproszę cię na zebranie naszej rady, jakie mamy mieć za dwa dni. – Odczekawszy kilka chwili, wypełnionych głosami aprobaty zebranych, kontynuował tę przemowę tonem teraz już niemal kordialnym. – Mam nadzieję, że uczynisz mi ten zaszczyt, i nie odmówisz przyjacielowi obecności na tym zgromadzeniu.

– Z przyjemnością przyjmuję zaproszenie – odparłem, po chwili ostentacyjnie okazanego, miłego zaskoczenia – wszelako pozwolisz, drogi Stelionie – dodałem z fałszywym uśmiechem – że skorzystam z prawa gościnności, i przyjdę z mym przyjacielem, jeszcze z czasów naszych wspólnych studiów w Rzymie.

Zaskoczyło to zebranych, na chwilę zamilkli, spoglądając po sobie, lecz gospodarz szybko się opanował, i nie widząc możliwości wycofania się ze swej propozycji, przyjął ją bez słowa sprzeciwu.

– Twój gość, Festusie, będzie i naszym gościem – rzekł, szerokim gestem wyrażając swą zgodę. – Czy zechciałbyś zdradzić nam, kim będzie ów człowiek? Powitamy was obydwu godnie, jak na naszą radę przystało.

– To młody trybun wojskowy, Korbulon, z senatorskiego rodu Domicjuszy. Dostał niedawno przydział do legii, stacjonującej tu niedaleko, za murami miasta. Wróży mu się znakomitą przyszłość, może nawet przyszłego wielkiego wodza.

– Czy to ten sam wspaniały, młody mężczyzna, z którym widziano cię niedawno w termach, panie – pytanie padło ze strony zgoła nieoczekiwanej, bo zadała je jedna z kobiet, które dopuszczono do naszego wieczornego spotkania. Dwie jej towarzyszki zachichotały wesoło, acz bardzo wymownie, okazując swe zadowolenie z niespodzianki, jaką mi sprawiły.

Można skryć się przed wzrokiem legionu szpiegów, ale nie sposób umknąć uwadze wścibskich kobiet, które wszystko rozpowiadają sobie i innym. Wystarczy jedna, lub dwie, by całe miasto dowiedziało się, co też, i gdzie wypatrzyły. Rozmawiając z Gnejuszem w łaźniach, nie zastanawialiśmy się, czy ktoś nas obserwuje, czy nie. Nie przyglądaliśmy się też niewiastom, które tam wówczas przebywały, bo wszak nie dla takich przygód tam się znaleźliśmy. Ale one mają w naturze ciągłe rozglądanie się wokół siebie, a świat traktują jak jedno wielkie łowisko, bacznie śledząc, kogo by tu zdybać w swe sieci. Są takie, które zajmuje polityka, większość jednak głównie szuka coraz to nowych podniet, i okazji do ich zaspokojenia. Miejsca targowe bywają rozmaite, nie tylko te na ulicach i rynkach, a my z Korbulonem sami weszliśmy na jedno z nich, nawet nie podejrzewając, że oglądano nas tam jak ciekawy towar. Zaskoczony, postanowiłem obrócić wszystko w żart.

– Zacny Kratesie – zwróciłem się, śmiejąc, do kandydata na pretora – nie sądzisz, że warto stworzyć w gwardii miejskiej osobny oddział, złożony z tak niezwykle uzdolnionych obserwatorek?

Na chwilę zapanowała wesołość, a kobiety, dotąd pozostające nieco w cieniu, teraz poczęły prezentować swe sztuczki, jakimi zwykły kierować na siebie uwagę. Jestem przeciwny włączaniu ich do spotkań biesiadnych, ponieważ wprowadzają wielkie zamieszanie przez swe puste świergotanie, całkowicie nieprzystające do męskich umysłów, nawet tych mało wyrobionych. Jednym wydaje się, że są nowym wcieleniem Aspazji, inne widzą się w roli Heleny czy wręcz Kleopatry, poruszających losy świata swą pięknością, inne jeszcze udają poetyczną eteryczność Safony. W istocie, co jedna to Ksantypa, z instynktami i bezwzględnością naszej Liwii. Mało która wzięłaby na siebie rolę Kornelii, każda natomiast, niczym Postumia, chciałby zażywać czci westalki, zachowując prawo do pełnej swobody życia i obyczaju. Być jednocześnie boginią, władczynią, i dziewką portową, oto, co je podnieca najbardziej. Siedząc koło takiego tworu natury, nigdy się nie wie, co w danej chwili w nim przeważy. Zresztą, i tak wszystko zmierza do tego samego końca.

Inna sprawa, że mężczyźni w obecności kobiet też zazwyczaj głupieją, tyle, że po swojemu. Puszą się, by imponować i zdobywać, przez co miesza im się rozum, a wymowa zamienia w mniej lub bardziej bełkotliwe popisy, już to erudycji, już to wyszukanej aluzyjności, po równo podszytych pożądliwością. Kobiety doskonale wiedzą, na czym polegają te rytuały, udają więc, że wpadają w zachwyt nad męskim rozumem i siłą, cierpliwie czekając na efekty tych tańców godowych. Gdy natrafiają na opór, posuwają się w swym wabieniu aż do nieprzyzwoitej szczerości. Jeśli i to nie pomaga, wówczas rezygnują, lecz tylko pozornie, odkładając ponowienie prób do następnej okazji, na którą przygotowują się z wielką starannością i przebiegłością.

A są przecież kobiety wspaniałe, budzące uznanie przez swą wierność, oddanie, obyczajność, dzielne wspieranie tych, których kochają. Znają we wszystkim miarę, umieją budzić szacunek dla swych zalet. Nie krążą po targowiskach światowej próżności, nie wystawiają na pokaz, nie szukają miłosnych przygód. Tak, jak prawdziwa piękność nie potrzebuje wielkiej ozdobności stroju, tak prawdziwa cnota może pozostawać w ciszy i spokoju, znajdując wiele sposobności, by ujawniać swą wartość, a gdy trzeba, dowodzić jej w obliczu świata. Przyciąga, budzi uznanie, choć jest wymagającym dla nas wyzwaniem, gdyż łatwo rozpoznaje nieszczerość intencji, i odrzuca kłamliwe pozory. Cóż, drogocenne klejnoty są rzadkością, a i tak na pierwszy rzut oka często wyglądają zgoła nieatrakcyjnie przy innych kamykach, które mamią fałszywym blaskiem, i sztucznie doprawianą pozłotą. A z takimi właśnie imitacjami przyszło mi się tu właśnie zetknąć.

Spośród trzech towarzyszących nam kobiet, jedna była żoną Steliona, dwie zaś pozostałe jej młodszymi kuzynkami. Całe w jedwabiach, wschodnich perłach i wonnościach, obwieszone złotem, były nawet wcale urodziwe, rozmowne i wesołe, acz wyraźnie przyczajone w oczekiwaniu na najmniejszy choćby znak szczególnego zainteresowania. W ich oczach dostrzegłem zamgloną tęsknotę za rozumem, skazaną na wieczne niespełnienie. Nie miałem złudzeń, czemu się tu znalazły. Musiał to być pomysł gospodarza na owe ewentualne atrakcje, przed którymi ostrzegał Melos. Uwaga, skierowana do Kratesa, wyraźnie je ożywiła, dając pretekst do kierowania w moją stronę sygnałów coraz bardziej jednoznacznych. Grzeczny i miły, kryłem się za protekcjonalną uprzejmością rzymskiego patrycjusza, znającego się, co prawda, na tych gierkach, lecz niezbyt skorego do korzystania z coraz bardziej natarczywie okazywanej gotowości do zamiany towarzyskiej znajomości na coś bardziej ekscytującego.

Ważyłem więc słowa i gesty, by nie dawać im powodów do rozwijania swego kunsztu uwodzenia ponad miarę. Tak udało mi się dotrwać do chwili, gdy gospodarz, po zakończeniu pierwszej części uczty, zarządził przejście do drugiego stołu w ogrodzie, do którego kobiet już nie zwykło się prosić. W krótkiej przerwie pożegnałem panie, dając im do zrozumienia, że gdy tylko uporam się z pilnym dla mnie sprawami i interesami, niewątpliwie znajdę czas na odpoczynek, wypełniony zajęciami bardziej już prywatnymi. Przyjęły to, jako zapowiedź przyszłych rozrywek, a ja, uśmiechając się znacząco, obiecałem o nich nie zapomnieć. Tak to, wywinąwszy się z niezręcznej dla mnie sytuacji, zachowałem dobre u nich o sobie mniemanie. Stelion, podpatrujący ukradkiem te salonowe umizgi, wydawał się być bardzo zadowolony z ich efektu, licząc zapewne, że za niedługo rozwiną się one po jego myśli. Jakże zabawni są ludzie, których pycha zaślepia do tego stopnia, że mają innych za głupców, niezdolnych do przejrzenia ich zamiarów.

Zwyczaj nakazywał, by przy wetach wygłaszać toasty, sławiąc się wzajemnie wedle zasług, ale także uznania i upodobania. Po dużej ilości wypitego wina, zamieniały się one w bełkotliwe oracje, przetykane niewyszukanymi żartami, docinkami, niewybrednymi aluzjami. Wypadło i mnie powiedzieć słów kilka na cześć gospodarza, i jego gości, Trzymając na wodzy niechęć do tych prowincjonalnych wielmożów, wyraziłem wdzięczność za gościnność, wtrącając przy tym, bez schlebiania, zadowolenie z poznania takich znakomitości. Ich niezwykłość była dla mnie raczej średnio miłą osobliwością, a jak sobie po swojemu pojęli moje słowa, to już ich sprawa.

Odczekawszy tyle, ile wymagała grzeczność, przeprosiłem towarzystwo, i wśród okrzyków nieszczerego żalu pożegnałem je, wymawiając się obowiązkami, którym nazajutrz, od wczesnego rana, powinienem sprostać z jasnym umysłem. Stelion odprowadził mnie do wyjścia, wymieniliśmy wiele wzajemnych uprzejmości, po czym ruszyłem do domu, eskortowany przez dwóch, czekających dotąd cierpliwie przed domem, rosłych służących, jakich zawczasu przydzielił mi Melos dla bezpieczeństwa. Z przyjemnością zostawiłem za sobą biesiadników, którzy zdążyli już doprowadzić się do stanu, w którym nie sposób utrzymać pionu dłużej niż przez dwa uderzenia serca, a już tym bardziej jasności mowy i wymowy. O żołądkach lepiej nie wspominać. Po powrocie ległem spać, bez żadnych dodatkowych atrakcji, pragnąc jak najszybciej pozbyć się niemiłych wrażeń z dzisiejszego wieczora.

  1. Interesy duże i małe

Zarówno sprawy rodzinne, jak i obowiązki cesarskiego wysłannika, wymagały, bym złożył jeszcze jedną wizytę, tym razem w pałacu na wyspie. Ze słów Melosa nie wiadomo było, kto tak naprawdę w nim rządzi. Pod nieobecność namiestnika, co trzy lata przysyłano tu kolejnych legatów z nadania senatu, zwykle polecanych przez Sejana. Przyjeżdżali, i wyjeżdżali, a wraz z nimi wymieniały się stada urzędniczych i towarzyskich darmozjadów, liczących na szybkie zbicie fortuny w bogatej prowincji. Prawda, sądy sprawuje miejscowa rada, a wyroki tylko się zatwierdza, bez zadawania sobie trudu wnikania w ich materię. Lecz podatki zbiera kwestor i jego zgraja, a pieniądze rozdzielane są, i rozkradane, według niepisanych zasad ich podziału między tych, co je dawać muszą, a tych, co je biorą z racji przydzielonej im pozycji.

Jest jeszcze wojsko, które rządzi się własnymi prawami, i ma swojego legata. Wszelako po Germaniku nie przysyłano tu nikogo, kto z charakteru i zdolności byłby kimś więcej, niż tylko zarządcą czterech legii, z których dwie stacjonują między Antiochią, a granicami Armenii, i królestwem Partów. Wielkich wojen ostatnio nie prowadzono, gdyż po odzyskaniu cesarskich orłów panuje tu pokój. Wciąż obowiązują umowy z Rzymem, jedynie od czasu do czasu dochodzi do granicznych potyczek, głównie przy rabowaniu kupców z dalekich krajów, i dzieleniu łupów. Syrię zasiedlono osadnikami, którzy trzymają strażnice, uprawiają ziemię, budują drogi, i pilnują porządku na nich, i wokół nich. Garnizony obrosły własnymi osadami i wioskami, gdzie toczy się w miarę zwyczajne życie, niezbyt dostanie, ale pewne i bezpieczne.

Prawdę mówiąc, miałem już wyrobiony sąd o tym, jak się tu rzeczy mają. Melos co i raz podrzucał nowe szczegóły, z lubością złośliwca uzupełniając mą wiedzę o konkretnych ludziach, i ich między sobą powiązaniach. Wielka polityka nigdy mnie specjalnie nie interesowała, nie czułem więc ani potrzeby, ani ochoty wywiadywać się o niej więcej, niż wymagają tego nasze interesy, które w obecnym stanie rzeczy nie wydawały się zagrożone. Co więcej, cicha umowa z Korbulonem, dawała nadzieję na ich znaczną poprawę.

Dlatego, wybierając się do pałacu na wyspie, ani się spodziewałem niczego, co by mnie zdziwiło, czy zaskoczyło, ani zamierzałem szukać jakichś tajemnic, czy intryg. Domyślałem się, że jeśli takowe są, to dotyczą tylko wielkości sum, jakie znikają po cichu, a nie samej zasady ich znikania. Reszta, to rozgrywki między chciwymi urzędnikami i ich klientami, teraz zapewne wzmożone za sprawą wieści z Rzymu. Kto, na kogo, i do kogo będzie donosił, kto zniknie, i jak, a kto wypłynie, i przy kim – wszystko to było mi zupełnie obojętne.

– Czegoś zawsze się dowiesz, ale bądź ponad to, i nie dopytuj, jeśli będą kręcić – poradził Melos, gdym po porannym oporządzeniu się, wyruszał do miasta. – I tak ci niczego nie zdradzą, więc szkoda twego czasu i fatygi.

– Porozmawiam z delegatem kwestora, jeśli akurat będzie na miejscu. Jak nie, to z kimś, kto tam teraz ważny. Będzie to wyglądało naturalnie i właściwie. Interesy Tycjanów przede wszystkim, a do omawiania ich mam pełne prawo, przez umowy z cesarstwem.

– I niech tak zostanie. Jeśli ci ktoś jeszcze co dopowie, twój zysk. I proszę, zechciej powściągać swoją dobroczynność, gdyby przyszło ci znowu spotkać kogoś ciekawego. W tym mieście ludzi ciekawych są całe stada, ale biednym nikt być nie musi – rzucił złośliwie na odchodnym.

Jego słowa, oprócz oczywistej aluzji, zabrzmiały trochę dziwnie, niemniej zwróciły moją uwagę na pewną odmienność kondycji miejskiego plebsu w porównaniu z Rzymem. Tu, gdzie panuje wielki ruch w handlu, a za tym i na rzece, na morzu, i w okolicy, pracy chyba nie brakuje. Na wielkich przestrzeniach prowincji, obsługa wojska, dróg, poczty i innych służb, władzy, i cudzego bogactwa, daje sposobność znajdowania zarobku, jeśli nawet nie dużego, to przecież nie głodowego. Kto chce, może poprawiać swój byt, chyba że jest zatwardziałym leniwcem, albo nędzarzem z wyboru. Oczywiście, lud chętnie korzysta z łaskawości rady, rozdającej zboże przy okazji różnych świąt i uroczystości, lecz spokój w mieście nie jest tak bardzo zależny od hojności jego władców, i ich między sobą wojenek, jak w stolicy. Dlatego nie ma potrzeby zbyt się obawiać ulicy, i zanadto jej schlebiać, niełatwo też podburzać ją do awantur dla politycznych rozgrywek.

Lecz nie tylko o sam spokój tu chodzi. Tam, gdzie wielu może zyskiwać pracą, choćby i niewiele, tam i mniejsze okrucieństwo między ludźmi, a i więcej okazji, by się wykazać własnymi zdolnościami. Mogą wygrywać nie tylko najsilniejsi w brutalności, bezwzględności i chciwości, ale i dobrzy w sprawności. Korzystają na tym wszyscy, gdyż pomyślność staje się udziałem nie tylko wybranych, ale i tych chętnych do zarobku, którzy przy okazji pomnażają dobra wspólne. To właśnie odróżnia takie miasta od Rzymu, gdzie więcej się bierze i zużywa, niż z siebie daje. Tam wszystko kręci się wokół panowania i urzędów, wraz z ich stronnictwami i familiami, karmiącymi się zdobyczami, i te zdobycze przejadającymi.

Coraz częściej wracałem myślami do rozmowy z Marosem, podziwiając, choć nie bez pewnego smutku, przenikliwość jego umysłu. Począłem domyślać się teraz i innych rzeczy, o których nie wspomniał. Za bezwzględnością rabunku z podbojów idzie gnuśność ludu, któremu wystarczają ochłapy z pańskiego stołu, zawalonego łupami. Gdzie można mieć coś darmo, tam nie chce się pracować. Gdy ustają datki, plebs burzy się, uważając, że odbiera mu się to, co w jego przekonaniu mu się należy. Staje się natarczywy i butny. Dlatego tak łatwo u nas o miejskie bunty, wzniecane przez demagogów dla własnych interesów. Wystarczy obietnica utrzymania tego nieróbstwa, a lud chętnie pójdzie za tymi, którzy ją złożą. Gdy nie dostaje chleba, ma przynajmniej igrzyska, podczas których może się wykrzyczeć do woli. Chytra to sztuka umieć trzymać na wodze te masy za pomocą zwodzenia nadzieją, i panowania nad instynktami.

Podczas podróży przekonałem się, że nawet najmniejszy port na ruchliwym szlaku towarów więcej ma w sobie siły trwania, i możliwości dla zwykłych ludzi, niż mój ukochany Rzym. Wszędzie, rzecz jasna, jest chciwość, zawiść, złodziejstwo, spryt do życia na cudzy koszt, lecz idzie o proporcje. W każdym dużym ogrodzie rosną drzewa i krzewy, które albo dają owoce, albo przynajmniej zdobią, są i takie, które tamtym utrudniają wzrost, a więc płodność gałęzi i kwiatów. Podobnie jest na polu, które karmi zbożem. Gdy owe bezpłodne rośliny rozplenią się ponad miarę, prędzej czy później zniszczą całość, albo na tyle ją osłabią, że nie będzie z niej wielkiego pożytku. Dobry gospodarz powinien starannie dbać o te, które dają mu zysk, i pilnować, by te drugie – skoro już nie da się ich pozbyć, z racji jakichś konieczności, lub ich właściwości – zanadto się nie panoszyły. Gdy tego nie dopatrzy, po pewnym czasie straci wszystko.

Przed pałacem, w którym mieściły się cesarskie urzędy, czekał już wcześniej umówiony Kriton. Uprzedził mnie, że kwestora nie ma, gdyż wrócił do Rzymu po zakończeniu swej misji. Tak bowiem, jak wszyscy jego poprzednicy, pobyt w Antiochii ograniczył do miesięcy letnich, by zdążyć jeszcze na czas powrotnej podróży statkiem przez ósmym miesiącem roku. Nowego miał wybrać senat już niebawem, więc urząd praktycznie pozostawał w rękach sekretarzy, i poborców podatków. Co to oznaczało, nie trudno się domyślić.

Kazałem strażnikom wskazać nam drogę do sal kwestorskich. Poprowadził mnie tam jakiś wezwany, pomniejszy skryba, a usłyszawszy moje imię, nieco się zmieszał, i bardzo grzecznie spytał, czy mam tu kogoś już upatrzonego, z kim chciałbym się spotkać. Zaskoczyła go widać niezapowiedziana wizyta kogoś nieurzędowego, kto z prawa może mieć u nich coś ważnego do powiedzenia. Doprowadzono mnie do człowieka niskiej rangi, który pełnił obowiązki ledwie porządkowe.

Ruch był niewielki, lecz znalazł się w końcu ktoś, kto mógł mnie uświadomić w kilku ważnych dla Tycjanów kwestiach. Zażądałem okazania wypisów rachunkowych naszych rozliczeń za ostatnie dwa lata, co wywołało niemały niepokój urzędników. Chciałem bowiem sprawdzić, czy pokrywają się one co do sum z rzymskimi zapisami, dotyczącymi naszych cesarskich udziałów w Syrii. Melos prowadził księgi handlowe, nie miał jednak dostępu do tego, co spisywano w kwesturze. Ojciec dostawał z faktorii stosowne raporty, nakazał mi jednak sprawdzić, jak też ostatnio je sporządzono, i jak się mają do tego, co wpisano w urzędowych dokumentach. Oczywiście, nie miałem zamiaru samemu się przez nie przekopywać, tylko zlecić to Kritonowi, niemniej moja osoba konieczna była do tego, by mu je udostępniono.

Zapanowało spore zamieszanie, gdyż zebrani urzędnicy nie mogli zdecydować, kto ma wydać takie polecenia do archiwum. Patrzyli po sobie niezdecydowanie, ani chybi bojąc się, że gdyby doszło co do czego, taki ktoś może mieć niemałe kłopoty. W tym kłębowisku żmij nie znajdziesz niewinnej salamandry. Gdyby przyjść tu ze strażnikiem miejskim, i wskazać palcem kogokolwiek z tej gromady, poszedłby bez słowa, wiedząc, za co go zabierają. Spoglądałem na nich groźnie, choć w duszy czułem rozbawienie, widząc lęk, jaki im sprawiła wizyta przybysza z dalekiego Rzymu, władnego dopilnować swoich spraw. Koniec końców stanęło na tym, że za dwa dni wszystko przygotują, i dopuszczą Kritona do ksiąg, jakich zażąda. To mi wystarczyło, więc, rzuciwszy jeszcze wyniośle kilka słów, zaznaczających wagę mej tu obecności, łaskawie pożegnałem to stadko gryzipiórków, pozostawiając ich w niezbyt dobrym dla nich nastroju.

Po wyjściu przykazałem memu towarzyszowi, by dopilnował, co zostało ustalone, i możliwie jak najszybciej zdał szczegółowo sprawę z tego, czego się dowie. Reszty dopełni Melos, który już po swojemu przegryzie się przez dostarczone zapisy. W rzetelność i uczciwość Kritona nie miałem powodów wątpić. Był dobrze opłacany, zapewne coś odkładał na boku, lecz nie ośmieliłby się uczynić cokolwiek, co naraziłoby go na gniew ojca. Zostać karnie pozbawiony przez Tycjana protekcji do takiej funkcji, to jakby zostać skazanym na dalekie wygnanie, bez prawa powrotu.

Zadowolony z wizyty w pałacu, rozstałem się z publikaninem, i ruszyłem w stronę forum. Przypomniałem sobie, że za czas jakiś mam się spotkać przy teatrze niedaleko akweduktu z moim małym szpiegiem. Obchodząc zwolna pod portykami wielki plac. ze zdumieniem zauważyłem, że od czasu do czasu kłaniają mi się jakieś osoby, których w ogóle nie znam, ani nie poznałem. Byli i tacy, którzy oglądali się za mną, albo ukradkiem wskazywali na mnie głową towarzystwu, z którym prowadzili rozmowy. Oznaczało to, że staję się, bez żadnego starania, osobą publiczną i rozpoznawalną. Wizyty u księgarza, i uczta u Steliona, zrobiły swoje, a i kobiece języki poszły zapewne w ruch, co niechybnie roznosiło wieści lotem strzały.

Zrazu niezbyt mi ten honor przypadł do gustu. Niemniej gdzieś w środku znów Tycjan wziął we mnie górę nad Festusem, gdyż poczułem swego rodzaju satysfakcję, zrodzoną ze zwykłej próżności. Cóż, tak, jak onegdaj trafnie zauważył Maros, złoto samo w sobie nie ma nade mną władzy, lecz nazbyt chyba łatwo ulegam oznakom uznania dla rodowego imienia, za którym stoją całe jego stosy. A przecież korzystam wtedy tylko z dokonań przodków, własnych nie mam, zatem jako człowiek wystawiam się niczym fałszywa moneta. Zdumiewające, jak to działa, gdy wyobraźnia mąci ludziom rozum, chętnie gotów widzieć rzeczy nie takimi, jakie są.

Dochodząc do teatru, dojrzałem chłopaka, czającego się za jedną z kolumn. Odczekał, aż usiądę na dawnym miejscu, rozejrzał się dokoła, dopiero potem podszedł, bez pośpiechu, jakby od niechcenia. Patrząc na niego, zastanawiałem się, kim też może być. Skąd się tu wziął? Wyraziste rysy wskazywały na dalekie pochodzenie. W tym mieście wszystkie mieszanki są możliwe, więc nie dziwiło mnie to zbytnio, choć nie dawało spokoju, gdyż lubię wiedzieć, czym jest to, co widzę. Ulicznik, lecz musi przecież mieć jakieś schronienie, jakąś norę, gdzie się chowa, gdy nie poluje. Czy ma rodziców, rodzinę? Może żyją, może nie? Może to jedna z niezliczonych, bezimiennych zagadek tego wielkiego ludzkiego mrowiska na skraju Azji? W Rzymie też mamy ogromne pomieszanie narodów, z czego biorą się najdziwniejsze odmiany potomstwa. Ale one mają tam swoje gromady, ulice, zajęcia, dają się jakoś określić. A tu? Cóż, nie znam Antiochii na tyle, żeby móc to ocenić, czy przeniknąć, zresztą nawet nie mam na to chęci. Niemniej chłopiec trochę mnie intrygował, i postanowiłem go ostrożnie wybadać na tę okoliczność.

Stanął przede mną, z tą swoją butną miną, ale milczał, czekając aż, o co zapytam. Spoglądałem na niego bez słowa, lecz wcale go to nie peszyło. Czujny, nieufny, gotów w każdej chwili odwrócić się i uciec, nie miał jednak w oczach złości, nawet jawnej chytrości, chyba tylko ciekawość, poszytą podejrzliwością. W rzeczy samej, niezwyczajne to, by rzymski pan tak nagabywał złodziejskiego wyrostka, i zlecał mu dziwne zadania. Tacy w ogóle nie zauważają obszarpanej biedoty, a do szpiegowania mają dziesiątki sług i szkolonych najemników. Dla niego byłem ciekawostką, nieporównanie większą niż on dla mnie. Jeśli nawet wcześniej upatrywał we mnie przyszłą ofiarę swego łotrowskiego fachu, to zdążył się już chyba zorientować, że nie da się okraść ani mnie, ani mojego domu, nie da się też mnie długo zwodzić, gdyż szybko złapałbym go na oszustwie. Skoro jednak dziwaczny wielmoża chce płacić za coś, co jest dziecinnie łatwe, zatem czemu nie korzystać z nadarzającej się okazji?

– No, mów, czegoś się wywiedział – zacząłem bez zbędnego wstępu.

– Kupców z daleka nie ma.

– Toś się nie napracował – trochę mnie zezłościł.

– Byli, ale tylko Persowie, Partowie. Ale już się zebrali i wyjechali.

– Dawno?

– Dwa dni temu. Dużo ludzi.

– Dokąd?

– Między sobą mówili, że najpierw do wielkiej rzeki, a dalej łodziami. Ale gdzieś mają się rozdzielić.

– Skąd to wiesz?

– Słyszałem.

– Znasz ich mowę? – zdziwiłem się.

– Trochę.

– Co to znaczy, że dużo?

– Razem ze zbrojnymi i sługami było sześć dziesiątek. Wozy i zwierzęta.

– Nie słyszałeś jakiej nazwy, miejsca?

– Powtarzali słowo Dura. To chyba jakieś miasto. Ale nie wiem gdzie.

Choć nie było tego wiele, to jednak trochę mi się rozjaśniło w głowie. Dura, to oczywiście Europos na Eufracie. Rzymski garnizon, i rzymska władza, ale za rzeką to już partyjska brama do Azji. Kupcy zwożą do niej stąd towary, a tam już czekają inni, z dalekich krain. Tak, jak mówił Melos, ludzie to tylko zmieniający się tragarze. Partowie zazdrośnie strzegą granicy po swojej stronie, nikogo nie dopuszczają do interesu, bo wielkie ciągną zyski z tych, co tam handlują po obydwu jej stronach. Choć Rzym ma z nimi znośne układy, to jednak za bardzo wcisnąć nam się w swoje sprawy nie pozwalają. Można sobie wyobrazić, jakie tam panuje zdzierstwo, Nasi celnicy, ich celnicy, a pośrodku kupiecka chytrość z obydwu stron.

Prawdziwych interesów nie robi się na wielkim placu targowym, tylko po cichu, między sobą. Ale trzeba przecież wjechać, i wyjechać, towar przywieźć, potem wywieźć. Obcym z daleka nie opłaca się po niego wędrować aż do nas, więc cierpliwie czekają, aż zjedzie, nieważne, przez kogo przywożony. Duże odległości też robią swoje. Wyprawa lądem jest trudna i kosztowna, więc nasi rzadko się na nią porywają. Z kolei Eufrat obstawiony jest po tamtej stronie tak, że nie sposób swobodnie wędrować samemu z dużym taborem, nawet jeśli uda się go jakoś przeprawić na partyjską stronę. Zresztą nie ma tam dobrych dróg, a te, które do czegoś się nadają, pilnowane są bardzo skrupulatnie.

Tu, w Syrii, bliżej południa, są jeszcze Nabatejczycy z Palmyry i okolic. Z nimi nie ma jednak żartów, bo to urodzeni mordercy. Poza tym, znają swoje pustynie, wiedzą jak na nich przetrwać, którędy iść, nikomu tego nie zdradzają. Wspomniałem słowa Filipona z Tyru o tamtejszych stosunkach w dostępie do towarów. Gdzie więc się nie ruszyć, same kłopoty. Rzym zdobył wiele ziem, panuje na nich, zdziera podatki, ale wszędzie otoczony jest przez niezbyt mu przyjazne żywioły, które rządzą się swoimi prawami. Jesteśmy dla nich obcy, więc by wśród nich handlować, potrzeba dużego wsparcia zbrojnych. Prywatni są niepewni, bo łatwo wśród nich o zdradę, a wojsko za prywatne usługi pod jakimś wymyślonym pretekstem też tanio sobie nie liczy. Nie każdego na to stać. Szanse ma tylko ten, kto sam z siebie wyrobi sobie uznanie, zaufanie i bezpieczeństwo na szlakach, ale przecież i to nie dzieje się za darmo. Zdaje się, że próbował tego Maes, ale mu się tam chyba nie udało, mimo że dotarł aż do Charaksu. Zaczął więc szukać nowych dróg na północy, lecz za którymś obrotem przepadł bez wieści.

Mam iść jego śladami, ale czy podołam takiemu wyzwaniu? Nawet nie za dobrze wiem, gdzie, i w co się pakuję. Czy, rzeczywiście, mam to robić tylko po to, żeby Tycjanowie pomnażali własną fortunę przy tragarzach drogich towarów? Jeśli nawet sami niczego nie przenosimy, jeśli tylko będziemy patronowali udziałom w wyprawach na duży procent, to przecież w sumie idzie o ogromne pieniądze, choć przy wielkim ryzyku. To tak, jak grze w kości, gdzie za jeden rzut Wenus przy wielkiej stawce można wygrać górę złota. Zdobycie wiedzy o nowych możliwościach na szlakach karawan zmniejsza ryzyko, zwiększając jednocześnie ilość kandydatów do takowych spółek. Gdyby mi się choć trochę powiodło, spełniłbym zadanie, postawione mi przez ojca.

Przy tych myślach złapałem się na tym, że znów byłem bardziej Tycjanem, niż Festusem, bardziej bankierem i kupcem, niż poszukiwaczem, chętnym nie tyle zysków, ile wiedzy i przygód. Z tego, co mówił chłopak pojąłem, że kilku partyjskich kupców, po zakończeniu swoich spraw, zebrało się w jedną grupę podróżną, i razem wyruszyli z powrotem. Przez Syrię przejadą pod wspólną ochroną, wszelako trzymając się najpierw razem, ale potem rozdzielając pod drodze, każdy wedle swoich własnych planów. Jakie by one nie były, w końcu dotrą do sobie znanych miejsc, gdzie dalej wszystko potoczy się zgodne z ustalonym od dawna porządkiem rzeczy. Rzymskich kupców miedzy nimi nie ma, bo i skąd mieliby być, skoro tamci nikogo do siebie nie dopuszczą. Zyski poszły z nimi, pomniejszone o to, co zdarli z nich nasi urzędnicy i celnicy. Ile z tego trafiło do kwestorskiej kasy, a ile do ich własnych kieszeni, tego, oprócz nich samych, nie wie nikt.

– To wszystko? – wróciłem z zamyślenia, patrząc na chłopaka, który cierpliwie stał przed mną.

– Innych obcych kupców nie ma. Ale wczoraj przyjechali handlarze niewolników – powiedział powoli, niechętnie, z wyraźną złością w głosie.

– Kto taki?

– Różni.

– Skąd ich biorą? Teraz nie ma wojen.

– Sami nie łapią, kupują od łowców. Pędzą tu, i sprzedają. Biorą złoto, i wracają.

– A ci łowcy?

– Kto ich wie. Ale z daleka. Jest takie miasto, gdzie się zjeżdżają. Duży obóz, pod strażą.

– Gdzie to jest?

– Daleko.

– A dokładniej?

– Będzie ze dwa albo trzy księżyce drogi.

– A ty skąd to wiesz?

– Wiem – rzucił ze złością. – Moja zapłata – wyciągnął rękę.

Coś mnie tknęło. Chyba domyśliłem się, skąd się tu wziął. Wyjąłem pieniądze i odliczając umówione monety spojrzałem mu w oczy.

– A ciebie jak długo pędzili? – spytałem, jakby mimochodem. Żachnął się, ale nie dał poznać, że moje słowa go zaskoczyły. – Nie bój się, nie wydam cię. Pytam, bo mam swoje powody. I nowe zadanie.

– Kto mówi, że pędzili?– odparł, chowając zarobek. Ale nie uciekał. Czekał. – Co to za robota? – spytał, jakby nigdy nic.

– Nie chcesz, nie mów – wolałem nie płoszyć go natarczywością. – Ale co sobie myślę, to sobie myślę. A rzadko się mylę.

– Co mam zrobić?

– Potrzebny mi warsztat, gdzie robią szkło fenickie. Ale dobre. Nie chcę świecidełek od ulicznego kramarza, ani tanich naczyń. Musi gdzieś być taki, najlepszy, może gdzieś ukryty.

– Za ile?

– Znajdź, a dostaniesz drugie tyle, co dziś. Masz na to dwa dni. Tylko bez oszustwa.

– Mam znów tu przyjść?

– W południe. Zaprowadzisz mnie na miejsce. Ale musisz się lepiej ubrać. Ze mną masz wyglądać jak człowiek, a nie brudny dzikus. – Wręczyłem mu jeszcze jedną monetę. – Spraw sobie jakiś ludzki przyodziewek, kaftan albo koszulę. I masz być czysty. Inaczej do mnie nie podchodź.

Zdumiewające, jak ten ulicznik panował nad sobą. Dałem mu zadanie za pieniądze, ale przy okazji okazałem dość wzgardliwą niechęć, choć z życzliwym zamiarem, a on ani drgnął. Pokiwał głową na zgodę, odwrócił się, i odszedł. Po kilku krokach zatrzymał się.

– Było tego prawie trzy księżyce – rzucił przez głowę, i szybko pobiegł gdzieś w swoją stronę.

Początek u Kresu Drogi

20. Polityka, wiedza, i mądrość w ukryciu

–  Coraz lepiej, Festusie, coraz lepiej! – Melos niemal krzyczał na mnie, gdy opowiedziałem o chłopaku, i zadaniu, jakiem mu zlecił. – Mało tego, że uliczny złodziejaszek, to jeszcze zbiegły niewolnik! A może go adoptujesz? – rzucił zjadliwie. – Jeszcze trochę, a wejdzie ci na głowę, i oskubie jak kurę z pierza! – tokował dalej, dobierając coraz bardziej smakowite porównania. – Na brodę Jowisza, po co ci ten fenicki warsztat? – zmitygował się wreszcie, i wrócił do tematu.

– Chcę mieć na drogę szkło do rozpalania ognia. Nie grecką kulę, ale takie, które tylko oni potrafią zrobić – wyjaśniłem, zbywając milczeniem jego perorowanie o moim małym pomocniku.

– Nie wystarczy kamień? Przecież wszyscy tak robią – odparł prawdziwie zdziwiony.

– Właśnie dlatego. Będzie magiczny, jak amulet. To działa na prostych ludzi. Poza tym nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda – zbyłem go krótką odpowiedzią.

– Wiem o takim jednym, co robi szkło, całkiem dobre. Wystarczyło mnie spytać – rzekł z pretensją w głosie.

– Przekonamy się, czy chłopak się sprawdzi. A może jest jeszcze ktoś, o kim nie wiesz.

– To by było bardzo dziwne. Ale niech ci będzie – pogodził się z moją decyzją.

Oznajmił też, że Korbulon, uprzedzony przez porannego posłańca, potwierdził swe przybycie na jutrzejsze spotkanie rady. Wyraziłem nadzieję, że na tym zakończę badanie miejscowych spraw, i zajmę się wreszcie przygotowaniami do wyjazdu. Napisanie listu do ojca, wraz z dołączonym raportem cesarskim do Rzymu, zajmie mi kilka dni, a o wojskową asystę w jego wysłaniu poproszę Gnejusza, który niewątpliwie nie odmówi tej przysługi. Poczta działa sprawnie, lecz dodatkowa ochrona przesyłki nie zawadzi. Ciekawość postronnych osób, wsparta pewną ilością złota, mogłaby zaszkodzić korespondencji, więc lepiej dmuchać na zimne.

Następnego dnia, tuż przed południem, stawiłem się przed gmachem rady. Korbulon już czekał, w imponującej asyście kilku żołnierzy. Wystrojeni paradnie, jakby mieli odbyć tryumf przed całym Rzymem, budzili zrozumiałe zainteresowanie przechodniów. Wiedząc, że jesteśmy bacznie obserwowani, przywitaliśmy się z moim kompanem godnie i serdecznie, dając tym znać, że jest między nami pełna przyjaźń i zgoda, sojusz dwóch rzymskich filarów władzy, czyli wojska i pieniądza. Zaraz też weszliśmy do środka, gdzie już czekał wysłannik Steliona, i przeprowadził przez gromadzący się tłum obywateli, przybyłych, by przysłuchiwać się obradom i dysputom. Zwyczaj zezwala przemawiać różnym mówcom, przedstawiającym sprawy sporne, a dla ogółu ważne, zwłaszcza, gdy idzie o opłaty, podatki, prawa i przywileje ludności. Ponieważ sprawowano także sądy, więc głos zabierali rzecznicy stron. Melos uprzedził mnie, że te przemowy zamieniają się w długie popisy krasomówstwa i schlebiania stronnictwom, przez co obrady trwają niekiedy do późnego popołudnia.

Pojawił się Stelion, powitał nas z wielką atencją i, wprowadziwszy do głównej sali, usadził obok siebie, jako gości honorowych. Zaskoczył mnie, oświadczając, że członkowie rady oczekują, iż przemówię do nich, by uświetnić zgromadzenie ważnym, w ich mniemaniu, przesłaniem. Poczułem się niezręcznie, gdyż, jako osoba prywatna, nie miałem po temu żadnych pełnomocnictw. Niemniej wymówić się było nie sposób, więc postanowiłem podjąć to wyzwanie, zachowując ostrożność, by nikogo tu nie rozdrażnić. Uprzedziłem tylko Steliona, że czas mam ograniczony, i że liczę na jego wyrozumiałość, jako że będę musiał wcześniej opuścić ich szacowne grono. Przyjął to ze zrozumieniem, nawet, nie wiedzieć czemu, z pewnym zadowoleniem.

Gdy wszyscy zajęli już swoje miejsca, i ustał gwar, przedstawił nas z Korbulonem w słowach pełnych szacunku, przy okazji nie darując sobie aluzji do tego, że prywatne między nami stosunki są szczególnie serdeczne i bliskie. Ponieważ wiadomym było, że jest związany z Tycjanami wieloma interesami, odebrano to jako rzecz naturalną. W grze, jaką niewątpliwie po swojemu prowadził, ta irytująca familiarność przydawała mu tu dużego znaczenia, zwłaszcza w obliczu nowej sytuacji po rozbiciu w Rzymie stronnictwa Sejana. Prawdę mówiąc, mało mnie to obchodziło, natomiast Gnejusz bacznie obserwował członków rady i niektórych gości, o których miał już chyba jakąś swoją wiedzę. Stelion osobno pozdrowił i jego, uznając w nim przedstawiciela i gwaranta cesarskiej władzy w prowincji.

Przewodniczący otworzył obrady, i po przedstawieniu ich porządku zwrócił się do mnie, bym zaszczycił zgromadzenie swą przemową. Rzadko kiedy zabierałem głos na forum publicznym, niemniej mam opanowane zasady formułowania takich wystąpień. Umilkli wszyscy, ja zaś, po słowach podziękowania za zaszczyt, jaki mi uczyniono, wyraziłem wielkie uznanie dla wspaniałości prowincji, a zwłaszcza dla samej Antiochii, jako miasta, znanego ze swych dokonań i szlachetności obywateli. Po tych gładkich peanach pozwoliłem sobie wejść w rolę rzecznika cesarstwa, stosując chwyt retoryczny, łączący nakaz z obietnicą.

Od pewnego czasu coraz głośniej mówiło się w Rzymie, iż pora już na powoływanie do senatu co znamienitszych ludzi z prowincji, by związać je z państwem nie tylko przez mianowaną władzę namiestnikowską, lecz również więzi personalne. Postanowiłem teraz wykorzystać te pogłoski, i oznajmiłem w kilku zdaniach, iż wiadomym mi jest, że nadchodzi chwila, gdy szczególna wierność, i zdecydowane oddanie dla imperium, będą nagradzane najwyższym honorem rzymskiego senatora. Wyraziłem przekonanie, że wśród pierwszych wybranych, wyróżnionych za takie zasługi, bez najmniejszej wątpliwości powinni znaleźć się najznamienitsi obywatele właśnie z syryjskiej stolicy. Dodałem, że gdy tylko to będzie w mojej mocy, okażę im wsparcie w tych staraniach, gdyż, poznawszy już nieco tutejsze stosunki, uważam to za rzecz ze wszech miar słuszną i sprawiedliwą. Otwarte zapewnienia ze strony domu Tycjanów, tak znaczącego w stolicy, wywarły należyte wrażenie. Z drugiej jednak strony podkreśliłem, że przy owych nominacjach szczególnie brana będzie pod uwagę lojalność wobec imperium, zwłaszcza w obliczu zagrożeń, jakich nie brakuje na dalekich i ważnych jego granicach.

Nie można było chyba wyraźniej dać do zrozumienia, co robić warto, a czego należy się wystrzegać. Zakończyłem kilkoma kolejnymi okrągłymi zdaniami, po czym poprosiłem, by mógł zabrać głos również mój przyjaciel, trybun wojskowy ze stacjonującego pod miastem legionowego garnizonu. Gdy usiadłem, nagrodzono mnie długim aplauzem, po czym poproszono Gnejusza, by zechciał i on rzec słów kilka. Korbulon, żołnierz z natury prosty, ani polityk, ani zbyt dobry orator, mówił krótko. Zorientował się jednak, o co mi szło, więc dobitnie oznajmił, że wojsko z całą stanowczością będzie broniło całości i pomyślności prowincji oraz jej praw, wszelako zachowa czujność na wypadek gdyby ktoś z zewnątrz chciał tu knuć swoje intrygi przeciwko cesarstwu. Jeśli byli na sali jacyś agenci armeńscy czy paryjscy, lub ich stronnicy, musieli przyjąć do wiadomości, że nie mają tu na co liczyć.

Po naszych wystąpieniach zarządzono krótką przerwę, Stelion, rozpromieniony, jakby już właśnie dostał stołek w senacie, przedstawił nas kilku co ważniejszym personom. Nie zabrakło wśród nich niemal wszystkich jego gości z niedawnej uczty. Padło wiele pięknych słów, wzajemnych podziękowań, nie wiedzieć właściwie za co, obietnic i zapewnień, nawet zaproszeń, które przez grzeczność wstępnie przyjąłem. Znamienne było poznanie się Korbulona z Kratesem, którego miano dzisiaj zatwierdzić na miejskiego prefekta. Wcześniej zdążyłem szepnąć na boku memu towarzyszowi słowo o tym człowieku, więc przywitał się z nim przyjaźnie, acz powściągliwie, wyrażając nadzieję na dobrą współpracę. Był w tym bardziej szczery niż młody nominat, wylewny w słowach, lecz chytry w spojrzeniu, co Gnejusz, mimo prostoty swego umysłu, najwyraźniej zauważył, i chyba dobrze zapisał sobie w pamięci.

Odprowadzani ciekawymi spojrzeniami gapiów, a niekiedy ukłonami, wyszliśmy z budynku rady, i po krótkim pożegnaniu, rozeszliśmy się, każdy w swoją stronę. Zdążyłem go jeszcze zapytać o pomoc w sprawie poczty, na co otrzymałem chętną zgodę. Umówiliśmy się też na bardziej już prywatne spotkanie w niedalekiej przyszłości, jeszcze przed moim wyjazdem. Koniec końców, zostałem na ulicy sam, nie za bardzo wiedząc, czy mam ochotę na dalszą przechadzkę po mieście, czy wolę udać się wprost do domu. Byłem wolny, nie miałem w planie żadnych więcej spraw publicznych, żadnych cesarskich obowiązków, żadnych konieczności czy powinności. Wybrałem więc odpoczynek przy winie nieopodal forum, gdzie przesiedziałem czas jakiś, dając sobie spokój wszelkim poważnym rozmyślaniom. Z przyjemnością wspomniałem jedynie o tym, że wieczorem zażyję chyba atrakcji, tak przemyślnie zapewnianych mi przez Melosa.

Nazajutrz, od rana, kończyłem kompletować listy, a także układać spis rzeczy, w jakie powinienem zaopatrzyć się na wyprawę. Tylko z grubsza miałem wyobrażenie, jaką drogą pójdę, i ile zajmie mi ona czasu. Że nie będzie łatwa i krótka, to wiedziałem doskonale. Do granicy armeńskiej wszystko zdawało się proste i oczywiste, lecz co dalej? Znałem mapy, lecz co innego rysunki, a co innego obce kraje, szlaki, miasta. Przydałby się ktoś, kto tam bywał lub wie cokolwiek więcej, niż da się wywiedzieć z cudzych opowieści, kto również ma praktyczne doświadczenie w wędrowaniu przez tamte ziemie. Bez przewodników ani rusz, lecz jak i gdzie ich szukać?  Plan miałem przygotowany od dawna, lecz przecież nie sposób wszystkiego przewidzieć. Nie poddawałem się jednak obawom, wynikającym z licznych niepewności. Kto bowiem w takich zamiarach zacznie je mnożyć, i im ulegać, nigdy daleko nie zajdzie, lub wręcz zaniecha sprawy, i w ogóle nie ruszy z domu.

Pomyślałem o kapłanach i świątyniach, jakie napotkam po drodze. Grecka tradycja sięga daleko, ale czy to wystarczy? Właśnie zbliżał się czas urzędowych świąt ku czci Jowisza, kiedy to przez dziesięć z górą dni trwać miały widowiska teatralne, uczty i rozmaite igrzyska, po nich zaś wielkie targi, i rozmaite jarmarki dla ludzi wszystkich stanów. Towarzyszyć im będą starożytne ceremonie, jakimi rodowite ludy miejscowe oddają przy tej okazji cześć swoim bogom, Baalowi, Isztar, perskiemu Ormuzdowi. Może wśród nich warto poszukać jakiej pomocy? Nie od rzeczy byłoby odszukać miejscowe mitreum, zapewne skryte gdzieś w pobliskich wzgórzach. Zależało mi na tym, gdyż wkraczając na ziemie Medów, Persów i Partów warto wiedzieć, gdzie adept trzeciego stopnia, mógłby szukać po drodze takiego wsparcia lub schronienia. Wszystkowiedzący Melos, obiecał dać mi wskazówki, do kogo mam się w tej sprawie zwrócić, lecz zarzekł się, bym na wiele nie liczył, bo sam nic nie słyszał o takich miejscach.

Księgi Herodota czy Strabona pełne są opisów dalekich ludów i ich obyczajów, znam też trochę użytecznych zapisków Maesa o stacjach podróżnych aż do połowy królestwa partyjskiego. Ile one warte, to dopiero się okaże. Nic przecież nie jest takie samo po latach, zresztą nie wiadomo, czy nie przyjdzie zbaczać ze szlaków. Wiele trzeba rozważyć, a szczególnie sposoby porozumiewania się w nieznanych językach, zwyczajów pieniądza czy prowadzenia handlu. Przecież nie będę wiózł ze sobą worków złota! Przyjdzie samemu zamienić się w tragarza różnych towarów, na wymianę przez kolejne miasta.

Wreszcie, jak wędrować? Wozem czy tylko na zwierzętach, z jakim dobytkiem, samemu, ze zbrojnym sługą, lub w towarzystwie, ale czyim? W przededniu wyruszenia w podróż, coraz boleśniej przekonywałem się, jak piękne i śmiałe zamiary, zrodzone z pragnień i wewnętrznej potrzeby, studzone być mogą brakiem znajomości rzeczy przyziemnych, wręcz podstawowych, ale niezbędnych w takim przedsięwzięciu. Nie brakło mi odwagi i determinacji, nie bałem się trudów wędrówki, niedostawało jednak wiedzy praktycznej o tym, jak też powinna ona szczegółowo wyglądać w świecie tyleż nieznanym, co i niebezpiecznym. Lecz skąd ją brać?

O tym, i o wielu podobnych rzeczach rozmyślałem idąc na umówione spotkanie z moim małym wywiadowcą. Gdym go dojrzał, już na mnie czekającego, naszedł mnie naraz pomysł, zgoła niedorzeczny, niezwykły, a przecież tak oczywisty, że aż potrząsnąłem głową z niedowierzaniem nad niespodzianką, zgotowaną mi przez własny umysł. Był to ledwie błysk myśli, którą postanowiłem rozwinąć, jeśli tylko wpierw przekonam się, czy moje podejrzenia co tego chłopaka są słuszne. Ale wymagało to ostrożności, i pewnej delikatności w obchodzeniu się z nieufnym dzikusem z dalekich stron. Na razie nic po sobie nie okazałem, by go nie spłoszyć, odkładając pytania na bardziej stosowną chwilę. Z zadowoleniem spostrzegłem, że zgodnie z moim zaleceniem nie wyglądał już jak pospolity, uliczny oberwaniec. Oznaczało to, że odszukał chyba, co mu nakazałem. Wyszedł mi naprzeciw, łobuzersko się uśmiechając.

– Znalazłem – oznajmił bez zbędnych wstępów.

– Daleko?

– Daleko.

– Prowadź – rozmowa była krótka.

Przeszliśmy przez miasto, najpierw na koniec wielkiej kolumnady, potem do stawianych nowych murów za dzielnicą Żydów. Tam skręciwszy w stronę Orontu, doszliśmy do miejsca, w którym wpada do niego mniejsza rzeka, spływająca z pobliskich gór. Było tam wiele zabudowań, wokół których panował spory ruch. Chłopiec wyjaśnił mi, że to rozmaite, duże warsztaty, w tym i takie, gdzie robi się szkło. Wydało mi się to naturalne i rozumne, bo do tego potrzeba dużo piasku, szczególnych roślin, rosnących na mokrych łąkach, a nade wszystko wody do studzenia wyrobów, tej zaś u zbiegu rzek przecież nie brakowało. Podeszliśmy w tamtą stronę, minęliśmy wielkie, otwarte hale, niektóre bez dachów, zewsząd buchało gorąco. Po kilku chwilach znaleźliśmy się przed małym, niepozornym domkiem, raczej mieszkalnym, niż warsztatowym.

– To tu – wskazał chłopak na uchylone drzwi. Zdziwiony, zawahałem się, ale wszedłem do środka. Dom okazał się być jedną, dużą izbą, zastawioną ławami, szafami, pełnymi naczyń, zagraconą nieznanymi mi sprzętami. Przy długim stole siedział drobny, stary człowiek, pochylony nad czymś niewielkim, co trzymał w ręku. Usłyszawszy ruch, podniósł głowę, pokiwał nią, wskazując stołek, na znak bym usiadł. Przez chwilę jeszcze obracał oglądaną rzecz, po czym ostrożnie odłożył ją na bok, nakrył suknem, i dopiero potem podniósł na mnie wzrok. Dolan stał w drzwiach, ciekawie popatrując, co też takiego tu się będzie działo.

– Kim jesteś, panie, i co się do mnie sprowadza? – zaskrzeczał starzec niezbyt miłym głosem.

– Gościem z Rzymu, który szuka dobrego mistrza fenickiego szkła – odparłem bez zbytnich wstępów, celowo nie podając swego imienia. Wolałem, żeby go nie znał, na wypadek gdyby doszło do targów. Po co zawczasu budzić demona chciwości.

– Wielu je robi. Wszędzie go pełno – odparł zgryźliwie. – Jest gdzie szukać – dodał machając rękami.

– Mnie potrzeba czegoś szczególnego – stwierdziłem, niezrażony jego widoczną niechęcią.

– A czegóż to takiego szlachetny pan szuka – spytał, z udanie nadmierną emfazą, nie wolną od drwiny.

– Szkła do rozpalania ognia. Małego, a skutecznego.

– Proszę, proszę, tylko tyle? – zaśmiał się, jakby z dobrego żartu. – To fantazja, kaprys, czy potrzeba? – przyjrzał mi się już bardziej uważnie.

– Czy to ma jakieś znaczenie? – poirytował mnie jego kpiący ton. – Chcę kupić, i tyle.

– To kosztowna rzecz, miły panie. Pytam, bo fantazja może i piękna, ale kaprys drogi. A potrzeba jeszcze droższa. Tyle, że dziwna u takiego wielkiego pana – kręcił głową z zastanowieniem.

– Wielkim panem nie jestem, na fantazję nie narzekam, kaprysom nie ulegam – odparłem spokojnie, wiedząc, że przed przystąpieniem do rzeczy musi sobie pogderać, jak to mają w zwyczaju chytrzy kupcy.

– A więc potrzeba! – wykrzyknął, zadowolony z siebie, i swojej domyślności. – Ciekawe, jaka?

– Nie twoja to rzecz.

– Na uczonego mi nie wyglądasz, na wojaka też nie, ani na szalonego kapłana – przyglądał mi się spode łba. – Potrzebny ci ogień. Rzecz praktyczna, bywa, że niezbędna. Ale gdzie, kiedy? Przecież nie we własnym domu – zachichotał, bawiąc się swą dociekliwością.

O dziwo, zachowywał się wprawdzie mało grzecznie, lecz wcale nie zniechęcająco. Wścibski, lecz nie obrażał rozmówcy, raczej go badał, pokazując, że zna ludzi i życie, i nie da się nabrać na puste słowa. Nie widziałem powodu, by nie okazać nieco szczerości, bez wdawania się w szczegóły.

– Wybieram się w podróż. Ot, i tyle.

– W podróż, powiadasz? Ciekawe, ciekawe – zatarł ręce. – I chcesz mieć takie małe, przydatne szkiełko? No, no – kręcił głową – interesujące, nawet bardzo.

– Po to przyszedłem. Jeśli masz takie, albo możesz mi je zrobić, to kupię. Jeśli nie, to nie ma co dalej o tym rozprawiać.

– Proszę, proszę, jaki niecierpliwy – starzec wciąż marudził. – A jak myślisz, ile cię to będzie kosztowało? – spytał, uderzając w kupiecką nutę.

– Nie mam pojęcia. Jak zobaczę, i sprawdzę, będzie czas na rozmowę o cenie.

– Niech ci będzie – podrapał się po brodzie. – Ale przygotuj się na duży wydatek. –  Spojrzał na mnie, jakby oceniał, co jestem wart. – Wyglądasz na takiego, który wie, co mówi.

Podszedł do małej szafy w kącie izby, otworzył ją, i wyjął ze środka małe zawiniątko. Rozwinął je, i pokazał okrągły kawałek szkła, jakby denko od niewielkiej buteleczki na pachnidła. Wyglądało to tak niepozornie, że wydało mi się niepodobieństwem, by taki drobiazg miał w sobie jakąkolwiek moc, no, i że wart jest tyle zachodu. Wystarczy przecież roztłuc jakie naczynie, i zostawić sam spód. Starzec dojrzał moje rozczarowanie, zaprawione niejaką podejrzliwością.

– No i jak myślisz? – podsunął bliżej dłoń z niepozornym, przezroczystym szkiełkiem. – A może wydaje cię się, że to oszustwo?

– Nie wiem. Nie wygląda jakoś szczególnie. Musisz mnie przekonać, że nie jest.

– To dopiero sam materiał. Trzeba go obrobić. Ze szkłem, jak z żelazem. Musisz wiedzieć, jak z niego zrobić ostry miecz.

– Uwierzę, jak zobaczę na własne oczy. I sam wypróbuję.

Dolan, dotąd przysłuchujący się od drzwi naszej rozmowie, nie wytrzymał, i gnany ciekawością, wyszedł spode drzwi, żeby zobaczyć, jak wygląda owo cudo, tajemnicze, i tak kosztowne. Zauważywszy to, starzec zamknął rękę, i schował ją za plecy.

– A ten tu czego? – warknął. Przyjrzał się chłopcu bardziej uważnie. – Ten mały Saka, to twój niewolnik? Czemu mu na to pozwalasz? – dał wyraz swej niechęci i oburzeniu.

– Nie masz się czego obawiać – rzekłem uspokajająco. Ale dostrzegłem, że chłopak napiął się jak cięciwa. Ręką dałem mu znak, żeby wyszedł. – Czekaj na zewnątrz.

– Dobrze – zauważył starzec. – Znaczy się, oswojony, od małego. Ale uważaj, bo to dzicy ludzie.

– Kiedy będziesz gotowy? – wróciłem do naszej sprawy. – I jak cię zwą?

– Jestem Nartas – oznajmił nie bez dumy w głosie. – Wszyscy mnie tu znają – spojrzał, czy wywarło to na mnie wrażenie. – Przyjdź za kilka dni, ale gdy będzie czyste niebo. Najlepiej koło południa.

– Nie zawiedź mnie.

– Dotrzymuję słowa – wyprostował się z dumą. – Zechciej mi, panie zdradzić jednak swoje imię. Pytam, bo lubię wiedzieć, dla kogo pracuję – oświadczył niemal wyniośle. Zdumiewający był u niego brak choćby cienia uniżoności. Jako Tycjan i rzymianin, przywykłem do okazywania mi większego szacunku, zwłaszcza przez obcych.

– Dla ciebie jestem Viatus. I niech tak zostanie – skwitowałem krótko.

– Viatus, powiadasz – zaśmiał się chytrze. – Proszę, proszę, rzymski wędrowiec, chłopak Saka, szkło słoneczne – wyliczał na palcach. – Ile to można się z tego wywiedzieć. Ciekawy z ciebie człowiek, panie.

– Daruj sobie – miałem już dość jego gadulstwa. – I mityguj się. Twoja rzecz, zrobić dla mnie to, co chcę kupić. To tyle – rzuciłem ostro na odchodnym, pozostawiając go jego własnym domysłom.

– Wielki to dla mnie zaszczyt, panie – mimo swej bezczelności, skłonił się nisko, darując sobie tym razem komentarz. – Będzie, jak sobie życzysz – dobiegł mnie w drzwiach jego głos.

Wyszedłem na dwór wzburzony, ale nie tylko samą tu wizytą, lecz i ową złośliwą uwagą, rzuconą przez niego o Dolanie. Zorientowałem się już, że chłopak nie jest tutejszy, ale nie umiałem przypasować go do żadnego ze znanych mi ludów. A tu okazało się, że stary rozpoznał w nim dziecko plemienia, o którym więcej się opowiada, niż wie naprawdę. Zachowanie małego zdawało się potwierdzać prawdziwość tego podejrzenia. Czekał, siedząc na jakieś skrzyni, a gdy mnie dojrzał, podszedł, jakby nigdy nic, i wyciągnął rękę.

– O, nie, zapłata będzie, ale za chwilę. Najpierw opowiesz mi coś więcej o sobie – zdecydowałem wyciągnąć z niego, kim naprawdę jest.

– Po co? I tak już powiedziałem.

– Chcę wiedzieć to dla siebie, nie musisz się bać. Mam swoje powody. Porozmawiamy po drodze.

Wzruszył ramionami, ale ruszył za mną. Długo szliśmy, ale też i długa to była rozmowa. Zrazu odpowiadał półsłówkami na zadawane pytania, ale potem się rozgadał, jakby nabrał zaufania. Czułem, że go na swój sposób lubię, a on też zaniechał swojej czujności i skrytości. Powoli, ale coraz dokładniej, odkrywał swoje życie, a mnie coraz bardziej zdumiewało, jak nielitościwi wobec niektórych potrafią być bogowie w swych dziwnych zamysłach. Z drugiej jednak strony, dla mnie okazali się chyba łaskawi, podsuwając mi w tak niespodziewany sposób kogoś, kto najwyraźniej mógłby okazać przydatny dla mych planów. Niepojętymi drogami chodzi ich łaskawość, a i niezwykłych też ludzi stawiają na naszej drodze, by wypełniały się nasze losy. Choć mnie to irytowało, przecież przeczuwałem, że nasze spotkanie nie było tylko zwykłym przypadkiem.

Pochodził z bardzo daleka. Jak sam powiedział, pędzili go tu przez ponad trzy księżyce. Nawet ostrożnie licząc, z przerwami, wychodziło tego około siedmiu tysięcy stadiów! A może nawet i więcej. Wedle rachunków Strabona, to niemal trzecia część drogi do Baktrii. Dolan nie miał w sobie nic z Greka, Persa czy Meda, musiał  być z jakiegoś ludu, których żyje tam bez liku. Rzucił kilka nieznanych mi nazw, o swoich mówił, że sami siebie zwali Aorami.

– Aorami czy Alanami? – spytałem, pomny opowieści i lektur mojego nauczyciela z dzieciństwa.

– Oni żyją gdzie indziej. Tak kiedyś słyszałem. Ale i tak na wszystkich łapanych, mówili Saka.

Tu nazywają tak powszechnie Scytów, o których wiadomo sporo, niemniej jest ich przecież ogromna różnorodność, choćby w wyglądzie. Jeśli wierzyć mojemu nauczycielowi, a także i Herodotowi, późniejszemu Polibiuszowi, czy nawet lichemu Trogusowi, pomieszani są tam wszyscy ze wszystkimi, w znacznej od siebie odmienności. Nazwy też mają takie, jakie im kto nadał, albo jakich używa się przez zwyczaj, lub historię. Oprócz więc dawnych Greków, są tam Sogdowie, Baktrowie, Azowie, Tocharowie, ale i Partowie, Persowie, nawet Żydzi. A to i tak nie wszystko, można by dodać jeszcze z tuzin innych, a każde plemię, na pewno jeszcze dzieli się na grupy, o których nic nie wiadomo. Zatem mieszanki też muszą być tam zaiste niezwykłe, bo wszyscy pewnie biją się z wszystkimi, wszystko jest w ruchu, dzieci rodzą się ze swoich i obcych, z jeńców, i niewolnic. Kto jest kim, i w jakiej proporcji, trudno zgadywać.

Wędrują, ale i siedzą na miejscu. Mają swoje królestwa, albo księstwa, miasta, ale połapać się w tym niepodobna, nikt nie wie bowiem dokładnie, gdzie są między nimi granice, czy w ogóle jakieś są, a jeśli nawet, to jak, i kiedy się zmieniały, i zmieniają. Swoich dziejów nie spisują, a jeśli nawet ktoś gdzieś je pisał, to nikt nigdy tego nie czytał. Co prawda, wiemy trochę, co tam jest – ale co było, to nic pewnego, bo to tylko przekazy, zaprawione legendami i fantazją.

Chłopak twierdził, że ziemie, gdzie żył i wędrował, leżą na równinach między licznymi rzekami, które płyną do wielkiego morza. Gdym zaczął go dokładniej dopytywać, wyszło na to, że idzie chyba o morze, zwane północnym, albo hyrkańskim, tylko nie wiadomo, po której jego stronie. Jego opowieści trochę mąciły mi w głowie, gdyż nie za bardzo potrafiłem dopasować je do tego, co znałem z ksiąg i mało dokładnych rysunków. Straszne tam jest pomieszanie ludów, a my jakże mało o nich wiemy. O Aorach wspomniał i Strabon, ale niewiele, pisząc, że to lud wędrowny ze Scytów, a dokładniej z Sauromatów. Bardziej mi tu pasowali Dahowie, których też przecież nazywał Scytami. Dolan mógłby być właśnie z nich, tym bardziej, że mieli być bardziej podobni do nas, niż do innych tamtejszych plemion. No, ale sam podał inną nazwę, a i odległości jakby pasowały do czasu jego wędrówki, więc pewności żadnej mieć nie mogłem.

Mówił rzeczy nie tylko niezwykłe, ale i ważne, gdyż nawet te po dziecięcemu chaotyczne opisy, w szczegółach były daleko bardziej konkretne, niż wiadomości z drugiej ręki. No, i bardziej użyteczne dla kogoś, kto zamierza się tam zapuścić. Uczone księgi bywają niepewne, zwłaszcza w tym, co dotyczy rzeczy bardzo odległych, mało znanych. Są w nich ciekawostki i legendy, ale zwykle brak tego, co praktyczne, codzienne, zwyczajne, pozornie bez znaczenia, a przecież ważne, żeby żyć i przeżyć.

– A co pamiętasz z drogi, jaką przeszedłeś? – spytałem, zamierzając już wprost do tego, co interesowało mnie najbardziej.

– Prawie wszystko.

– Czyżby? Nawet dorosłemu trudno byłoby tyle spamiętać.

– Przysiągłem sobie, że kiedyś wrócę.

– Jak ci się udało uciec? Kiedy? Gdzie?

– Tu, na targu.

Dokładnie opisał mi, jak to się wydarzyło. Po ludzku, był to przypadek, ale ja już w takie przypadki nie za bardzo wierzę. Wybuchł pożar, zrobiło się zamieszanie, było groźnie, kogoś koło niego zadeptano, wyciągnął spod trupa nóż, rozciął pęta, pobiegł w stronę gór. Znalazł jaskinie, a w nich kryjówki miejscowych bandytów. Przyjęli go, ale nie za darmo. Zaczął im usługiwać, a przy okazji wyuczył się złodziejstwa. Po kilku miesiącach, słusznie licząc, że o sprawie zapomniano, odszedł, ale za ich zgodą, więc nic mu od nich nie groziło.

– Czemu wróciłeś do miasta? Przecież tu łapią takich, jak ty. Możesz iść do morza, albo gdziekolwiek, byle dalej stąd.

– Nie mogę.

– Dlaczego?

– Bo tak.

Zamilkł, zaciął się w sobie. Nie naciskałem, wiedziałem, że skoro już mi zaufał, powie i to, tyle, że kiedy sam zechce. Zacząłem więc wypytywać o rodzinne strony, rodzinę, jak żyli, co robili. I tu czekały mnie rozmaite ciekawostki i niespodzianki.

Całe jego plemię, złożone z wielu rodów, ma dość szczególny obyczaj. Wędruje, tyle, że w osobliwy sposób, podzielone na mniejsze grupy. Rozrzucone na dużych przestrzeniach, zamieniają się kolejnością. Gdy jedne zatrzymują się na dłużej, zawsze nad jaką małą rzeką, inna rusza w drogę, zwykle wyprzedza pozostałe, i zakłada z przodu ni to obóz, ni to własną osadę. Wojują, polują, handlują z kim się da, nawet coś uprawiają, ale najpierwszym ich zajęciem, któremu nie przeszkadza wędrowanie, jest hodowanie koni. Wymieniają się doświadczeniem, wspierają dobytkiem, mieszają miedzy sobą. Każda z grup pozostaje na miejscu kilka lat, czekając na swój czas. Niektóre zostają na dobre. Skąd przyszli, dokąd idą, i po co, tego chłopak nie umiał mi wyjaśnić. W jego rozumieniu, tak było zawsze, i tak ma być. Słyszał legendy o wielkich tam gdzieś miastach, ale nikt z jego plemienia zdaje się nawet nie myśleć, by ich szukać. Życie toczy się w rytm powolnej wędrówki przed siebie, bez wyraźnego celu, czy szukania miejsca na stałe osiedlenie. Jak jest naprawdę, trudno orzec. Zresztą, cóż może o tym wiedzieć ledwie wyrośnięty chłopak, nieuczony, prosty, nawet jeśli wyraźnie po swojemu rozumny, bystry, i dobrze przysposobiony do walki o przeżycie.

Mają swoje obyczaje, swoich bogów, swoje prawa. Nie stawiają świątyń, żyją w wozach, a gdy stają na dłużej, budują domy z gliny, stawiają duże namioty ze skór, czasami kopią jamy w ziemi. Są wśród nich i bogaci, i biedni. Najważniejsi to wojownicy i myśliwi, potem pasterze. Mają też niewolników, albo tych zdobytych na innych, albo spośród własnych, najsłabszych, najgłupszych, bez niczego, i do niczego nie zdatnych. Umarłych palą, ale tych najważniejszych, zostawiają za sobą, w specjalnych grobach na wielkich polach. To już wiedziałem, choć tylko w dużej ogólności, niemniej co innego uczone księgi, a co innego świadectwa z życia.

Najbardziej jednak zdumiało mnie, jak ważne u nich mogą być kobiety, i jaką niektóre mają między nimi pozycję. Te nawet noszą broń, walczą pieszo i konno, są kapłankami, a w radzie rodzin i w rządzeniu nie ustępują mężczyznom! Słuchałem tego z niedowierzaniem. Co prawda, czytałem i o tym, jednak miałem to za przesadne koloryzowanie w przedstawianiu barbarzyństwa nieznanych ludów. W jednym z zapisów wspomniano coś o Amazonkach, niemniej mity, mitami, ale rzeczywistość to jednak nie to samo, co legendy. Lecz co dla mnie było największym niepodobieństwem, w ustach Dolana brzmiało jak zwyczajność, która z jednej strony wzbudziła mój niejaki podziw, ale też i sporą wesołość. W pewnym momencie nawet roześmiałem się w głos, gdym wyobraził sobie, że środkiem Rzymu mogłaby przejść zwycięska legia kobieca, prowadzona przez dowódcę o nad wyraz bujnych kształtach. Ileż tu możliwości znalazłby Owidiusz dla swego talentu! Szkoda, że z dalekiego wygnania tylko żalił się na powszechne tam barbarzyństwo, a o kobietach nic nie wspominał.

Jakże niezwykle wyglądałyby obrady naszego senatu, gdyby dochodziło w nim do babskich kłótni?! Niewątpliwie, poziom intryg podniósłby się wtedy na nieznane dotąd wyżyny. Ciekawe, że nie pomyślałem o tym w Tarsie. Kobiety mają tam przecież wiele praw, nawet własnych fortun, więc i po swojemu uczestniczą w sprawowaniu rządów w mieście. Ciekawe, jak to się odbywa?

O Scytach wiadomo sporo, najwięcej o okrucieństwie wojowników, ale i wielkiej ich bitności. To ponoć najlepsi konni łucznicy na świecie. Mamy z nimi wrogość wzajemną przez Partów, za udział w dwóch wielkich naszych klęskach wojennych za czasów Cezara. Poległ Krassus z synem, przegrał Antoniusz, straciliśmy wszystkie legionowe orły. Nasi wodzowie nie umieli poradzić sobie ze sposobem ich walki, który okazał się tyleż chytry, co morderczy i zgubny. Dopiero potem odegraliśmy się z nawiązką, sztandary zwrócono, ale oddali je Partowie, a nie ich dzicy sojusznicy. Przedtem jednak, tysiące rzymskich jeńców pognano haniebnie w głąb Azji, a ich los do dziś jest nieznany. Krąży na ten temat wiele ponurych i zagadkowych opowieści, ale to nic sprawdzonego, bo mało kto stamtąd wrócił. Tycjanowie mieli wielkie szczęście, przecież wśród cudem ocalonych znalazł się wtedy syn Lucjusza. Tyle, że nigdzie daleko go nie zapędzono, przetrwał czas niewoli w paryjskiej stolicy nad Eufratem.

Scytowie sami raczej nie handlują na duże odległości, ich kupców – jeśli w ogóle jacy są – właściwie nikt nigdy nie znał, i nie widział. Ale przecież muszą mieć w tym swój udział, gdyż karawany idą i przez ich ziemie. Melos mówił, że gdzieś tam daleko, dzieli się towary do dalszej drogi. Układają się więc z tymi, którzy je przewożą,  zapewne każąc sobie płacić za bezpieczny przejazd między nimi. Bo co cennego mogą mieć do zaoferowania dzicy barbarzyńcy? Chyba tylko swoje konie? Może skóry? Tak czy owak muszą stykać się bezpośrednio z kupcami sogdyjskimi, baktryjskimi, a nie wiadomo czy nawet nie z tajemniczym narodem zza wielkich gór. Czy ze sobą walczą, czy żyją w zgodzie? Same pytania, żadnych odpowiedzi, bo i skąd je brać, i jak? O tamtych rozległych krainach brak sprawdzonej wiedzy. Nikt nie zna dobrze ich mowy, zresztą nie wiadomo, czy mają jedną dla wszystkich. Rzadkość zwykłych, niewojennych kontaktów z nimi przydaje im tajemniczości, rodzi zrozumiałą nieufność dla ludu obcego i groźnego.

I oto los zdarzył, że mam obok siebie tego niewyrośniętego jeszcze chłopaka, przybysza mimo woli, właśnie z miejsc, które, od czasu, jak sięgam pamięcią, jakże silnie pobudzały moją wyobraźnię. Z niej wyrastały marzeni i nadzieje przyszłego wędrowca, jakim teraz się stałem. Takiej okazji nie wolno przepuścić! Nie idzie tylko o to, co mi opowie, lecz czy uda mi się go zabrać sobą w podróż, jako małego może, ale wiarygodnego chyba przewodnika, jaki mi się akurat trafia. Jego pamięć, utrwalona siłą złych przeżyć, jakich doświadczył, to nieocenione wręcz źródło wiedzy, choćby i urywkowej.  Wychowany w plemieniu nomadów, był ćwiczony do dawania sobie rady w najtrudniejszych nawet warunkach. Teraz, wola powrotu w rodzinne strony, powinna skłonić go do wspierania moich planów, i zabrania się ze mną na tę wyprawę. Dlatego zdziwiłem się, gdy tak niechętnie zbył pytanie o chęć wyrwania się z miasta, gdzie czeka go los przecież bardziej niż niepewny.

Rzecz wyjaśniła się w sposób zgoła nieoczekiwany, w zasadzie przekreślający mój pierwotny zamysł. Otóż, gdy wypytywałem go trochę o rodzinę, oznajmił z nieukrywaną dumą, że jego ojciec był wielkim wojownikiem, jednym z ważniejszych naczelników w całej gromadzie. Zginął w walce z bandytami, którzy ich napadli., Wszystkich dorosłych, w tym i jego matkę, wyrżnięto, osadę ze szczętem spalono, pojmano jedynie młodych, na dalszy handel. Chłopak opowiadał o tym wymijająco, długo kluczył, kręcił, aż wreszcie wydało się, że wraz z nim zabrano i jego starszą siostrę.

– Przypędzono was tu razem? – spytałem zaskoczony. – I co się z nią stało?

– Ja uciekłem, ale ją wcześniej sprzedali na targu. Nie było jak jej uwolnić.

– Gdzie? Tu, w Antiochii?

– Tak.

– Jest w mieście?

– Pracuje u takiego jednego, co robi tkaniny. Tam jest bardzo dużo kobiet.

– Widziałeś się z nią? Rozmawiałeś?

– Widziałem. Rozmawiałem – wyraźnie unikał rozmowy na ten temat.

Cóż miałem powiedzieć? Zrozumiałem, że z racji pozycji ojca, od dziecka czuł się kimś ważnym, lepszym. Stąd hardość postawy, nawet osobliwa buta, która tak mnie zadziwiła od samego początku u pospolitego ulicznika. Musiał być od małego sposobiony do walki.

– Dlatego nie chcesz się stąd wyrwać?

– Przysiągłem, że będę jej pilnował.

– Przecież jej nie pomożesz.

– Coś wymyślę. Znajdę sposób.

– Ani nie porwiesz, ani nie wykupisz. Nie masz pieniędzy, a ucieczka to pewna śmierć.

– To się jeszcze okaże. Poczekam.

Pewność, z jaką to powiedział, świadczyła o determinacji, ale to była czysta fantazja dzikiego młokosa. Chociaż z takimi jak on, nigdy nic nie wiadomo. Gotów spalić pół miasta, żeby postawić na swoim. Dochodziliśmy już w pobliże faktorii, rozmowa się urwała. Wyjąłem pieniądze, odliczyłem zapłatę.

– Cóż, szkoda. Miałem pewne wobec ciebie plany, ale skoro ty masz swoje, to nie ma o czym mówić.

– Jakie plany?

– Nieważne. Ale zrobisz tak. Za kilka dni sprawdzisz, czy moje szkło już gotowe. Potem mnie znajdziesz.

Dałem mu zadanie, które było tylko pretekstem. Zostawiałem go w niepewności, żeby głowił się, o co też chodzi. Trochę mi już ufał, więc się nie bał. A i ja przemyślę, czy zrodzony znienacka szalony pomysł zabrania go ze sobą w podróż w ogóle ma jakiś sens. Było jeszcze nieco czasu, a przede mną sporo zajęć i przygotowań. Jeśli bogowie aż tak wyraźnie już wtrącili się w moje sprawy, to jakoś je poprowadzą dalej. Teraz moja wola staje naprzeciw niepojętej zagadce, jaką mi gotują. Czym okaże się jej rozwiązanie? Uznałem, że najlepiej zdać się na cierpliwość, i odczytywanie znaków, jakie zapewne zechcą dawać.

Nastąpił czas spokojniejszy, co nie znaczy, że nudny. Wspomagając się niezwykłą wiedzą Melosa o tutejszych stosunkach, zabrałem się do pisania raportu,. Obraz jawił się dość wyraźny, natomiast przyszło go było teraz wypełnić przykładami, także imionami konkretnych ludzi, i opisem wzajemnych między nimi układów. Zapewniłem w nim, iż interesy cesarstwa nie wydają się być zagrożone, co podparłem wieloma argumentami, w moim przekonaniu znaczącymi i zasadnymi. Unikałem szczegółów, mogących komu zaszkodzić, ale wyliczyłem tych ludzi, których upadek Sejana pociągnął na dno. Niech sobie w Rzymie badają dalsze ich koneksje, i czynią z tego swój użytek. Wspomniałem w kilku ciepłych słowach o Korbulonie, chwaląc jego prawość i oddanie dla utrzymania porządków w prowincji, a także dociekliwość w ściganiu marnotrawstwa i nieuczciwości wojskowych dostawców. Mam nadzieję, że takie podkreślenie jego zalet, wbrew podłym praktykom zawistnego niszczenia w Rzymie ludzi co zdolniejszych, zbytnio nie zaszkodzi mu w dalszej karierze.

Dałem w sumie dobre świadectwo radzie miasta, zaznaczając, że jej starania o zachowanie ładu publicznego mają w pierwszej kolejności nie tyle racje polityczne, ile przyczyny bardziej przyziemne. Wskazałem, że owa interesowność w intencjach tutejszych władz, ma tę dobrą stronę, iż wszystkim zależy na zachowaniu spokoju, a z nim swobody handlu i interesów, wedle własnych praw i zwyczajów. Nie darowałem sobie jednak komentarza na temat nadmiaru urzędników, pozostających poza jakimkolwiek nadzorem, zwracając szczególną uwagę na niejasności ich uprawnień, rodzących pokusy do nadużyć. Z braku twardych dowodów nie dało się jawnie pisać o szerzącym się wśród nich złodziejstwie, lecz kto zechce, zrozumie moje słowa jak należy. Na koniec oznajmiłem, że nic mi nie wiadomo, by prowadzono tu jakieś intrygi z obcymi siłami, a jeśli nawet są chętne po temu stronnictwa, to albo dobrze się maskują, albo mają zbyt niewielu zwolenników, by cokolwiek znaczyć. Do ostatnich uwag dodałem jednak kilka imion, mocno według mnie podejrzanych, na które warto mieć bliższe baczenie.

Rozeznawaniu się w miejscowych sprawach sprzyjało życie towarzyskie, jakiego, po wcześniejszym wystąpieniu publicznym, nie mogłem już unikać, a któremu, po prawdzie, oddawałem się nawet z pewnym upodobaniem. Czymś trzeba było przecież zapełnić wieczory, a zaproszenia przybywały ze wszystkich stron. Przyjąłem taktykę, która uczyniła ze mnie osobę, mile widzianą przez jednych, unikaną przez innych. Gdy wybierałem się do kogo z wizytą, najpierw zasięgałem języka u nieocenionego Melosa, a ten podawał mi o tym człowieku mnóstwo szczególików rozmaitego rodzaju. A znał ich naprawdę wiele, nawet z tych najbardziej prywatnych i skrywanych. Musiał chyba mieć swoje konszachty nawet u Fenicjan. W każdym razie zadziwiałem rozmówców moją znajomością ich samych, i ich spraw, jednym schlebiając, innych zaskakując, jeszcze innych trochę wystraszając.

Dostarczało to miłej zabawy, i ubarwiało kontakty, zwłaszcza z kobietami. Udawałem niebywałą przenikliwość w czytaniu ich charakterów, co szalenie je podniecało, i wzmagało gotowość do miłosnych przygód. Podtrzymując te nadzieje, unikałem jednak ich spełniania. Jeszcze tego brakowało, żebym wplątał się w jaką awanturę, i uwikłał w miejscowe, romansowe gierki. Niemniej z niejakim rozbawieniem obserwowałem rywalizację wielu dam, liczących na to, że dzięki usilnym podchodom, prędzej czy później zaspokoją swe ambicje, zrodzone z prowincjonalnej nudy.

W prywatnym już liście do ojca opisałem dokładnie swe doświadczenia, obserwacje, spotkania i rozmowy. Wspomniałem o kapitanach z Aleksandrii i Korykos, polecając ich jego uwadze, także o śladach, jakie zostawił za sobą Maes. Sporządziłem dodatkowo osobny, krótki raport o stanie naszych interesów, w czym posłużyłem się tym, co podał Melos, a zwłaszcza Kriton po przejrzeniu dokumentów z urzędu kwestora. Dodałem do tego sprawę, o jakiej rozmawialiśmy z Korbulonem, wyrażając nadzieję, iż przyczyni się do umocnienia naszej pozycji w tutejszych interesach. O samej Syrii napisałem niemal to samo, co w piśmie oficjalnym, wszelako opatrując ten fragment własnymi opiniami, bardziej bezpośrednio wyrażonymi, zwłaszcza na temat rady, i jej członków.

Na koniec powiadomiłem o rychłym wyjeździe, gdy tylko dojrzę niezbędnych przygotowań. O pomyśle z chłopakiem przemilczałem, gdyż nie było to jeszcze nic pewnego. Gdzie mogłem, wtrącałem słowa uznania dla Melosa, nie pominąłem też pochwał dla sprawności naszych faktorii w Aleksandrii i Tyrze, radząc jednak, by nakazać Filiponowi większą śmiałość w jego poczynaniach. Całość ozdobiłem tu i ówdzie drobiazgami z życia towarzyskiego, w nadziei, że te żartobliwe, a i złośliwe komentarze, rozbawią ojca przy tej lekturze.

List układałem długo i starannie, posługując się umówionymi między nami słowami i zwrotami, których prawdziwy sens znaliśmy tylko my dwaj. Gdyby kto obcy dostał go w swe ręce, niewiele by zrozumiał ponad to, że syn opisuje rodzicowi swe podróżne przygody, pełne błahych wrażeń, i wesołych, niewiele znaczących passusów. Sporządzanie tego tekstu wbrew pozorom nie było łatwe, bo wszystko tam musiało mieć swoje miejsce we właściwej kolejności i wyrazach, a całość nie mogła budzić podejrzeń o jakąś mistyfikację. Swego czasu, jeszcze jako dziecko, bardzo lubiłem takie zabawy, i ćwiczyłem się w nich z upodobaniem małego oszusta, zadowolonego ze swej chytrości.

Na tych zajęciach minęło kilka dni, wypełnianych wieczorami już to ucztowaniem na mieście, już to rozmowami z Melosem, a po nich zażywaniem owych miłych atrakcji, do których nawet nieco się przyzwyczaiłem. Nareszcie pewnego ranka niewolnik doniósł mi, że na ulicy stoi jakiś chłopak i upiera się, że ma dla mnie ważną wiadomość. Kazałem go wpuścić do westybulu, ale mieć na niego oko, by coś mu się nie przykleiło do rąk. Dolan, bo on to był, oznajmił, że wczoraj odwiedził starego mistrza za murami, który powiedział, że jest już gotów.

– A dzień zapowiada się bez chmur – dodał, wyraźnie chętny pójść ze mną – to można iść i sprawdzić.

Tym razem pojechaliśmy małym powozem, żeby nie tracić czasu na długą przeprawę przez miasto. Nartas powitał mnie grzecznie, bez docinków, ale na chłopaka wciąż patrzył podejrzliwie. Z niejakim namaszczeniem wyjął z szafki zawiniątko, rozwinął je, i bez słowa przedstawił swe dzieło. Okrągłe szkło, niewiele większe od dużej monety, oprawił gustownie w srebrny pierścień z małym uszkiem. Wyglądało niepozornie, ale ładnie. Gdym je wziął do ręki, wyczułem, że jest wypukłe po obydwu stronach, acz ciężkie, jak na rzecz tak niepozorną. Obejrzałem je, nie wiedząc, co o tym sądzić.

– Dziwi cię, że takie to małe – nie tyle spytał, ile zauważył moją niepewność.

– Sam nie wiem. Najpierw pokaż, co jest warte.

– Oczywiście, proszę, proszę – wskazał na drzwi. – Chodźmy.

Wyszliśmy na dwór. Stary, gestykulując, nakazał Dolanowi, by zebrał kilka patyków i ułożył je razem, po czym pochylił się nad nimi, ale tak, bym nie widział, co teraz zrobi. Spojrzał w niebo, wykonał kilka ruchów ręką, trzymającą szkło. Po krótkiej chwili ukazał się dymek, zaraz za nim mały płomień. Wyprostował się i spojrzał na nas z wesołym błyskiem w oku.

– No, i proszę, proszę, panie, co powiesz? – spytał wręcz wyzywająco. – Czy o to ci chodziło?

– Pokaż, jak to zrobiłeś. Chcę sam wypróbować – zaskoczony, wciąż jeszcze się wahałem. Wydało mi się to zbyt proste, ale ogień przecież się palił, i nie było to żadne złudzenie.

Gdy Dolan znów naznosił patyków, stary dołożył jeszcze grubszy kawałek drewna. Wręczył mi szkło, pouczył jak mam się ustawić do słońca, i począł powoli kierować moją ręką. Pokazała się jasna plamka, za chwilę smuga dymu, a po chwili wysunął się z niej maleńki języczek ognia. Żadnych magicznych zabiegów, żadnego wysiłku, żadnych niby kapłańskich sztuczek, czy gestów, a efekt oczywisty. Nie rozumiałem, na czym to polega, ale nie mogłem przeczyć świadectwu własnych zmysłów. Dla pewności, już sam, bez asysty, rozpaliłem kolejny ogień, przekonując się, że szkło rzeczywiście działa. Nartas przyglądał mi się z uwaga, co i raz chichocząc z wielkiego ukontentowania. Natomiast chłopak wyraźnie był poruszony, może nawet nieco wystraszony.

– Widzisz, panie, to łatwe. Wszystko jest łatwe, gdy się wie, na czym polega istota rzeczy – aż biła z niego zarozumiałość, której nawet nie próbował ukryć,

– Doprawdy, niezwykłe. Na czym to polega?

– Niejeden chciałby wiedzieć – zbył mnie mało grzecznie.

Trzymałem szkło w ręku, on zaś zapraszającym gestem wskazał drzwi. W środku usiedliśmy, by przystąpić do rozmowy o zapłacie. Zaczął od ceny tak wysokiej, że aż nie do wyobrażenia. Targowaliśmy się potem długo i zawzięcie, jak należy, i doszliśmy w końcu do porozumienia, co wyszło na trzecią część sumy, jaką na początku wymienił. Ale i tak było to więcej, niż dwuletni żołd legionisty.

– Niech będzie moja strata – westchnął ciężko, unosząc dramatycznie ręce w górę. – Gdybyś mi się nie spodobał, nie ustąpiłbym na krok.

– Nie wiem, czy lepiej robisz swoje szkła, czy się wykłócasz o pieniądze – odparłem, sięgając po całkiem spory woreczek, jaki wziąłem wcześniej z faktorii. Melos aż się skręcał, gdy mi go wręczał.

– Festusie, twój pobyt tu to ciężka sprawa – gderał z wyrzutem, odgrywając, niczym aktor, wysiłek przy podawaniu złota i srebra. – Twój ojciec wyśle mnie chyba na galery za to, że nie upilnowałem twej rozrzutności.

Za niewielką dopłatą dostałem od starego mistrza jeszcze gustowny, ale mocny łańcuszek, do mego nabytku, by móc go nosić jak amulet na szyi. Od słowa do słowa, rozmowa zeszła na kunszt wyrabianiu szkła.

– Masz szczęście, panie, bo użyłem do tego specjalnego piasku, aż z Belus. Swego czasu brat mi trochę tego przysłał. Jest najlepszy, a tu go nie dostaniesz.

– Twój brat też zna tę sztukę?

– U nas to rodzinne. Przechodzi z ojców na synów, od niepamiętnych czasów.

– Jesteś stąd?

– Przyjechałem z Sydonu, dawno temu, brat został. On ma dzieci, ja nie mam nikogo – dodał z niejakim żalem. – Dopiero niedawno znalazłem godnego ucznia. Przekażę mu wiedzę, narzędzia, całe to gospodarstwo – zatoczył ręką po izbie.

– I klientów. Musisz mieć duże wzięcie.

– Ci zawsze się znajdą. Jak ty, panie. Ale nie każdemu zrobię coś takiego – pokręcił głową, pokazując na szkło, które nadal trzymałem w dłoni.

– A to czemu? Ludzie zamawiają i płacą.

– Pieniądze to nie wszystko.

– Ale liczyć je umiesz – wskazałem na monety, które właśnie składał.

– Nie wolno każdemu, kto szasta złotem, dawać do rąk czegoś, co ma w sobie dużą moc – stwierdził sentencjonalnie.

– Nie znasz mnie, a przecież mi to zrobiłeś.

– Mam swoje oko. Nie wyglądasz mi na człowieka, który żyje dla popisu, sławy czy władzy.

– Wielu chce mieć piękne rzeczy.

– Ale do czego? – rzucił ze złością. – Nasze piękno jest kruche, a marni ludzie je rozbijają dla zabawy – dodał z goryczą głosie. – Głupcy mają je za nic, bo idzie im tylko o wystawianie się ze swoim bogactwem – słowa zabrzmiały surowo, ale prawdziwie. – Żyjemy z ich głupoty. Wydaje im się, że są od nas lepsi, ale bez nas nie mogliby się tak puszyć, nawet przed nami. Sami by nie poradzili, bo tajemnice sztuki zachowujemy dla siebie – ciągnął dalej. – Jest nas niewielu, ale jakże wiele zależy od naszej wiedzy i umiejętności – zakończył z drwiną, a może trochę i z pogardą w głosie.

– Nie ma ludzi niezastąpionych. Wy to umiecie, to i inni mogą się nauczyć.

– A od kogo, jeśli łaska? – spytał złośliwie. – Tajemnic się strzeże. Wiedza nie jest dla wszystkich. Trzeba do niej dorosnąć. Zasłużyć sobie na nią.

– Można i kupić. Są przecież jakieś księgi, zapisy.

– A kto je widział? Gdzie? U kogo?

– Jak jeszcze nie ma, to ktoś w końcu kiedyś je napisze.

– Kto by zdradził, albo okazał taką chęć, czy zamiar, szybko znalazłby się za drzwiami. Wszystkimi! Nawet do Hadesu! – aż krzyknął. – Myślisz, że to prosta izba? – rzucił zaczepnie. – Może niepozornie wygląda, ale tylko dla tych, którzy szukają towaru na sprzedaż.

– A czymże jeszcze? – rozejrzałem się dokoła z powątpiewaniem.

– Szkołą, ale dla wybranych. Tak samo jak dla wybranych jest wiedza, jakiej tu można się nauczyć – ten uroczysty i wyniosły ton zabrzmiał nieco dziwacznie u kogoś tak niskiego stanu, na dodatek o tak nieszczególnym wyglądzie, i w tak pobrudzonym ubraniu.

– Mówisz niczym kapłan w swojej świątyni – nie ukrywałem swego ironicznego sceptycyzmu. –  Chyba jednak przesadzasz?

– Czyżby? – wyraźnie się rozzłościł. – Popatrz na to, co kupiłeś. Za tym kryje się wiedza, nie tylko o szkle. Widzisz, jak działa, ale nic z niej nie rozumiesz. I nie musisz. Nawet nie powinieneś! – gorączkował się.  – Gdybyś nie wiedział, do czego służy, gdybym ci nie pokazał, co z tym robić, używałbyś tego chyba tylko dla ozdoby. Samo posiadanie rzeczy nie jest groźne, ale znajomość tego, co w niej jest ukryte. – Przerwał, ale zaraz podjął temat.  – Nie bierz tego, co powiem, do siebie, ale głupiec nie powinien za dużo wiedzieć, bo wiedza to siła, a siła w ręku głupca to nieszczęście – mówił pokrętnie, ale teraz już nie jak dziwaczny, zgryźliwy mistrz z zagraconego warsztatu, ale wręcz jak filozof, który właśnie postawił ujawnić, kim naprawdę jest. Zaczęło mnie to wciągać.

– Ale jak poznać, kto jest godny, by mieć wiedzę, a kto nie? – podjąłem wątek. –  Choćby ja sam. Przecież dałeś mi to – pokazałem na szkło.

– Dostałeś tylko narzędzie. Ale nie potrafiłbyś go zrobić.

– Nie trzeba umieć mieszać trucizny, żeby jej używać.

– Trują ci, którzy sami mają zatrute dusze. Zło zaczyna się w człowieku – trochę tania była ta jego filozofia.

– Skąd wiesz, czy mnie jaka siła aby nie skusi, bym go użył do czegoś niegodnego – niezrażony jego marnymi sentencjami, podniosłem do góry szkło. – Tym można podpalać co się zechce. Nawet człowieka. Samemu będąc niezauważonym, i poza wszelkim podejrzeniem. Albo udając babilońskiego maga.

– Pewności nie mam, ale ufam swemu wyczuciu – odparł niczym doświadczony pedagog, przyjmujący ucznia do nauki. – Na tym to polega. Tego nie da się przełożyć na rozum. – machnął ręką. – Po prostu, spodobałeś mi się, to wszystko. Nie czuję w tobie zła – Zobaczył, jak to wyznanie mnie zaskoczyło. – Jesteś jakąś zagadką, z tych ciekawych i obiecujących – po raz pierwszy zwrócił się do mnie życzliwie, wręcz jakby się uśmiechnął. – Może nawet i jej się domyślam. A nigdy jeszcze się nie pomyliłem – dodał po chwili, patrząc mi prosto w oczy.

Znów jakbym usłyszał chichot bogów. W niedługim czasie, po raz kolejny, znienacka, postawili na mej drodze człowieka, który na swój sposób wnikał w mój umysł i duszę, wszelako czyniąc to tak, iż nie czułem przy tym ani zagrożenia, ani nawet zakłopotania. Pierwszy był Maros z Cypru, no, ale to przecież kapłan, uzdrowiciel, dostojny mędrzec, więc jego przenikliwość, i znajomość świata, choć mnie silnie poruszyły, to przecież zbytnio nie zaskoczyły. O dziwo, czymś podobnym wykazał się, tyle, że nader osobliwie to ujawnił, także ów Lucjusz, adept lekarski i artysta w jednej osobie. Młodzieniec, pośledni z wyglądu i stanu,  niemniej uczony i utalentowany, zatem o szczególnej wrażliwości, danej mu przez samą naturę. Jego zdolność, mimo młodego wieku, też dawała się więc jakoś tłumaczyć,.

Ale ten starzec? Siedział przede mną, w brudnym kaftanie, zagraconej izbie, gdzieś na skraju wielkiego miasta, i rozprawiał niczym surowy mentor. Czy znajomość tajemnicy szkła, umiejętność jego obrabiania dawała mu takie prawo? Czy kiedyś już przekonał się o prawdziwości swych słów? Czy wiedza jest rzeczywiście groźna?

Kilka miesięcy temu, w bibliotece aleksandryjskiej, zaczepił mnie pewnego razu dziwny młodzieniec, który ponoć uchodził za obiecującego uczonego, i całymi dniami przesiadywał tam nad księgami. Zanudził mnie opowieściami o wodzie i lustrach. Twierdził, że legenda o spaleniu floty pod Syrakuzami wcale nie jest bajką i że sam umiałby to zrobić, gdyby miał pieniądze na swoje studia i próby. Niewiele z tego rozumiałem, więc szybko się z nim pożegnałem, tym chętniej, że wydał mi się trochę niespełna rozumu. Może dowiedział się kim jestem, i chciał na swoje opowieści chytrze wyciągnąć ze mnie trochę złota? Z drugiej jednak strony przypomniałem sobie o Archimedesie i jego machinach miotających w kartagińskiej wojnie. Jeden człowiek, a wygrał bitwę!

Gdy teraz siedziałem w pracowni Nartasa, i trzymałem w ręku słoneczne szkło, wróciło wspomnienie tamtej rozmowy. Może rzeczywiście mógłby tego dokonać? Ale jak straszliwe byłyby wojny, gdyby taka broń stała się powszechna, a wszystkie wojska umiały się podpalać na odległość! Ba, nie tylko siebie na polu walki, ale całe miasta i ich okolice! Wyobraziłem sobie armie żołnierzy z lustrami ognia, zamiast tarcz! Kto jednak byłby zwycięzcą, a kto przegranym, gdyby wszystko zostało spopielone?

Siedzący przede mną dziwny człowiek miał chyba rację. W rękach ambitnych głupców, wiedza o takich narzędziach to niczym miecz w ręku szaleńca! Może powinna pozostawać w ogóle nieznana, a jeśli już, to w ukryciu? Nie, tak się nie da. Myśl ludzka prędzej czy później ją odkryje, odnajdzie, znajdą się też i tacy, którzy zaczną nią handlować, bez wahania, opamiętania, i skrupułów, z byle kim, nawet ze złoczyńcą. Kto komu zabroni sprzedawać ją i kupować na targu publicznym, jeśli taka będzie wola jednych, a potrzeba innych? Skoro nadarzy się okazja, nadto pomnożona przez ludzką ciekawość i chęć zysku?

Nikt, żaden zakaz, nawet prawa. Chyba tylko bogowie. Wszak to oni stworzyli żywioły, tyle, że nie dali nam o nich zbyt dużej wiedzy. Nie panujemy nad nimi wedle chęci, choć uczymy się przed nimi bronić, gdy atakują. Wszelako przyrodzona ludziom ciekawość pcha nas, by poznać ich istotę, w nadziei na kierowanie nimi tak, jak Jowisz kieruje swymi gromami, a Neptun falami. Ile kryją w sobie tajemnych mocy? Czy kiedyś się tego dowiemy? Czy to w ogóle możliwe? Co się stanie, gdy się uda? Ikar próbował wznieść się do nieba, ale przegrał. Spotkała go kara za pychę, za chęć wdarcia się śmiertelnika na Olimp? Może bogowie słusznie ukarali Prometeusza za to, ze wykradł im tajemnicę ognia? Ale czy byli w stanie tego uniknąć? Zresztą sami nie są bez winy. Nie upilnowali swej własności, dopiero poniewczasie wpadli w gniew.

Rzecz nie jest jednak chyba taka prosta i oczywista. Każdej wiedzy daje się używać dla pożytku, lub dla szkody. Są mikstury, które leczą, ale w nadmiarze mogą zabijać. Prawda, że lekarze, którzy je znają, składają przysięgę, zabraniająca szkodzić innym. Ale kto, lub co zabroni im ją złamać, jeśli tylko zechcą, albo gdy dadzą się kupić? Chyba tylko oni sami, i ich uczciwość. Zatem mistrzowie winni dobierać do swego zawodu tylko takich, którzy będą potrafili opierać się niecnym pokusom. Stąd świątynie, strzegące tajemnic wiedzy, a nie zwykłe szkoły, tu potrzeba mądrości kapłanów, a nie uczoności ulicznych nauczycieli. Nie o sam kunszt chodzić, ale o prawo posługiwania się nim. Należy wpierw do niego dorosnąć, zasłużyć, nie tylko sprawnością umysłu i rąk, ale i opanowaniem ducha. Tę pierwszą można wyćwiczyć. A co z tym drugim? Czy dane jest tylko wybranym? Takim, którzy doskonalą się w okiełznaniu ułomnej słabości, przyrodzonej ludzkiej naturze. Łatwo powiedzieć, ale wszak wiadomo, że kapłani też bywają sprzedajni.

Natłok myśli zrodził niejaki zamęt w mej głowie. Wspomniałem młodego Lucjusza. Doskonale przystaje do tego, o czym tu rozprawiamy, a co staram się ogarnąć, i pojąć ze słów starego szklarza. Wielu nauczy się rysować kreski, ale nie każdego natura obdarowała owym szczególnym talentem, dzięki któremu wie się, co, i jak nimi przedstawić. A on wie, sam z siebie, dojrzałem to wtedy w jego wzroku Z tym się urodził. Uczy się też na lekarza, więc musi też rosnąć w duchu, by zostać dopuszczonym do tajemnic, i złożenia przysięgi swego bractwa. Poczułem pewność, że skoro tak umie patrzeć w ludzkie dusze, na pewno zostanie wspaniałym medykiem.

– Pochlebiasz mi, Nartasie – rzekłem, zwolna wracając z zamyślenia do przytomności – lecz nie bardzo rozumiem w czym – wstałem, zbierając się do wyjścia..

– Przyjdzie czas, że zrozumiesz, panie Viatusie – zaśmiał się znacząco. – W długich podróżach dobrze się myśli – rzucił, jakby nigdy nic, patrząc spode łba – i poznaje samego siebie. Czego ci serdecznie życzę – odprowadził mnie do drzwi.

W drodze powrotnej chłopak siedział milczący, z zaciętą miną. Nie zwracałem na niego uwagi, trawiąc to, com usłyszał na pożegnanie. Zacząłem przywykać chyba już do tego, że tacy starzy, a dziwni ludzie, potrafią nader trafnie wyciągać wnioski z jakże niewielu ulotnych przesłanek. Ciekawe, co na to znawcy logiki, układający swoje ćwiczenia? Zaśmiałem się w duchu, wspominając, jak nie lubiłem tych lekcji, uważając je za nudę i stratę czasu. A tu, proszę! Żadnych sylogizmów, figur, kombinacji, wystarczy przeczucie, i już wiadomo, o co chodzi. Dopiero potem dopasowuje się resztę ze strzępów zdań, niby drobiazgów w odpowiedziach, ruchach, gestach, głosie. Tego nie sposób się wyuczyć.

– To kosztowało sto razy więcej, niż moja siostra na targu – w pewnej chwili, milczący dotąd Dolan ni to westchnął, ni to warknął. Czuć było w tym pomieszanie skargi, złości, żalu. Nie wiedziałem, co powiedzieć.

– Nic na to nie poradzę. Tak już ułożony jest świat.

– Łatwo mówić, jak się wszystko ma.

– Nikt nie może mieć wszystkiego – zaśmiałem się. – Nawet cesarz.

– Zwykłe gadanie – wzruszył ramionami. – Znasz się na tym. Jesteś bogaty, a targowałeś się jak przekupka – nie przebierał w słowach.

– Uważaj, co mówisz. Za dużo sobie pozwalasz.

– Mówię, co widziałem. Podobało mi się – dodał ugodowo.

– Tak było trzeba. A ty byś się nie targował?

– Nie moja sprawa – rzucił krótko. – Zresztą nie mam czym, ani o co – spuścił z tonu.

Pomyślałem, że to dobra chwila, żeby go podejść, i namówić, by zabrał się ze mną w podróż. Przynajmniej to sobie z nim wyjaśnię.

– Choćby i o siebie.

Spojrzał na mnie podejrzliwie, jakby się przykulił, znów wróciła mu jego czujność.

– Nie jestem na sprzedaż.

– Nie chcę cię kupić. Ale byś mi się przydał.

– Do czego?

– Jako przewodnik, trochę pomocnik.

– Płacisz, to ci pomagam – skwitował bez cienia służalczości. Ta harda, łobuzerska szczerość u zbiegłego niewolnika była czymś zgoła niepojętym, a i nieznośnym.

– To trochę coś innego. Wybieram się w twoje rodzinne strony – stwierdziłem lekko, jak bym dla kaprysu chciał zażyć przejażdżki po okolicy. – A ty mówiłeś, że pamiętasz drogę, jaką cię tu pędzili.

– Po co ci to? – chyba się zdziwił.

– Moja rzecz – rozeźlony jego tonem, odparłem krótko, tracąc ochotę do dalszej rozmowy.

– Sam? – nie dał za wygraną.

– Z jednym sługą. Zbrojnym.

– To mało. – Przyjrzał mi się, pokiwał głową – Za trudne dla takich, jak ty – powiedział rzeczowo, bez złośliwości. Ale tym razem przesadził!

– Bezczelny jesteś – ostrzegłem go. – Kiedyś cię za to powieszą.

– Mówię, jak myślę.

– Nie tobie to oceniać. Tak postanowiłem.

– Twoja wola, panie – pierwszy raz zwrócił się do mnie, jak należy, nie jak ulicznik. Nie chciało mi się zastanawiać, czy szczerze, czy kpiąco.

– Więc, jak będzie? – mimo wszystko postanowiłem jeszcze raz spróbować.

– Już powiedziałem, że muszę tu być.

– Zastanów się. Masz jeszcze czas.

– Ile?

– Nie krótko, ale i nie za długo.

Zamilkł, spuścił głowę, długo myślał.

– Nie zostawię jej – odparł wreszcie z uporem w głosie. – Pojechałbym. Naprawdę – przez chwilę ton mu jakby złagodniał. – Ale z nią – dodał znienacka, spojrzawszy na mnie wyzywająco.

Tego się nie spodziewałem. Dostać taką szansę, i ją odrzucić? Dzikus, prostak, zbieg, złodziej, ale najwyraźniej ma swój honor. Plemienny, czy rodowy? Czy tak nakazuje ich zwyczaj, obowiązek, złożona przysięga, czy to może chłopięce uczucie do siostry, jedynej bliskiej osoby, jaka mu została w życiu? Takie powody bywają ważne u ludzi wysokiego stanu, szlachetnej natury, ale u kogoś z bezimiennego gminu? Rozumiałbym, gdyby szło o własne dziecko. Ale i dzieci się porzuca, z biedy, dla interesów albo dla wygody, dziewczynki nawet zwykło się zabijać. A tu tyle skrupułów?

Dojechaliśmy już pod dom, służba odebrała powóz i konie. Zmęczyła mnie ta dzisiejsza wyprawa, chciałem już tylko odpoczynku. Kupiłem to, po co com się wybrał, a chłopaka chyba nie przekonałem.

– Przyjdź za kilka dni. Może będę miał znów coś dla ciebie – oddaliłem go chłodno. – A może zmienisz zdanie?

– A może ty je zmienisz? – usłyszałem cicho za plecami, gdy wchodziłem przez drzwi. Gdym się odwrócił, już go nie było.

21. Decyzje rozumne i nierozumne

Prawdę mówiąc, miałem już dość Antiochii. Zrobiłem, co należało, nic mnie tu już nie trzymało. Listy do Rzymu wysłałem pocztą cesarską, opatrzywszy je uprzednio stosownymi pieczęciami w pałacu na wyspie. Jak zostało umówione z Korbulonem, dostały asystę wojskową, którą osobno wsparłem hojnym datkiem dla żołnierzy. Teraz zostawało już tylko przygotować się do wyjazdu, rozpatrzywszy najpierw wszystko, co rozpatrzyć należało dla tak wielkiej podróży, w dużej mierze w nieznane.

Wciąż jeszcze nie podjąłem decyzji, jakim sposobem mam wędrować. Melos oznajmił, że czeka na mój znak, potem wszystkim się zajmie z pomocą Nabisa. Ten zaś znalazł już dla mnie sługę, swego niegdysiejszego kompana z legii, doświadczonego w walkach na ziemiach armeńskich i partyjskich. Wyszedł był ów człowiek ze służby przed terminem z powodu odniesionych ran, więc nie dostał zbyt dużej odprawy i wiodło mu się nienajlepiej. Rok temu Nabis odszukał go, najął do pomocy przy pilnowaniu naszych transportów i powierzył dowodzenie grupą strażników, dobranych spośród dawnych wojaków i miejscowych osiłków. Ręczył za jego oddanie i lojalność, niebagatelne też znaczenie miała obietnica wspomagania jego rodziny na czas wyjazdu.

Nastroje w mieście uspokoiły się, polityka znów zeszła na dalszy plan, kto miał przepaść, przepadał, wolne miejsca zwolna obsiadały nowe figury. Mnie zaś obrzydły już wizyty i uczty po domach prowincjonalnych nobilów, wszystkie tak samo nudne, i wypełnione czczą gadaniną. Miejscowi podpytywali mnie, łasili się, niby chytrze, wzajemnie obrzucali błotem. Gdy jednak zorientowali się, że nie jestem skory do wylewności, ani przyjacielskiej pomocy w polecaniu na rzymskie salony, moja atrakcyjność szybko poczęła gasnąć. Jeszcze tylko niektóre kobiety żywiły jako taką nadzieję na coś więcej, niż ledwie  miłe uśmiechy i aluzje, no, ale one nigdy się nie poddają, do końca licząc na swoją przebojowość i nieoczekiwane okazje.

Z konieczności spotkałem się raz jeszcze ze Stelionem, tym razem jednak u nas w faktorii, w obecności Melosa. Omówiliśmy interesy, które miały się w niezłym stanie, niemniej poszło jeszcze o owe dostawy dla wojska, o których coś wywąchał, i zamyśliwał, jak by tu się nich przyłączyć, albo nas w nich ograniczyć. Gdy próbowaliśmy go zbyć, tłumacząc, że sprawy jeszcze nie są pewne, dał do zrozumienia, że lepiej będzie, jeśli na tutejszym gruncie będziemy mieli go za sojusznika, niż przeciwnika. Stanęło na wstępnych obietnicach, czyli właściwie na niczym, Melos wił się, jak tylko on to potrafił, niczego nie zdecydowaliśmy ostatecznie, dając mu jednak niejakie nadzieje na przyszłość.

Po tej potyczce słownej przyszła pora na rozmowę spokojniejszą, podczas której nasz partner wspomniał, że wprowadził u siebie nowy sposób zarządzani wielkimi majątkami na wsi, na nowy wzór rzymski. Daje on możność uwolnienia się od pilnowania niewolników, bez ponoszenia strat. Dostają ziemię pod warunkiem zawarcia szczególnych umów. Żyją jako wolni, ale nadal pozostają zależni przez konieczność spłacania ustalonych sum w pieniądzu lub towarze.

– To, doprawdy, znakomite! Muszą mi się wypłacać z mojego, ale pracują jakby na swoim. Nie lenią się, nie oszukują, nie trzeba ich doglądać.

– Uciekają?

– Rzadko kiedy. Festusie – rzucił tonem filozofa, znawcy ludzkiej natury – ci ludzie to proste stworzenia. I głupie. Każdy biedny, a żeni się, ma dzieci. Przecież ich nie zostawi, bo poszłyby za długi. Zresztą nie zdzieram z nich całej skóry, sporo im zostaje – wydała się jego chytrość. – Mają coś pewnego, co ich trzyma, nawet jeśli narzekają. Wierz mi, to się dobrze sprawdza.

– Też niewola, tyle, że na inną modłę. Przyznaję, chytrze pomyślane.

– Teraz nie ma u nas wojen, niewolników mało – wtrącił Melos. – Skąd bierzesz, panie ludzi do pracy?

– Handlarze wciąż sporo dowożą, gdzieś z daleka. Mają swoich dostawców.

– Ci idą chyba do pracy w nieście? – od razu przypomniał mi się Dolan.

– Różnie bywa. Ale biorę na umowy i wolnych chłopów. Na jedno wychodzi.

– Niewolnicy mają wrażenie, że są wolni, a prawdziwie wolni idą w niewolę.

– Nawet chętnie. Zresztą, zwykle nie mają wyboru.

– Ciekawe, czy dałoby się to wprowadzić w miastach? Nie każdego stać, żeby wejść do kolegium – Melos, swoim zwyczajem, od razu szukał czegoś dla siebie, no i dla naszych interesów.

– Niezła myśl – Stelion ożywił się, jakby mu podarowano coś cennego. – Warto by spróbować.

Zobaczyłem już w wyobraźni, jak całe ludzkie gromady idą w takie niewidzialne pęta dożywotniej lichwy. Ale tak to już jest, kto ma pieniądze, ten kupuje innych. Kto zaś się sprzeda na wieczny procent, ten przepadł, on sam, a nawet jego dzieci. Nie mieć nic swojego, to być na cudzej łasce. Sztuką jest, by wyglądała na dobroczynność? My, Tycjanowie, sporo o tym wiemy.

Otóż to. Jako Festus, niekiedy współczuję ofiarom takich praw, natomiast jako Tycjan, aprobuję je, gdyż czerpiemy z nich dla siebie wielkie korzyści. Co z tego, że sam trzymam się na uboczu głównych rodzinnych interesów, które prowadzi ojciec? Co z tego, że naznaczył na swego następcę mego starszego brata, Marka, uwalniając mnie, ku memu wielkiemu zadowoleniu, od zajmowania się bieżącymi sprawami handlowymi i bankowymi? Sam nie uczestniczę w tych praktykach, lecz, choć wiem, jak są bezwzględne, oszukańcze, często wręcz okrutne, przecież uważam je za coś normalnego i użytecznego. Czymże więc innym jest moja podróż, jak nie pilnowaniem naszych zysków, i szukaniem możliwości dalszego ich pomnażania?

Puściłem się w tę awanturę, z własnej chęci poznawania świata, niemniej wypełniam także rodzinne powinności, jako zwiadowca handlowy, korzystający nadto z przywileju cesarskiego wysłannika, agenta, statystującego w polityce. To zresztą mało mnie pociąga, co bierze się chyba tak z temperamentu, jak i przekonania. Dostarczam wiadomości, jakie udaje mi się zdobyć, ale nie mam żadnego wpływu na sposób ich wykorzystania, a tym bardziej na skutki, jakie to powoduje. Oczywiście, jako Tycjan, ucieszę się, jeśli dzięki tej wyprawie, za moją przyczyną, powiększy się nasza fortuna, i wzrosną wpływy w świecie. Będę rad, jeśli zyska na tym państwo. Ale co zyskam na tym ja sam, jako człowiek?

W natłoku zajęć, podobne myśli nachodziły mnie jednak rzadko. Czas uciekał, a ja wciąż nie podejmowałem decyzji o wyjeździe. Chodziła mi po głowie jeszcze jedna sprawa, ale nie wiedziałem, jak się za nią zabrać. Otóż wiadomo było, że Maes utrzymywał tu niegdyś kontakty wśród Partów, i że miały one coś wspólnego z rodziną jego babki, a mojej prababki. Była córką medyka przy wojsku, ale po tamtej wojnie trafiła z najbliższą rodziną do stolicy partyjskiego królestwa, daleko nad Eufratem. Stamtąd wyjechała do Rzymu wraz z wykupionym z niewoli ojcem Artusa, a o pozostałych jej krewnych słuch zaginął. Jej drugi syn musiał chyba kogoś z nich odnaleźć, bo ponoć korzystał nawet z ich wsparcia, gdy kręcił się po tutejszym świecie. Czy oni w ogóle byli stąd? Carrhae leżało nie tak znowu daleko od Antiochii, więc zapewne zachowała się tu pamięć tamtych zdarzeń. Co prawda, działy się one niemal sto lat temu, niemniej może gdzieś dałoby się odnaleźć choćby i wątłe ich ślady? Wymyśliłem sposób, jak by to sprawdzić, lecz potrzebny mi był do tego Dolan.

Od naszej wizyty w warsztacie szkła nie pojawił się w faktorii, lecz pewnego dnia wyszukał mnie w mieście, gdy wracałem już do domu po jakimś mało ważnym spotkaniu. Wyrósł jak spod ziemi, i z tą swoją zaciętą miną spytał, czy mam dla niego nowe zajęcie, tak jak to obiecywałem. Doszliśmy znów pod teatr, a gdy usiedliśmy, wyłożyłem mu, co ma dla mnie zrobić. Nakazałem odnaleźć młodego Lucjusza, krewnego księgarza Makryna, i w moim imieniu spytać, czy mógłby wywiedzieć się o najstarszego w mieście lekarza. Medycy to mała społeczność, wiedza i tradycja przechodzi z mistrza na uczniów, więc taki człowiek w latach młodości i nauki na pewno słyszał różne opowieści o starych dziejach, i o kimś z ich grona, kto w nich uczestniczył. Kto wie, może to naprowadzi mnie na jakiś ciekawy trop?

 Nie wspomniałem o wyjeździe, lecz czułem, że sprawa jeszcze nie jest zamknięta. Zauważyłem, że chłopak jakby chciał coś powiedzieć, ociągał się, ale widząc, że o nic nie pytam, pokiwał tylko głową na znak, że rozumie, o co mi chodzi, i zniknął. Zapewne nosi ten pomysł w sobie, wszak szansa powrotu to pokusa zbyt duża, żeby o niej zapomnieć. Gdy przyniesie wiadomości, zapytam go raz jeszcze, i na tym poprzestanę. Byłby pomocny, lecz nie aż do tego stopnia, że aż niezbędny. Z drugiej jednak strony, przemknęła mi kiedyś przez głowę ulotna myśl o tym, że zabranie ze sobą także jego siostry wcale nie musi być tak głupią niedorzecznością, jaką zdawać by się mogła. Były po temu pewne powody, prawda, że nieco mgliste, wszelako należało rozważyć bardzo starannie, czy w tym zamyśle nie kryje się aby zbyt duże dla mnie ryzyko.

Dotąd nie wspomniałem o niczym Melosowi, nie chcąc wysłuchiwać jego utyskiwania na moją życiową niefrasobliwość. Zdarzyło się jednak, że pewnego razu znów pojechaliśmy do jego willi za miastem, by spędzić tam dzień na odpoczynku i swobodnych rozmowach. Po południu, gdy siedzieliśmy w ogrodzie przy winie, od słowa do słowa przeszliśmy wreszcie do omawiania mego wyjazdu, i rozpoczęcia stosownych po temu przygotowań. Najpierwszą sprawą był wybór sposobu podróżowania. Czy jechać bez wielkich bagaży, konno, na mułach, a potem może nawet na kamelosach, czy może wozem, wypełnionym towarami na wymianę? Ta druga możliwość wydawała się słuszniejsza, mimo iż pociągała za sobą wiele uciążliwości. Melos ostrzegał, że nie nadaję się na woźnicę, ja zaś twierdziłem, że z konieczności szybko się do tego przysposobię. W pewnej chwili wymknęło mi się, że mógłbym wziąć do tego pomocnika, który sprawiałby się z całym tym inwentarzem. Spojrzał podejrzliwie, a widząc moją trochę zakłopotaną minę, z miejsca domyślił się, w czym rzecz.

– Czy masz na myśli to, co ja podejrzewam, że myślisz? – zaczął zjadliwie. – Bo jeśli tak, to chyba nie myślisz tego na serio! – aż krzyknął pełnym głosem.

– Nie unoś się, bo to i tak nic nie da – oparłem stanowczo. – Nic jeszcze nie jest postanowione, ale jeśli już będzie, to zapewniam cię, że będzie jeszcze gorzej, niż przypuszczasz – nie było co czekać z powiedzeniem mu całej prawdy..

Zamilkł, wpatrując się we mnie wzrokiem tak zdumionym, że aż zrobiło mi się go żal. Spokojnie opowiedziałem mu w czym rzecz, a on słuchał, chodząc po ogrodzie wokół stołu, przy którym siedzieliśmy, machając rękami, i przyzywając wszystkich znanych mu bogów, by zechcieli przywrócić mi rozum do opamiętania. Gdy już się wyszumiał, znów usiadł, i dziwnie łagodnym tonem poprosił, bym wyjaśnił powody, dla których chcę iść na pewną zgubę. Bo że mnie ona czeka, był pewny, zastanawiając się tylko, czy od razu, czy dopiero gdzieś dalej w drodze.

– Ani się spostrzeżesz, a poderżną ci gardło, i uciekną z całym dobytkiem.

– Przecież będzie ze mną ów żołnierz, którego ponoć już mi najęliście z Nabisem. Ale i tak nie wierzę, że coś mi z ich strony zagrozi.

– A to czemu, jeśli łaska? Sam mówisz, że chłopak jest z dzikiego ludu, a tej jego siostrzyczki nawet na oczy nie widziałeś. Na co ona? Do uciechy? Nowa atrakcja? Chyba masz jednak lepszy gust? – z lubością kpił w żywe oczy.

– To nie wymuskana dama z salonów. Jest córką wojownika, przyuczona do walki, a to nie bez znaczenia – zacząłem wyliczać, korzyści. – Długie wędrówki to dla niej zwyczajność. A w podróży przyda się kobieta, potrafiąca oporządzać taki dom na wozie, jakim będziemy jechali.

– Skoro są tacy waleczni, to przy pierwszej okazji zrobią sobie rodzinną zabawę z twojej głupoty, i tyle z ciebie zostanie, co śliczny trup w krzakach. Nawet go nie oporządzą, chyba że do gołego – drwił, łapiąc mnie za słówka.

Sprzeczaliśmy się długo, żaden jednak nie przekonał drugiego. Stanęło na tym, że jeszcze się zastanowię, lecz obaj wiedzieliśmy, że bliższy jestem decyzji o zabraniu ze sobą scytyjskiego rodzeństwa, niż zaniechania tego pomysłu. Coraz bardziej mi się podobał, już nawet nie dla pomocy, i wygody w podróży, ale dla przygody. Nadto wynalazłem jeszcze jeden powód, dla którego się w nim utwierdzałem. Szło o dzieje i obyczaje tamtych ludów, a co ważniejsze, o ich mowę, czego nikt tu nie znał, a co dzięki Dolanowi i jego siostrze mógłbym w drodze poznać, by później to wszystko spisać dla wiedzy i powszechnego pożytku. By podtrzymywać się na duchu, mówiłem sobie, że zamiar ten, bez wątpienia, pochwaliłby sam Strabon.

Chłopak uwinął się z zadaniem w dwa dni. Gdy zjawił się w faktorii z samego rana, Melos akurat zbierał się do wyjścia z domu, i zobaczył go, stojącego przed drzwiami. Odczekał, aż wyjdę, powiadomiony przez sługę, iż przybył „ten dzikus”, po czym tonem, pełnym jadu, spytał, czy to jest właśnie ów dziwny osobnik, wobec którego mam tak niezwykłe plany. Spojrzał przy tym na Dolana wzrokiem Meduzy, a tamten odpowiedział mu tak wyzywającym uśmiechem, że w powietrzu aż powiało smrodem z najmroczniejszych zakątków Hadesu. Pierwsze więc ich spotkanie trudno było uznać za obiecujące.

Młodzik oznajmi, że dotarł do Lucjusza, a ten podał imię człowieka, który mógłby być mi przydatny, wskazując jednocześnie, gdzie go szukać. Przesłał też serdecznie pozdrowienie, i życzenie sukcesu w mych poszukiwaniach.

– To dobry człowiek. Opatrzył mi ranę – podniósł dłoń, owiniętą zgrabnym opatrunkiem. – Za darmo – dodał zdziwiony.

– Było nie pakować jej tam, gdzie nie trzeba.

– Ale drugą mam całą zdrową – odparł, wyciągając ją po zapłatę.

– Nie bój się, dostaniesz swoje. Najpierw jednak porozmawiamy.

– O czym?

– Dobrze wiesz.

– Już powiedziałem.

Przez dłuższą chwilę milczałem, sam w sobie ważąc decyzję. Raz powiedziane słowo miało zaważyć na jego losie, ale też i na losie mojej wyprawy.

– A gdybym się zgodził? – spytałem powoli, patrząc mu w oczy.

– Na co? – udał, że nie rozumie, choć przecież widział, o czym mowa.

– Zabrać was oboje.

Pierwszy raz zobaczyłem, jak zaniemówił. Zacisnął usta, opuścił głowę, stał bez ruchu.

– Czy to żart, panie – wreszcie spytał, z nieufnością w głosie.

– Mówię poważnie.

Zadziwiające, że wystarczy jedna chwila, by odmienić człowieka. Najpierw widać to po oczach, potem po gestach, mowa przychodzi na końcu. Całym sobą Dolan okazał wciąż czujne niedowierzanie, nadzieję, trwogę, rozterkę. Z nawyku węszył pułapkę, z natury czuł podniecenie, w małym, ale sprawnym rozumie kalkulował, o co tu naprawdę chodzi. Gdy się odezwał, usłyszałem już nie młodziutkiego, zbuntowanego ulicznika, lecz młodzieńca, stającego przed nieoczekiwanym wyzwaniem.

– Panie, nie można bawić się biedakami dla kaprysu – zaskoczył mnie, mówiąc zupełnie jak dorosły.

– Nie wierzysz mi?

– Chciałbym, ale sam nie wiem – kręcił głową. – Nie rozumiem – wyznał otwarcie.

– Co tu rozumieć? Chyba mówię wyraźnie.

– Ale powiedziałeś, „gdybym”. To jeszcze nie pewność – miał swoją rację.

W rzeczy samej, tak powiedziałem. Ale w tym samym momencie, naszła mnie pewność, znienacka, właściwie bez udziału woli i rozumu. Był to odruch, w istocie decyzja, z tych, zamieniających wahanie i wątpliwości w oczywistość, dla której dopiero trzeba znaleźć logiczne uzasadnienia. Umysł objaśni wtedy wszystko, co mu podsunie przekonanie o słuszności czegoś, co płynie z duszy. Czy to nie dziwne, że ważne postanowienia często zapadają nieoczekiwanie, w sposób zaiste nieodgadniony? Gdzie w nas jest dźwignia, która je uruchamia z taką siłą? Za jej sprawą odmienia się nasz los, choć nie potrafimy zrazu przewidzieć, czy na dobre, czy na złe. Czy to przemożne fatum, czy znak od bogów, czy może jeszcze coś innego?

– Powiedziałem, co powiedziałem – oznajmiłem stanowczo, tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Powtarzać nie będę. I mam swoje warunki.

– Jakie?

– Wyruszam za dwa tygodnie – wcześniejsze, ogólne przemyślenia niejako same poczęły układać się w konkretny plan. – Naznaczonego dnia, stawicie się z samego rana w miejscu, jakie wcześniej podam. Nie chcę nic wiedzieć, jak to zrobisz,. i nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Twoja w tym głowa. Inaczej być nie może – podkreśliłem z naciskiem. – A wcześniej będziesz pomagał w przygotowaniach – dodałem.

Inna możliwość nie wchodziła w rachubę. Przecież nie zajmę się wykupywaniem  cudzej niewolnicy, ani wdawał w prostackie intrygi. Natomiast wyjeżdżając, mogę w ostatniej chwili zabrać ze sobą dwie obce osoby, które napotkam przypadkiem na drodze za miastem. Co prawda, pokrętne to wytłumaczenie dla tego podstępu, lecz i tak najlepsze dla usprawiedliwienia się przed sobą z przymknięcia oczu na łamanie prawa. Sprytny chłopak w lot pojął, w czym rzecz.

– Poradzę sobie, panie – zapewnił odważnie. Nie dziękował, nie kłaniał się, tłumił radość, z trudem kryjąc ją za rzeczowym tonem. Wolałem to, niż wylewną wdzięczność, pełną gestów i okrzyków. Krótko, bez wahania, bez zbędnych pytań. – Pomogę, ile będzie trzeba. Kiedy mam zacząć? – starał się zachować powściągliwość, lecz widać było, że aż się wyrywa do działania.

– Jutro pojedziesz ze mną do pewnego człowieka za miastem. Tam wszystkiego się dowiesz. Zostaniesz jego podręcznym, przyuczy cię, znajdzie dla ciebie zajęcia. Jak się sprawdzisz, nie będziesz miał źle – dałem do zrozumienia, że ma trzymać ręce na widoku. – I jeszcze jedno, koniec z ulicznym złodziejstwem i twoimi dzieciakami – dodałem stanowczo. – Inaczej nie chce cię znać – chyba sam się tego domyślił, ale wolałem mu tak zagrozić, żeby nie mieć żadnych nieprzewidzianych kłopotów.

– Będę z samego rana – nawet się niezgrabnie ukłonił, po czym pędem pobiegł do miasta. O swojej bandzie nie wspomniał, lecz byłem pewny, że dotrzyma tego, czego zażądałem.

Wieczorem, gdy oznajmiłem Melosowi swą decyzję, nawet się już nie sprzeciwiał, tylko zrezygnowany spytał, jak sobie wyobrażam wyprowadzenie dziewczyny za mury.

– Gdy znika niewolnik, zaraz zaczynają go szukać. Robi się szum, zaczynają łowy po ulicach, straże przy bramach sprawdzają każdego bez wyjątku.

– Wóz przygotuje się w którejś wiosce, czy osadzie przy wojsku. Każę chłopakowi stawić się tam przed świtem, tuż przed wyjazdem. Jak zawiedzie, ruszymy sami.

– Na drodze też mogą szukać.

– Poproszę Korbulona o małą asystę, dwóch-trzech żołnierzy, do pierwszej stacji. Jestem pewny, że mi nie odmówi. Nawet gdyby kto się nami zainteresował, to nas nie ruszy.

– Nieźle pomyślane. Marnujesz się, Festusie! Z tą swoją chytrością, powinieneś zostać wodzem wielkiej armii – drwił bez umiaru. – A tu co? Tylko zwykła sztuczka – zaśmiał się. – O, przepraszam, już nic nie mówię – widząc moją minę, zmiarkował się, i zamilkł.

Decyzja zapadła, nie było więc już na co czekać. Nazajutrz, wczesnym rankiem, pojechaliśmy do magazynów Nabisa. Melos, choć nie musiał, zabrał się z nami, oznajmiając, że przecież powinien wiedzieć, co się dzieje w faktorii. Zabawne były pierwsze jego kontakty z Dolanem. Zrazu boczył się, udawał, że go nie dostrzega, rzucał docinki. Chłopak, popatrując na mnie, nie dawał nic po sobie poznać, choć zapewne czuł się z tym nie najlepiej. Wyraźnie mu ulżyło, gdy zorientował się, że owym człowiekiem, któremu go przydzielę, będzie nie ten złośliwiec, a ktoś zupełnie inny. Z kolei Melos, niechętnie pogodziwszy się z moim wyborem, powoli oswajał się z nim, a widząc, że młodziak zachowuje się poprawnie, dał sobie spokój z jawną złośliwością.

Nabis wziął chłopaka pod swoją komendę bez słowa komentarza, a dowiedziawszy się, co szykujemy, kiwnął tylko głową, i stwierdził, że czeka na konkretne polecenia. Było kilka spraw, które należało przynajmniej z grubsza rozstrzygnąć w należytej kolejności, a to rodzaj wozu, jakim mielibyśmy jechać, ilość i rodzaj zwierząt, ekwipunek, wreszcie broń. Ku naszemu zadowoleniu, Dolan wykazał się w tym ogromną wiedzą i pomocą, co zrozumiałe, jako że wywodził się z plemienia odwiecznych wędrowców Siedział cicho, ale kilka razy wtrącił uwagi, które okazywały się nad wyraz trafne i użyteczne. Szczególnie zadziwił nas, gdy zastanawialiśmy się nad tym, co najlepiej nadałoby się na towar wymienny w drodze.

– Sól – rzucił z kąta, w którym siedział. – Warto zabrać dużo soli.

Melos, z miejsca pojąwszy, w czym rzecz, po raz pierwszy spojrzał na chłopaka z pewnym uznaniem.

– Niegłupie – stwierdził, widząc moje zaskoczenie. – Wszyscy jej chcą, wszędzie jest cenna, da się łatwo wydzielać, zajmuje niewiele miejsca. Już tu jest droga, a tam będzie miała duże przebicie.

Nabis szybko znalazł wspólny język z Dolanem, w wielu sprawach praktycznych rozumieli się w pół słowa, chyba nawet zaczynali się lubić. Melos dorzucał swoje uwagi, ale cały czas marudził, licząc na głos, ile to wszystko będzie kosztowało. Słuchałem ich cierpliwie, nie mając wiele do dodania. Zorientowałem się jedynie, iż Festusowi przyjdzie wiele się nauczyć z tego, w czym Tycjana zawsze obsługiwała służba. Doświadczyłem dotąd trudów krótszych podróży, a i to jako współtowarzysz, prawda, że wytrwale znoszący niewygody, lecz we wszystkim innym korzystający z opłacanego, cudzego wysiłku. Teraz szykowało się coś zgoła odmiennego, z czym nigdy wcześniej nie miałem do czynienia.

Od tego dnia przygotowania ruszyły na całego. Doglądałem urządzania mego przyszłego domu na wozie, i wyposażenia wyprawy we wszystko, co konieczne. Do naszej grupy dołączył Agis, ów żołnierz, najęty jako mój sługa i strażnik w jednej osobie. Okazał się nabytkiem nadzwyczaj przydatnym. W młodości walczył pod Germanikiem w Cylicji i Kammogenie, gdzie odniósł poważne rany. Odprawiony z wojska, najmował się jako zbrojny w służbie różnych panów, a od niedawna pracował dla Nabisa. Wciąż jeszcze krzepki, znał trochę ziemie Armenów i Medów, miał więc pewną wiedzę o tym, jak tam się poruszać. Dolan przylgnął do tej dwójki dawnych wojaków, a oni przygarnęli go jak swego. Okazało się, że zna się dobrze na koniach, i umie koło nich chodzić.

Melos, ze zrozumiałych względów, nieustannie gderał, zwłaszcza gdy dochodziło do płacenia słonych sum za ekwipunek. Bardzo jednak przejmował się wyprawą, nie tylko dlatego, że tak miał nakazane przez mego ojca, lecz także ze szczerej troski o mnie, i pomyślność mych planów. Udzielił mu się nastrój przygotowań, nadto widział już w wyobraźni korzyści handlowe, jakie mogłoby przynieść poznanie nowych możliwości dostępu do wschodnich towarów. Wiele o tym rozmawialiśmy, a jego pomysły i rady były właściwie przestrogami przed tym, jak nie dawać się oszukać pośrednikom. Uczyłem się więc trudnej sztuki kupieckiej chytrości, która niekiedy niewiele miała wspólnego ze zwykłą przyzwoitością.

Trzymany w domu raczej z dala od codziennej praktyki prowadzenia interesów, teraz dopiero poczynałem się orientować, jak wspaniałość efektów działania domu Tycjanów zbiega się z bezwzględnością środków, używanych do ich osiągania. Dziwnie mijało się to z zasadami logiki, zgodnie z którą dobry skutek powinien rodzić się z dobrych przyczyn. Pojąłem, że dobro bywa tu bardzo różnie rozumiane, w zależności od tego, kto, i jak zechce je określać, i jakich używa sposobów, by je osiągać.

W międzyczasie układałem różne plany samej podróży, zastanawiając się, jaką drogą powinienem jechać. Odwiedziłem nawet sklep Makryna, by sięgnąć do jednej z ksiąg Strabona, i wesprzeć pamięć jego zapisami o dawnej wojnie Antoniusza. Zrodziła się bowiem we mnie myśl, czy aby nie warto zboczyć na granicy w Nisbis z głównego szlaku, wiodącego na południe, wzdłuż Tygeru, w stronę Egbatany, wielce znanego i bogatego handlem miasta perskiego, czy pójść na północ, i przez góry przedostać się do jeziora Spauta, skąd już niedaleko ponoć jest do morza hyrkańskiego. Mógł Antoniusz prowadzić tamtędy sto tysięcy wojska, mogę i ja przeprawić się ze swoją małą kompanią. I tak przyjdzie wędrować przez góry, tyle że krócej. Z tego, com wyczytał, można było wnosić, że, co prawda, trzeba będzie iść potem dość długo jego brzegiem, ale tym sposobem wyjdzie się wprost na równiny Sogdy, gdzie trudy wędrówki nie będą tak duże. Nadto, z opisów Dolana wynikało, że gdzieś tam właśnie są jego rodzinne strony, a do Syrii pędzono go stamtąd drogami, które myślałem wybrać tyle, że od naszej strony. Wszystko się więc jakoś składało, choć jedynie do połowy tego, com zamierzał przebyć.

Co dalej, trudno było teraz orzec. Wiedziałem jedynie, że są tam trzy wielkie miasta, w tym Baktria, która obrałem sobie za ostateczny cel wyprawy. Jeszcze w Rzymie założyłem, że pójdę po partyjskiej stronie gór, gdyż więcej o tych ziemiach wiadomo. Jednak obecnie rozważyłem i to, że trudniej tam będzie wcisnąć nasze interesy między Partów, a przybyszów ze wschodu, i zasiedziałych tam, stałych pośredników. Droga północna, od morza, zdawała się być jeszcze mało znana i prawie niezbadana, więc pomysł, by urządzić na niej własny szlak Tycjanów, zdawał się obiecujący, choć niepewny. Nie wiadomo bowiem, jak mocno usadzili się tam Armenowie z Medami, i czy nie napotkam z ich strony na niechęć, lub wręcz wrogość. Co prawda, panował teraz między nami pokój, ale co innego polityka, a co innego brzęczące złoto w dużych ilościach.

Melos uznał, że to może się udać, wszelako pod warunkiem, że zdołam taki szlak przetrzeć, i znajdę chętnych kandydatów na wspólników. Miał umiarkowaną na to nadzieję, niemniej jego sceptycyzm mnie nie zniechęcał. Dodatkowym, choć już mniej handlowym argumentem było i to, że posłużę się Dolanem i jego siostrą do lepszego poznania tamtejszych ludów, o których mało co wiadomo.

– Na to bym nie liczył – wciąż pozostawał nieufny. – Zobaczysz, nawet gdy tam dojedziecie razem, to za pierwszym znanym im zakrętem zostawią cię w szczerym polu, bez słowa podziękowania. Dobrze, jeśli zachowasz głowę w jednym kawałku.

Mocno zajęty, znalazłem jednak czas, by odszukać owego lekarza, którego wskazał mi Lucjusz. Pod podanym adresem, w niedużej izbie zaniedbanego domu, mieszkał samotnie, pod opieką niewiele od niego młodszej kobiety, jakiejś dalekiej krewnej. Wpół ślepy starzec dawno już zaniechał swego zawodu, nie miał stałych uczniów, aczkolwiek niekiedy doradzał młodszym, szukającym rady doświadczonego medyka. Od pierwszych słów zorientowałem się, że umysł ma jeszcze jasny, choć mówił bardzo powoli, rozwlekając słowa. Gdy przedstawiłem swoją sprawę, długo milczał, potem znienacka roześmiał się skrzekliwie, i dał znać, że coś na ten temat kołacze mu się w pamięci. Chcąc zachęcić go do zwierzeń, wysupłałem kilka monet i kazałem, przez jego opiekunkę, by ktoś przyniósł nam dzban wina. Przyjęte to zastało z zadowoleniem, staremu począł rozwiązywać się język, a mnie przyszło wysłuchać opowieści, mało może konkretnej, ale zabawnej.

Była niejako z trzeciej ręki, w sumie mętna i błaha. Otóż mistrz mego rozmówcy miał z kolei swego nauczyciela, który w tamtych latach znał pewnego lekarza, zdającego się chyba pasować do moich pytań. Pół Grek, pół ni to Pers, ni to Part, był w służbie rodu Sureny, słynnego wodza, wielkiego pana, który uchodził w państwie za drugą osobę po partyjskim królu. Medyk miał dwie córki i z tego, co wesoło opowiadał mi starzec, rozochocony poczęstunkiem, ów nauczyciel, kochał się w jednej z nich i chciał się z nią żenić. Ta jednak, mimo usilnych starań, odtrąciła go, co długo jeszcze wspominał z wielkim żalem. Potem słuch o nich zaginął, ktoś tylko kiedyś opowiadał, że podobno widziano jej ojca w Ktezyfonie, gdzie miał się ponoć bardzo dobrze i bogato w łaskach tamtejszych wielmożów. Ot, i tyle całej historii.

Było tego tyle, co nic, ale dość, by rozruszać wyobraźnię. Jeśli miałaby to być moja partyjska rodzina, to znaczyłoby, że mam w sobie też krew nie tylko grecką i partyjska, ale i perską. Nie wiedzieć czemu, myśl o tym osobliwym bogactwie, niezwykle mnie ubawiła. Dalej, skoro moja prababka miała siostrę, znaczyłoby to, że gdzieś daleko nad Eufratem żyje może jej potomstwo. Lecz czy miało to jakiś sens? Jakby ich ojciec uchował się w czasie, gdy król Orodes, w zazdrości o sławę i popularność potężnego generała, obwołanego przez naród wcieleniem herosa Rostana, nakazał go zabić, widząc w jego rodzie zagrożenie dla swej władzy, a w nim samym konkurenta do korony? W takich okolicznościach, dworaków wokół przegranych spotyka zwykle nie najlepszy los. Z jakiej więc przyczyny pozwolono by jednemu z nich, skromnemu medykowi, urosnąć w znaczenie i bogactwo? No, i gdzie tu miejsce dla rzymskiego jeńca, którego miałby mieć przy sobie? W tradycji Tycjanów zachowała się opowieść, że gdy wydało się, kim jest, postanowiono zachować go przy życiu za obietnicę wielkiego okupu. Czy to da się jakoś złożyć w jedną całość?

Może udało się Maesowi? Wszak wiadomo, że wspominał o partyjskich krewniakach, choć bez żadnych konkretów. Gdzie ich odnalazł? Kim byli? Czy to w ogóle była prawda, czy tylko awanturnicze fantazje? Jednakże czyż nie oczywiste, że jego matka dała mu na drogę jakieś w tej sprawie wskazówki? Ja sam wiozłem ze sobą mały, stary amulet rodzinny, wręczony mi w domu przed wyjazdem, jeden z dwóch, jakimi moja prababka obdarowała obydwu swoich synów. Pierwszy przepadł wraz z Maesem. Może jednak spełnił swoje zadanie, jako znak rozpoznawczy gdzieś wśród odnalezionych kuzynów? Jeśli nawet jakąś wiedzę o nich miał mój dziadek i ojciec, to dziś niewiele znaczyła i prowadziła donikąd. Przekazywano ją w rodzinie, bardziej jako legendę, niż realność, z której cokolwiek mogłoby wynikać. Lecz nawet w takiej postaci kusiła swą tajemniczością, wartą wyjaśnienia. Kto wie, czy bogowie, zaskakujący mnie dotąd jakże dziwnymi znakami, nie podsuną mi i w tym czegoś niezwykłego?

Nie znalazłem dotąd żadnego punktu zaczepienia dla dalszych poszukiwań, niemniej obiecałem sobie, że jeśli uda mi się dotrzeć w mej podróży do królewskiego miasta nad Eufratem, jak to zresztą planowałem, spróbuję przy okazji rozpytać o tę starą historię. Z czasem pamięć przeszłości ulatnia się, lecz, jak sam przekonałem się na przykładzie Maesa, nigdy nie wiadomo, gdzie, i jakie zostawia po sobie ślady. W natłoku zajęć dałem sobie spokój tej sprawie, zdając się na kaprysy losu.

Przygotowania zbliżały się do końca, mieliśmy już wóz z ekwipunkiem podróżnym, czekający w magazynach Nabisa. Upatrzyliśmy dwa konie armeńskie, cztery muły rodzaju liguryjskiego, zbieraliśmy towary na wymianę, Agis zajął się zdobyciem broni. Zgromadziliśmy tylko to, co niezbędne, zakładając, że w drodze można będzie dokupić dodatkowe drobiazgi czy ubrania. Dolan uparł się, by wyszukać nieduży, dobrze wyprażony łuk dla swej siostry, która ponoć od małego wyuczona była posługiwać się nim na modłę scytyjską. O zapasy jedzenia na razie nie martwiliśmy się, gdyż do samej granicy armeńskiej, przejeżdżać mieliśmy przez liczne osady, wsie, mniejsze i większe miasta, nawet małe fortece, rozlokowane wzdłuż dróg ze stacjami podróżnymi i wojskowymi. Zasięgnąłem nawet w tej sprawie języka u Korbulona, który z wiadomych względów miał dobre rozeznanie w tamtych okolicach.

Odwiedziłem go pewnego dnia w garnizonie, by poprosić o wiadomą przysługę. Zdziwił się nieco, lecz o nic nie rozpytywał ponad to, co sam zechciałem mu powiedzieć. Wyczuł jednak, że coś jest na rzeczy, bo kilka razy pytał, czy czegoś się obawiam. Koniec końców wyznałem, że oprócz sługi zabieram jeszcze dwie osoby, których udział w wyprawie uważam za niezbędny. Dodałem przy tym, iż wolałbym uniknąć rozgłosu, i nadmiernej ciekawości kogoś postronnego, kto chciałby za czymś lub za kimś zanadto węszyć. Gnejusz, zgodnie ze swą wojskową naturą, tylko roześmiał się i rzekł pół żartem, pół serio, że podoba mu się taka przezorność, godna chytrego stratega. Zapewne domyślał się jakieś sztuczki czy podstępu, lecz zadowolił się tym, co usłyszał. Umówiliśmy się, że na dzień przed wyjazdem przyślę do niego Agisa po stosowne polecenia, i przydzielił dwóch konnych do asysty. Na odchodnym zapewniłem go też, że pamiętam o tym, by zbierać rozmaitości o miejscach, gdzie się znajdę, a które mogłyby wzbogacić jego wiedzę, użyteczną dla wojska. Pożegnaliśmy się, życząc sobie wzajemnie wszystkiego, co najlepsze.

W dniach, poprzedzających wyjazd, odbyłem kilka zwyczajowych spotkań towarzyskich, podczas których dawałem do zrozumienia, ze niebawem wyjadę, tłumacząc to koniecznością udania się do południowych miast fenickich w rodzinnych interesach. Nie mogło to budzić podejrzeń, gdyż statki, niewypuszczające się o tej porze na otwarte morze, przecież bez przerwy pływały wzdłuż wybrzeża. Zachęciło natomiast kilka dam do intensywniejszych starań o urozmaicenie sobie z moją pomocą swego życia prywatnego, i liczących na to, że zdążą jeszcze z tym się uwinąć zanim zniknę im z pola widzenia. Pomyślałem, że może warto na odjezdnym pozostawić po sobie dobre wrażenie, lecz odkładałem to dosłownie na ostatnią chwilę.

Gdy wszystko było już gotowe, oznajmiłem Dolanowi, że ruszamy za dwa dni. W ogóle nie rozmawialiśmy o jego siostrze, wiedziałem tylko tyle, że już wcześniej się z nią porozumiał, i że obydwoje czekają mego znaku, by wypełnić plan, jaki zawczasu sobie przygotowali. Chłopak oznajmił, że znika, i że pojawi się z nią tak, jak zostało ustalone. Agis wyprowadził z miasta wóz z dobytkiem i zwierzętami, by czekać na nas w gotowości w pierwszej wiosce za murami, na drodze ku Beroi, wiodącej dalej na wschód do Eufratu. Na koniec wreszcie odbyłem ostatnią, długą rozmowę z Melosem, zalecając mu, by o wszystkim powiadomił mego ojca, nie omijając niczego.

– Nie martw się, Festusie, zdam dokładny raport, i nie omieszkam dołączyć do niego rozliczenia z góry złota, jakieś tu roztrwonił – złośliwością próbował pokryć szczery niepokój o pomyślność mej wyprawy.

– Na ile to będzie to możliwe, dam ci znać z drogi, jak mi się wiedzie – starałem się go trochę uspokoić.

– To się da tylko do armeńskiej granicy. Potem już nie będzie jak, Chyba, że przez przypadek, albo jaką niezwykłą okazję.

– Trudno chyba orzec, gdzie w ogóle jest ta granica. Korbulon mówił, że już za Edessą trwają ciągłe przepychanki.

– Musisz się pchać właśnie tamtędy?

– Za Eufratem i tak nie ma nic pewnego. Może są jakieś boczne drogi, ale do nich trzeba by miejscowego przewodnika.

– Lepiej pilnuj się głównych traktów. Będziesz bezpieczniejszy.

– Pójdę w stronę Carrahe. Tam się zatrzymam na dwa-trzy dni..

– A to czemu?

– Mam swoje powody.

– No, tak, zapomniałem. Rodzinne sentymenty – pokiwał głowa ze zrozumieniem. Znał stare dzieje Tycjanów, jeszcze z czasów, gdy mieszkał z nami w Rzymie.

Udzielił mi też krótkiej lekcji w sprawach rozmaitości pieniędzy, jakie tam się spotyka, co ile jest warte, co na co się liczy, i jak.

– Najpewniejsze jest złoto i srebro, ale trzeba uważać, bo łatwo dać się oszukać na zamianie. Zresztą, złota nie pokazuj bez szczególnej potrzeby. Po co kusić los. Najlepiej wymieniać towary, albo płacić denarami. Idą jeszcze greckie drachmy, no i wszędzie tam w cenie są perskie darejki, to też złoto, albo srebro. O sestercjach zapomnij, choć miedź dobra jest na drobiazgi, mało co w podróży przydatne – mógł tak bez końca.

– A u Armenów?

– Najpewniejsze są z wizerunkiem ich dawnego króla. Złote spotkasz rzadko, częściej srebrne drachmy, są i mniejsze. Dobre wszędzie, myślę, że nawet daleko na wschód. Dałem ci ich trochę, ale używaj ostrożnie.

Miał w głowie nie tylko wszystkie możliwe wymiany pieniędzy, ale też co za ile się kupuje, i gdzie. Mimo dobrej pamięci, z trudem to ogarniałem. Zabierałem ze sobą sporą fortunkę w różnych monetach, w większości pozaszywanych w trzech pasach, oprócz tego kilka małych mieszków, poutykanych w zakamarkach wozu. Melos dał mi też kilka kwitów zastawnych do znanych mu ludzi, ale nie było pewne, czy się z nimi spotkam.

– Prędzej czy później, przyjdzie ci radzić sobie samemu. Zaczniesz ostrożnie oglądać każdy pieniążek. Pożegnasz się z tą twoją irytującą dobrodusznością wielkiego pana – mędrkował – ale wyjdzie ci tylko na dobre.

Nastał wreszcie ostatni dzień przed wyjazdem. Wszystko zostało zebrane, spakowane, zawiezione na wóz za miastem. Agis czekał tam przy małej gospodzie ze stajnią, jeden koń został przy faktorii. Dolan zniknął, wcześniej podałem mu znak, po jakim rozpozna go gospodarz naszej insuli, gdyby miał z niej skorzystać, by ukryć się przed nocą. Ja sam, jakby nigdy nic, z samego rana wybrałem się do term na wyspie, wylewnie pozdrawiając po drodze różne osoby, które już miałem okazję poznać. Wszystko miało być jak zwykle, nawet cieszyło mnie spędzenie czasu na krótkim lenistwie w łaźni. Kto wie, kiedy znów nadarzy się taka okazja?

Rzeczywiście, było leniwie, choć nie tak znowu spokojnie, a to za sprawą pewnej spotkanej tam damy, która od dawna zabiegała o zaznanie kilku chwil przyjemności z rzymskim przybyszem. Nie dało się na salonach, wyszło w wodzie, właściwie przypadkiem, ale za to skutecznie, nawet dość miło, i mało zobowiązująco. Co prawda, popadła potem w egzaltację, w nadziei, iż to zapowiedź wspaniałej przygody, natomiast ja potraktowałem rzecz całą jak dobre pożegnanie z miejscowym towarzystwem. Gdy rzecz się rozniesie, będę już daleko stąd. Każę Melosowi wysłać jej za kilka dni dyskretnie jakiś cenny drobiazg, na pamiątkę tego przedpołudnia. Chyba się nie rozsierdzi, gdy dowie się, że musiałem wyjechać – lecz przecież z jakże dobrym do niej uczuciem?  Kobiety bywają szalenie zadowolone, gdy dać im do zrozumienia, że zyskały wyłączność na coś, o co zabiegało tak wiele rywalek.

Wróciwszy do domu przekazałem jeszcze Melosowi resztkę drobiazgów, kilka książek, które tu kupiłem, ów rysunek Lucjusza, a także zapiski, w których zawarłem wszystko, co uważałem za godne zachowania z dotychczasowej podróży. Poleciłem, by to wysłał jaką pewną i bezpieczną pocztą do Rzymu, najlepiej naszym statkiem, do rąk własnych ojca. Wczesnym popołudniem, ubrany zwyczajnie, nawet nieco paradnie, uściskałem się z nim, i z jedną małą sakwą ruszyłem konno w stronę bramy wschodniej. Wyglądało tak, jakbym wybierał się na zwykłą przejażdżkę, be specjalnego celu. Można było sądzić, że jadę odwiedzić mego przyjaciela, Korbulona w garnizonie, co przecież już się kilkakroć zdarzało. Nikogo więc mój widok nie dziwił, a któż zechce sprawdzać czy, i kiedy wróciłem? Powoli minąłem strażników, i bez pośpiechu skierowałem konia na szeroki trakt, wiodący mnie teraz już w daleki świat.

Odnalazłem Agisa, z którym był też Nabis. Nadzorca magazynów przyjechał na wszelki wypadek, by raz jeszcze rzucić okiem na nasz dobytek, i sprawdzić, czy czego nie zapomnieliśmy. Zamierzał czekać aż do naszego rannego odjazdu, by potem przekazać Melosowi, jak się wszystko udało. Dzień zwolna miał się ku końcowi, ja zaś przebrany już w proste ubranie podróżne, siedząc przed gospodą, wypytywałem obydwu moich towarzyszy o rozmaite rzeczy, jakie mogą nas czekać w drodze. Wreszcie zapadła noc, ustał ruch i gwar w osadzie, pogasły światła. Czekaliśmy na Dolana i jego siostrę, czas wlókł się niemiłosiernie. W takim oczekiwaniu zwykle zdaje się, że biegnie wolniej, niż powinien.

Pojawili się tak, jak było umówione. Z szarości ustępującej nocy wychynęły dwie postacie w płaszczach, z twarzami osłoniętymi kapturami, bez żadnych bagaży. Szybko doszli do wozu, wdrapali się do środka, a ponieważ zaprzęg był już gotowy, Agis natychmiast zasiadł z przodu, i wyprowadził wóz pomiędzy domami, ja zaś wskoczyłem na konia, luzaka  prowadząc przy sobie. Uniosłem rękę w pożegnalnym geście, Nabis odpowiedział tym samym. Gdy wyjeżdżaliśmy na główny trakt, było jeszcze pusto, tylko gdzieniegdzie kręciły się pojedyncze osoby, zajęte swoimi sprawami. Nikt za nami się nie oglądał, widok był tu zwyczajny, ot, jeszcze jeden wóz z towarami rusza w swoją drogę. Minęliśmy dwie kolejne osady, a po niedługim czasie dojechaliśmy w pobliże garnizonowych budynków, gdzie w umówionym miejscu czekali na nas dwaj konni żołnierze. Rozpoznali Agisa, z którym wcześniej wszystko domówili, i na dany przez niego znak bez słowa ruszyli za nami.

Przez dwie miary czasu jechaliśmy tak szybko, jak się dało, potem zatrzymaliśmy dla krótkiego odpoczynku. Odwróciłem się w siodle, i spojrzałem za siebie. Zobaczyłem tylko dalekie wzgórza nad Antiochią, lecz samo miasto zniknęło. Naszło mnie wrażenie, że zniknął też Tycjan, a na drodze stał Festus, który teraz dopiero naprawdę miał stać się prawdziwym Viatusem.

cdn…