CZĘŚĆ III
- Poznajemy się
Wyruszając w podróż, zwykle wiadomym jest, dokąd się dokładnie zmierza. Jak by nie miała być długa, gdzieś przecież znajduje się wyznaczony przez nas jej kres. Czeka tam to, po co się wybraliśmy, spełnienie wcześniejszych oczekiwań, lub rozczarowanie, choćby i bitwa, którą można wygrać, lub przegrać. Dlatego samo tylko przebycie drogi jest niejako zawieszeniem czasu między chwilą wyjazdu, a przyjazdu. Pamiętamy o tym, co zostawiamy za sobą, i wypatrujemy tego, co, przed nami, zaś to, co pomiędzy, odczuwamy jedynie jako zmianę miejsca pobytu. Godzimy się na uciążliwości, i znosimy je, w nadziei, że prędzej czy później, lecz zawsze w dającym się przewidzieć terminie, czeka nas zadośćuczynienia za poniesione trudy. To, co mijamy na tej drodze, jest tylko tłem, z którego niekiedy wybija się coś ciekawego, niekiedy też i coś wstrzymującego przez kłopot, jaki sprawia. Wszystko, co nam towarzyszy, i co się wydarza, oceniamy wedle tego, czy sprzyja, czy przeszkadza w jak najszybszym dotarciu tam, dokąd zmierzamy. Dlatego oglądamy to, i oceniamy najpierw ze względu na użyteczność, dopiero potem na własne upodobanie, lub ciekawość.
Co było moim celem? Czy konkretne miejsce, do którego chciałem dojść, czy zbadanie samej drogi? Chyba po trochu i jedno, i drugie. Założyłem sobie, że dotrę do Baktrii, lecz przecież nie wiedziałem, czy to mi się uda. Tycjanowski cel, to szukanie sposobu na dostawy towarów z tak daleka. Ale właściwie skąd? To dopiero miało się okazać.
Wszelako żywiłem cichą nadzieję, że jeśli okoliczności ułożą się pomyślnie, a znajdę po temu siłę i możliwości, to pójdę jeszcze dalej. Drugim więc celem, tym razem Festusa, a może Viatusa, było poznawanie miejsc, do których mało kto dociera. W jednym i w drugim przypadku, droga okazywała się równie ważna, jak to, dokąd wiodła. Dlatego w podróży nic nie mogło być mi obojętne, nawet pozorne drobiazgi, które pomija ten, kto pędzi przed siebie z oczami, utkwionym w jeden punkt. A to nakazywało mieć wzrok wyostrzony, i czujny tak, jak tylko się da. Wielkie więc było to wyzwanie, nie tylko dla zmysłów, lecz także dla umysłu, a nade wszystko pamięci.
Spoglądając za siebie, co innego jednak miałem w głowie, niż życiowe zawiłości natury ogólnej. Trzeba było nam jak najszybciej oddalić się od Antiochii na wypadek, gdyby ktoś jednak wpadł na pomysł szukania w tej okolicy zbiegłej niewolnicy, między wozami, jakich sporo tu jeździ w obydwu kierunkach. Minęliśmy już miejsce, gdzie droga rozdziela się na dwa szlaki, jeden ku Zeugmie, drugi w stronę Beroi. Skręciliśmy w prawo, jak zamierzaliśmy, i, bardziej teraz chyba bezpieczni, zatrzymali w szczerym polu na krótki postój.
Z przodu wozu wyjrzał Dolan, łobuzersko uśmiechnięty, ale i czujnie rozglądający się dokoła, czy nie widać aby kogoś obcego, a podejrzanego. Agis zaprosił go gestem, by usiadł obok niego, on zaś jednak, zobaczywszy, że jesteśmy sami, na chwilę zniknął, po chwili wyskoczył z tyłu, a zaraz za nim zręcznie zeskoczyła i druga postać. Tak oto, pierwszy raz ujrzałem kobietę, którą los, za moim zresztą przyzwoleniem, zaoferował mi jako towarzyszkę podróży. Zsiadłem z konia, ona zaś podeszła, skłoniła się w powitaniu, potem podniosła głowę i odważnie spojrzała mi w oczy.
– Panie, niech bogowie wynagrodzą cię za szlachetność, jaką zechciałeś nam okazać – odezwała się pewnym głosem. – Oby sprzyjali wszystkiemu, co zamierzasz, i zesłali każdą pomyślność, jakiej tylko zapragniesz.
Trochę zaskoczyła mnie ta przemowa w tak niezwykłej sytuacji. Nie spodziewałem się wyszukanych słów u kogoś z ludu, uznawanego za barbarzyński. Może zawczasu wyuczyła się, jak wyrazić swą wdzięczność? Nie wyglądała na speszoną, zakłopotaną, czy uniżoną. Z miejsca poczułem, że mam przed sobą kogoś, kto nijak nie przystaje ani do powszechnych wyobrażeń o dzikich narodach, ani do wizerunku słabej, niewieściej istoty, a już tym bardziej pokornej niewolnicy. Z jakiegoś powodu wyczułem w niej tę samą hardość, co u brata, bardziej przyczajoną i powściąganą, lecz gotową w każdej chwili zamienić się w otwarty bunt. Z takimi ludźmi nie ma stosunków pośrednich, czy zgoła obojętnych – albo są z tobą, albo przeciwko tobie. Melos miał rację, nie wyglądało to prosto, ani nawet bezpiecznie. Dolan dał się jakoś obłaskawić, ale przecież nie ujarzmić do roli sługi. Co mnie czeka z tą dziwną osóbką?
– Za dobre słowa dziękuję – odparłem zwyczajowo, nieco oschle. – Zwróć się o to samo do swoich bogów – dodałem bardziej już życzliwie, by przełamać nieufność. – Jak cię zwą?
– Asza, panie – powiedziała to z niejaką dumą.
– Czy to znaczy coś szczególnego w twojej mowie? – zastanowiło mnie, skąd ten ton.
– Pierwsza w rodzinie – Dolan wyręczył siostrę.
– No, proszę! Z kolejności czy uznania? – dopytałem dalej, ciekaw, co to może oznaczać.
– U nas wyszło na jedno – chłopak zaczął wyjaśniać. – Najstarsza, przewodziła wszystkim młodym. Tak chciał ojciec.
Wzbudziło to we mnie pewną nieufność. Skoro ich ojciec był wojownikiem, to tak naznaczoną córkę bez wątpienia chował na swoją modłę. A mnie niepotrzebna tu żadna barbarzyńska Amazonka. Należało rzecz od razu wyjaśnić, by wiedziała, gdzie jej miejsce.
– Nie idziemy na wojnę, tylko wędrujemy, a przewodzę tu ja – oznajmiłem spokojnie, ale stanowczo. – Każdy ma swoje zadania. Agis jest strażą i woźnicą, Dolan oporządza zwierzęta, więc dopóki idziemy razem, ty będziesz nam gospodarzyć – zwróciłem się do niej, wyznaczając jej rolę w naszej kompanii.
– Będzie, jak chcesz, panie – odparła zgodnie, pochylając lekko głowę, znów bez pokory w głosie, za to z lekkim uśmiechem. Rzecz uznałem więc za wyjaśnioną.
– Rozpatrzysz się w dobytku, sprawdzisz, czy czego jeszcze nie potrzeba – na początek wydałem krótkie polecenie, by dać jej zajęcie, i od razu przekonać się, czy aby nie zauważę jakiegoś wahania. – Gdy dojedziemy do Beroi, dokupisz, co uznasz za konieczne. Sprawisz też sobie odpowiednie ubrania – dodałem, obrzucając wzrokiem jej marny przyodziewek. – I jeszcze jedno – rzuciłem do wszystkich – od dziś noszę imię Viatus, i tak macie mnie zwać.
Na tym skończyliśmy tę krótką prezentację, nie było bowiem czasu na dłuższe rozmowy. Chciałem oddalić się jak najdalej od Antiochii, i zatrzymać na noc w jakiej przydrożnej gospodzie. Nie powinno być z tym kłopotu, na tej żyznej ziemi ludne wsie i osady ciągnęły się jedna za drugą. Tym razem Agis przesiadł się na konia, a ja z Dolanem poprowadziliśmy wóz.. Znać było, że chłopak jest z tym obyty, trzymał wodze pewnie, jak na swój wiek. Teraz, gdy wyrwał się na wolność, rozpierała go żywość, i nie ukrywał radości z odzyskania siostry. Stało się to dzięki mnie, ale przecież dotrzymał swej przysięgi, i czuł się w prawie być z tego dumny. W jego oczach popełniłem, oczywiste złodziejstwo, ale jakby w słusznej sprawie, no i wymagające sporej odwagi. Złamałem prawo, co godne potępienia i kary, tyle jednak dobrego, że w szczerej intencji, nie dla zwykłego zysku.
– Powiesz, jak to zrobiłeś? – spytałem, ciekaw, jak wyprowadził siostrę z miasta.
– A co tu mówić? Ukradłem – wyszczerzył się z tym swoim łobuzerskim uśmiechem.
– Nie tak łatwo ukraść komuś niewolnika. Nawet jak ten bardzo chce. To nie to samo, co woreczek z pieniędzmi.
– Czemu nie? Trochę inaczej, ale właściwie o to samo chodzi. Ukraść łatwo, jak się potrafi. Trzeba tylko dobrze podejść, żeby nie dać się zauważyć. A kiedy jest po wszystkim, być już daleko – wyjaśnił krótko, ale rzeczowo.
– Z takim łupem trudno się kryć – sam się zdziwiłem, jak mnie zdumiało tak proste wyłożenie odwiecznej, złodziejskiej zasady. W gruncie rzeczy, to samo przecież robi się w polityce i handlu, gdzie też często idzie o oszukańcze kombinacje, i podstępne zdobywanie zysków.
– Trzeba szybko się go pozbyć. Od razu wymienić, albo dobrze ukryć – tu już praktyka ulicznika rozmijała się z obyczajem wielkiego świata, w którym jakże chętnie zdobycze wystawia się na pokaz.
– I nikt się nie zorientował? Nikt was nie ścigał? – dopytywałem dalej.
– Było już po zmroku, po pracy. Łatwiej się wtedy wymknąć. Czekałem obok, potem zabrałem do domu, który mi wskazałeś, panie.
– Gospodarz się nie zdziwił?
– Pokazałem znak, O nic nie pytał. Zresztą, zaraz, gdy zapadła noc, wyszliśmy, bo było mało czasu. Udał, że nic nie widzi.
– A bramy?
– Znam miasto, wiem jak wejść i wyjść. Mury to nie kłopot.
– Cóż, wiedziałeś, że masz dokąd pójść.
– Panie, nie wiem, jak mamy ci dziękować – teraz odezwał się poważnie, jakby po męsku.
– Róbcie swoje, ot co – skwitowałem krótko, kończąc sprawę. – Gdy dojedziemy do gór, przyjdzie kolei na waszą pamięć i umiejętności. Wtedy się sprawdzi, ile okażecie się dla mnie warci.
– To twoja droga, ale i nasza. Nie zgubimy jej, bądź pewny, panie – oznajmił z zawziętością w głosie.
– Zastanawia mnie miasto, o jakim kiedyś mówiłeś. Tam, gdzie zjeżdżają się łowcy niewolników. Jak je poznasz?
– Po starej twierdzy. To kryjówka bandytów.
Pogubiłem się, bo, co prawda, znam opis wyprawy Antoniusza, ale Strabon był w nim bardzo niedokładny. Podał różne nazwy, ale jak mają się do siebie te ledwo znane miejsca, niełatwo rozeznać. Zresztą, wyliczył tylko ważne dla tamtej wojny. W górskiej części dawnego królestwa Medów musi być wiele innych jeszcze, rozmaitych fortów, i małych miast, poukrywanych w górach. Trudno zgadnąć, ile tam żyje różnych plemion, o których nikt nigdzie nie wspomina. Niby wszystko jest teraz pod rządami Armenii, lecz żadna władza nie ogarnie rozproszenia w tak rozległej i niedostępnej krainie, ani upilnuje tego, co się w niej dzieje. Nie wiadomo, kto z kim trzyma między sobą, kto z Armenami, a kto z Partami. Mało kogo obchodzi wielka polityka, każdy pilnuje własnych interesów. Rzym, jako imperium, to na co dzień jedynie nazwa, a od czasu do czasu przemarsz wojsk, i bitwy. Chyba że złoto, jeśli da się handlować.
Późnym popołudniem zatrzymaliśmy się na skraju sporej osady, w gospodzie dla miejscowych i podróżnych. Dość marnej, ale nie było wyboru. Nikt o nic nie pytał, a widok zbrojnej eskorty zniechęcał gospodarza i kręcących się tam gości do wdawania się z w pogawędki. Zbytnich wygód, ani obfitości stołu nie było, zjedliśmy więc, co nam podano, przenocowaliśmy, jak się dało, a z samego rana zebraliśmy do dalszej drogi. Odprawiłem żołnierzy, wręczając im niezgorszą zapłatę, i dziękując w duchu po równo Korbulonowi i bogom, za możliwość skorzystania z tak budzącej respekt asysty. Razem z Agisem, który co i raz wypuszczał się na krótki zwiad, uznaliśmy, że jesteśmy już chyba bezpieczni. Komu przyjdzie do głowy zapuszczać się tak daleko w poszukiwaniu jednej zaginionej kobiety, tym bardziej, że trudno taką odnaleźć w ludzkiej masie, jaka się przez te drogi przetacza?
Jazda do Beroi zeszła spokojnie, bez żadnych przygód. Zaczynaliśmy powoli poznawać się jako współtowarzysze podróży, przywykać do siebie, co jednak nie było łatwe. Wspólne życie w codzienności odkrywa nawyki, słabości, zwyczajność bez osłon i masek, nawet mimowolne, albo kapryśne dziwactwa. Na krótką metę nie jest to zbyt męczące, a choć budzi niekiedy irytację, kłopotliwość ta szybko mija. Gdy jednak przychodzi przebywać ze sobą bez przerwy, wiedząc, że jest się na sobie skazanym na długie miesiące, to rzecz zgoła inna.
W wojsku porządkuje wszystko karność, przymus, a w czas wojny – wyznaczony cel. Tu był cel, lecz z wyboru i dobrowolności, mających jednak w sobie coś i z konieczności, i z nakazu woli. W takich okolicznościach nie sposób ułożyć się zgodnie, bez wzajemnej wyrozumiałości dla swych odmienności. A te objawiają się we wszystkim, i w każdej chwili, gdyż nie sposób trzymać na wodze swych odruchów, które tym się cechują, że są właśnie tylko odruchami. Dopiero w takich warunkach, gdy kto stara się je upilnować, zdaje sobie sprawę, jak wiele czyni mimowolnie. Wtedy lepiej poznaje własną naturę, niż gdy co robi z namysłem, bacząc, kto patrzy i słucha. A poznają ją także i ci, z którymi wciąż przebywa.
W pierwszych dniach stała obecność kobiety niezwykle mnie deprymowała. Co innego salon, uczta, spotkanie w mieście, nawet miłosna przygoda. Tam wszystko ma swój początek i koniec, jest duży wybór zarówno formy, jak i czasu obcowania z innymi. Nawet w rodzinie przestrzega się prywatności, i prawa do odosobnienia w jakimś skrawku własnej przestrzeni. Tu domem stał się wóz, wszystko bez przerwy na widoku, nawet podczas postojów na nocleg nie traciliśmy się z oczu, a gdy wymagały tego zrozumiałe potrzeby, mieliśmy baczenie na wzajemne bezpieczeństwo. Jeden Agis swobodnie oddalał się na krótkie chwile, rozglądając po okolicy, i wypatrując, czy aby nie ma gdzie czego niepokojącego.
Niebawem dołączył do niego Dolan. Chłopak dzielnie sprawiał się z obsługą jazdy, niemniej co i raz tęsknie wodził oczami za Grekiem, gdy ten wypuszczał się na zwiad. Co więcej, podobne oznaki dostrzegałem i u jego siostry. Obydwoje wymieniali przy tym szybkie spojrzenia, oraz krótkie uwagi we własnej mowie. Z początku trochę mnie to niepokoiło, gdyż pamiętałem przestrogi Melosa, by uważać, czy rodzeństwo nie ma aby jakich niecnych intencji. Ale nic w zachowaniu obojga nie dawało powodów do niepokoju. Dlatego na trzeci dzień, gdym już poczuł się pewniej przy prowadzeniu wozu, uznałem, że mogę zaryzykować. Gdy Agis dał mi znak, że chce oddalić się, by poszpiegować na drodze, kazałem mu się na chwilę wstrzymać
– Dasz radę? – zwróciłem się do chłopaka, siedzącego obok mnie, głową wskazując na luzaka.
– Pozwalasz, panie? – odparł pytaniem, patrząc na mnie z wyczekiwaniem, ale i z błyskiem radości w oczach.
– Próbuj. Tylko pilnuj się Agisa.
Nie trzeba było mu dwa razy powtarzać. Szybko zsunął się z wozu, odpiął wolnego konia, i wskoczył na niego ze zdumiewająca zręcznością. Bez siodła, bez uprzęży, zawinął nim dokoła, a zwierzę, czując, że jeździec siedzi pewnie, posłusznie mu się poddało.
– Uważaj na niego – rzuciłem do sługi, mając na uwadze nie tylko bezpieczeństwo Dolana. We wzroku Agisa dojrzałem zrozumienie dla tego, co miałem na myśli, ale z jego uśmiechu pojąłem, ze nie ma czego się obawiać. Obaj polubili się już wcześniej, i świetnie się rozumieli. Stary wyga wychowywał własnych synów, wiec już dawno ocenił, z kim ma do czynienia. Może nawet pozwalał na takie próby jeszcze w czasie, gdy obaj przygotowywali zwierzęta w Antiochii?
– Nie ma obawy, panie, wszystko będzie dobrze – rzucił, zawracając konia, i dając młodzikowi znak, by jechał za nim.
Wtem za plecami wyczułem oddech dziewczyny, a kątem okaz dostrzegłem, że wysunęła z wozu głowę, okrytą chustą, i patrzyła za odjeżdżającymi. Wskazałem jej reką miejsce obok siebie.
– Siadaj, porozmawiamy – rzuciłem, starając się, by nie zabrzmiało to jak pański nakaz. Posłuchała, uśmiechneła się i usiadała, ale milczała, ze wzrokierm utkwionym w oddalających się jeżdźcach Gdy zniknęli, poczeła rozglądać się ciekawie dokoła. Jak dotąd, nie zamieniliśmy ze sobą zbyt wiele słów ponad to, czego wymagały sprawy porządkowe. Sprawnie krzątała się wokół nas, oporządzała dobytek, pomagała bratu, lecz trzymała w pewnym ode mnie oddaleniu. Teraz nadarzała się okazja, by lepiej ją poznać, i spokojnie jadąc, czegoś się o niej, i od niej dowiedzieć.
Do tej pory zdążyłem przyjrzeć się jedynie jej sylwetce, postawie w ruchu i zachowaniu. Szczupła, dość wysoka i gibka, była przy tym nad wyraz silna, jak na kobietę, co dało się zauwazyć, gdy z łatwością dżwigała spore nawet pakunki.. Miała w sobie przyrodzoną zwinność, przydającą jej owego osobliwego wdzięku leniwie przechadzającego się drapieżnika, małego, ale czujnego, i w każdej chwili gotowego błyskawicznego skoczyć na ofiarę. Jednocześnie była w niej nieznana mi u światowych kobiet naturalność, bez nieustannego sprawiania wrażenia, iż jest kimś innym, niż tym, kogo się widzi. Prostota, pozbawiona salonowej ogłady i obycia, nie raziła, gdyż nie była kanciasta, czy prostacka. Ze zdumieniem musiałem przyznać, że tworzyło to całość nad wyraz oryginalną, jakiej nie spotyka się między rzymskimi damami.
Nie za bardzo wiedziałem, jak ją traktować. Niewolnice są domowym sprzętem, używanym już to dla wygody, już to ozdobności domu, już to wreszcie dla własnej uciechy. Dostrzega się je, ale nie widzi, korzysta z nich, ale nie prowadzi z nimi rozmów. Pojawiają się i znikają, ale wyłącznie jako elementy tła, zauważane dopiero wtedy, gdy z jakiegoś powodu, dla chwilowej potrzeby, a nawet i w chwili znudzenia, zechcemy zwrócić na coś szczególną uwagę. Zwykle nic o nich nie wiemy, chyba tylko to, że po prostu są, i służą. Wzywa się je, odprawia, i to też nie zawsze samemu.
Oczywiście, zdarza się, że te, co bardziej urodziwe, obdarzane są przez swego pana niemałymi względami, a nawet na czas jakiś zyskują w jego domu pozycję dość znaczącą. Niemniej tak, jak dla kaprysu, czy z pożądliwości, szybko wynosi je w górę, równie szybko strąca na dół. Tym, którym los sprzyja, udaje się wyzwolić, by potem wchodzić w świat jako hetery, bogacące się dzięki kolejnym znajmościom, a i własnej przebiegłości. Niektóre, niczym ich patronka Flora, gromadzą wielkie fortuny, i żyją szumnie, biorąc sobie możnych kochanków według własnego upodobania. Inne jeszcze zakładają domy uciech, przestrzegając jednak pewnego umiaru w oskubywaniu klientów, by nie narażać się na sądy, w których nie mają przecież żadnych szans na wygrane.
W dziejach Rzymu zapisano mnóstwo niezwykłych kobiet, i ich równie niezwykłych wyczynów, zarówno tych szlachetnych i bohaterskich, jak i tych podstępnych, nikczemnych, nieraz morderczych. Nie było jednak między nimi niewolnic, złowionych i kupowanych na targowiskach, sprzedawanych z biedy, lub zdobytych na wojnach, jako zwykłe branki. Owszem, do legend i tradycji ludu trafiały matki, żony, kochanki i córki władców, wodzów, trybunów, konsulów, bogaczy, lecz nie postacie spośród kobiecej służby domowej. Prawda, że niekiedy zrodzone z nich dzieci zyskiwały rozgłos, lecz one same pozostawaly bezimienne. Znane, sławne kapłanki, poetki, nawet trucicielki, odmieniały losy świata. Nic natomiast nie wiadomo, by miała w tym swój jawny udział bodaj choć jedna pospolita niewolnica, chyba z wyjątkiem tej, która przed wiekami zeznawała przed senatem o spisku matron. Ale tamta przynajmniej służyła w domu swej pani, a nie pracowała w pocie czoła w jakimś dusznym warsztacie.
Asza nie była urodziwa, na swój jednak sposób przyciagała uwagę, nie tyle przez oryginalność rysów, czy ulotny wdzięk ciała i postawy, ile przez śmiałość spojrzenia, a także przez naturalną zwyczajność gestów i ruchów. Z oczywistych względów, próżno było szukać w niej gracji światowych kobiet, czy wystudiowanej pozy, mającej przykuwać wzrok otoczenia, budzić zanteresowanie mężczyzn, lub zazdrość konkurentek na targowisku próżności, zwanym lepszym, lub wręcz wyrafinowanym towarzystwem. Ale, co dziwne, trudno byłoby przypisać ją do pospolitego gminu. Najwyraźniej nie zależało jej, by kogokolwiek udawać, czy cokolwiek demonstrować. Byłem wręcz pewny, że, choć porwana i sprzedana, trwała w niewoli przyczajona, nie popadając w uniżoność, ani schlebianie swym właścicielom i nadzorcom.
– Nieźle sobie radzisz – zaczałem rzeczowo od stwierdzenia, które możnaby od biedy uznać za pochwałę.
– Staram się – przytaknęła – jak potrafię. Cieszę się, panie, że to widzisz.
– U was taka wędrówka to zwyczajność.
– Co kilka lat. Ale trzeba wszystko umieć – nie pojąłem do końca, czy dotyczyło to samej jazdy, czy w ogóle rodzaju życia w dzikości.
– To prawda, że przewodziłaś młodym? – niezwykle mnie intrygowała jej pozycja w plemieniu.
– Prawda.
– W rodzinie, czy w całej gromadzie?
– Tym, których naznaczali starsi – wyjaśniła. – Ale byłam pierwsza – cokolwiek to oznaczało, zabrzmiało wręcz dumnie.
– Jesteś już dorosła. Ile masz lat?
– Siedemnaście.
– Takie jak ty powinny mieć własne dzieci? Własny dom.
– Nie spieszy mi się. Lubię to, co robię – rzuciła krótko. – Co robiłam – poprawiła się.
– Masz dokąd wracać?
– Odnajdziemy swoich.
– Przecież ich wybili?
– Są inni, inne rodziny.
– Ale nie będzie już jak przedtem?
– Inaczej. Zobaczę. Dam sobie radę.
– Ojciec uczył cię wojowania? Jak mężczyznę?
– U nas wszyscy walczą. Jak kto potrafi. Nie ma różnicy. Tak trzeba.
Odpowiadała krótko, mówiła poprawnie, wyczułem, że chyba dość dobrze wyuczyła się aramejskiej mowy. Z bratem rozmawiali po swojemu, ale tylko wtedy, gdy byli sami. Rozumiała też trochę grekę, co zauważyłem, gdy odpowiadała czasami na uwagi Agisa. Całkiem nieźle, jak na kogoś, kto tkwił w obcym kraju, w zamknięciu, przy pracy. Potrafiła natomiast wiele powiedzieć wzrokiem, gestem, wyrazem twarzy – zapytać, zdziwić się, okazać zadowolenie, rezerwę, czasami zniecierpliwienie. Było to niezwykle kobiece, choć bez wylewności, raczej z ostrożną powściągliwością.
Z bratem otwarta w obejściu, ze sługą zachowywała ostrożność. Prawdę powiedziawszy, podobała mi się ta małomówność, przy jednoczesnej czytelności porozumienia. Okazywała mi należny szacunek, wypełniała polecenia, ale bez śladu uniżenia. Niepostrzeżenie, dość szybko przejęła komendę nad codzienną krzątaniną, co wszyscy przyjęliśmy z zadowoleniem, gdyż robiła to zręcznie, umiejętnie, a przy tym taktownie, miarkując zachowania wobec nas wedle pozycji, jaką każdy miał w naszej grupie.
Ani się spostrzegłem, jak szybko przywykłem do jej obecności, i tej wygody. Rzecz jasna, nie uśpiło to obaw, jakimi przed wyjazdem nasączył mnie był Melos, niemniej uspokoiło na tyle, że przestałem mieć się aż tak bardzo na baczności. Sprzyjało temu i to, że jechaliśmy spokojnie, bez przeszkód, równym rytmem. Na noc stawaliśmy w gospodach, których po drodze było wiele, gdyż do Beroi wsie i duże osady ciągnęły się niemal jednym rzędem.
Nie było kłopotów ani z zapasami, ani ze zwierzętami, nawet słońce nie dawało się zbytnio we znaki. Ruch tu panował duży, ale nikt się nikim specjalnie nie interesował, ludzie zajmowali się własnymi sprawami. Bardzo przydatne okazało się uliczne doświadczenie Dolana, dzięki któremu z łatwością rozpoznawał złodziei, jakich w takim tumulcie nie brakowało. On sam miał surowo przykazane trzymać ręce przy sobie, zresztą czuwał nad nim wzrok siostry, która jednym słowem, albo gestem potrafiła przywołać go porządku, gdy tyko spostrzegała, że coś niecnego może mu się roić w głowie.
Nasza pierwsza rozmowa urwała się dość szybko, gdyż zabrakło mi pytań, a Asza nie ośmielała się sama odzywać nieproszona. Jechaliśmy więc dalej w milczeniu, ja, zajęty pilnowaniem drogi, ona, rozglądając się dokoła, z ciekawością kogoś, kto pierwszy raz spogląda na wielki świat bez obawy o swoje w nim miejsce. Wreszcie uśmiechnęła się przepraszająco, i cofnęła do wnętrza wozu. Niezadługo pojawił się Agis z Dolanem. Chłopak wyglądał na szczęśliwego, zeskoczył, przywiązał konia, i wszedł do siostry, by zapewne podzielić się z nią swoimi wrażeniami.
Beroa i jej okolice wzbudziły we mnie podziw już od chwili, gdy jeszcze z oddali dojrzałem ogromną świątynię Hadada, wraz z twierdzą na skalnym wzniesieniu pośrodku miasta. Wieniec z gór, wokół nich rozległe pola upraw, wielki ruch w niezliczonych osadach na przedmieściach, różnorodność ludzi wielu narodów i plemion – wszystko to budziło nie tylko zachwyt żądnego wrażeń podróżnika, ale i szacunek miłośnika historii, której duch przenikał to najstarsze, ponoć, miasto świata.
Zwało się niegdyś Halab, od białości dziwnej ziemi i kamieni, było siedzibą królów tajemniczego państwa Hattów, którym w latach swej świetności i potęgi na czas jakiś uległ nawet Egipt,. Czymże jest więc nasze tu krótkotrwałe panowanie od czasu syryjskiej wyprawy Pompejusza? Miasto przeżyło Medów, Greków, Armenów, Persów, teraz jest tu władza Rymu. Oczywiście, przetrwa i te rządy, za nic sobie mając zmienność losów świata – ba, zapewne wykorzystując kolejną odmianę z wielkim dla siebie pożytkiem.
Antiochia to nowe bogactwo, Beroja to odwieczna tradycja, choć przecież również obrosła w wielki dostatek. Jest coś symbolicznego w tym, iż rzymski legat w Syrii, woli rezydować nad Orontesem niż tu, nad Chalosem. Swój ciągnie do swego. Przyszła mi do głowy mało zabawna myśl, że tutaj to my jesteśmy barbarzyńcami z zachodu, którzy najechali starodawny świat, i zaprowadzają teraz swoje porządki. Utwierdziłem się w tym, gdy chodziłem po ulicach, przyglądając rozmaitym budowlom. Każdy czas zostawił w nich, i na nich, własne znaki, każdy dodał swoje kamienie do poprzednio ułożonych przez innych. Niektóre pamiętają tak odległe wieki, kiedy o istnieniu Rzymu nie wiedzieli chyba nawet sami bogowie. Szczególne to połączenie przemijania z trwaniem, oznaka żywotności ponad czasem.
Zatrzymaliśmy się w niezłej gospodzie, nieopodal zachodniej bramy, z zamiarem pozostania tu dni kilka. Chodziliśmy do miasta rozmaicie, Agis z Aszą, lub Dolanem, po zakupy, ja zaś, by zaspokoić ciekawość, ale i spotkać się z człowiekiem, poleconym przez Melosa dla wzięcia dodatkowych pieniędzy. Nie ufałem jeszcze rodzeństwu na tyle, by godzić się na ich samodzielne wypady bez asysty któregoś z nas. Było to głupie, ponieważ gdyby tylko zechcieli, tak czy inaczej porzuciliby nas w każdej chwili, ani byśmy się spostrzegli. Strata byłaby niewielka, wszak nie od nich przecież zależała pomyślność mej wyprawy. Co najwyżej uraziłoby to moją ambicję, i pozbawiło resztek złudzeń co do ludzkiej wdzięczności. Ale czyż można przykładać nasze miary przyzwoitości do barbarzyńców?
Nie dawałem po sobie niczego poznać, niemniej Asza szybko zorientowała się, co też chodzi mi po głowie. Drugiego dnia zabrałem ją ze sobą, by dokupiła rozmaite rzeczy, potrzebne do gospodarzenia, a także sprawiła sobie jakieś ubrania. Gdy stawaliśmy przy różnych sklepach i składach, obserwowałem z boku jak targowała się ze zdumiewającą zawziętością, nawet o drobiazgi, budząc złość, ale i szacunek sprzedawców. Nosiła potem te bagaże bez wysiłku, towarzysząc mi, gdym krążył po uliczkach, i zatrzymywał przy co ciekawszych miejscach, lub budowlach, rozpytując miejscowych o ich przeznaczenie i historię. Nie dała poznać, że jest zmęczona, również ciekawie rozglądała się dokoła, ale gdy dałem znak do powrotu, zobaczyłem w jej wzroku ulgę z końca tej całodniowej wyprawy.
Przez cały ten czas milczała, lub krótko odpowiadała na moje pytania i rzucane uwagi. Gdy dochodziliśmy już do wozu, pojawił się Dolan, i odebrał od niej bagaże.
– Dziękuję, panie, że pozwoliłeś mi sobie towarzyszyć – odezwała się, z lekkim ukłonem, ruszając za bratem – choć przecież mogłeś bez obaw odprawić zaraz po zakupach – dodała po chwili wahania. Pozwoliła sobie na czytelną aluzję, pierwszy raz wykraczając poza zwyczajną dla niej powściągliwość w odzywaniu się do mnie. Zostawiłem to bez odpowiedzi, nie widząc powodu, dla którego miałbym się tłumaczyć ze swych myśli. Obydwoje wiedzieliśmy, w czym rzecz. Moja nieufność nieco zmalała, co nie znaczy, że się jej całkowicie wyzbyłem.
- Zaskakujące zdziwienia i niespodzianki
Jeszcze przez wyruszenia w podróż zastanawiałem się, jak też potem przyjdzie ją opisać. Oprócz zadania, jakie mi zlecono, jako cesarskiemu wysłannikowi, miałem do wypełnienia rodzinny obowiązek rozpoznania możliwości przejmowania towarów ze wschodu własnymi środkami, lub pośrednikami, najwcześniej, jak się tylko da. Wywiązanie się z jednego przed cesarzem, i drugiego przed ojcem, to była kwestia sporządzenia raportów rzeczowych, na modłę wojskową, stosownie do tego, jak uda mi się spełnić ich oczekiwania. Ze zrozumiałych względów, miały one być przeznaczone tylko dla nielicznych, a zawarta w nich wiedza pozostać głęboko ukryta w archiwach przed kimkolwiek postronnym. To, com z dobrej woli obiecał Korbulonowi, również spiszę wyłącznie dla niego, i nikogo więcej. Wychodziło więc na to, że gdybym trzymał się tylko tych zobowiązań, wiedza z mojej wyprawy pozostałyby nieznana dla ogółu, bez pożytku dla kogoś ciekawego świata – jego wielkości, zagadek czy zachodzących w nim przemian. Wszystko to razem niezbyt mi się podobało.
Nie jestem uczonym, lecz przecież w duchu pozostaję do pewnego stopnia uczniem Strabona. Dlatego, w istocie najważniejszym dla mnie celem, dla tamtych drugorzędnym, lecz dla mnie skrycie najważniejszym, stało się przyjrzenie się z bliska dalekim krainom i ludom, znanym dotąd jedynie bardzo ogólnie z opowieści tych nielicznych, którzy sami się w tamte strony zapuścili, dla różnych zresztą powodów, lub którzy powtarzali to, co zasłyszeli od innych. Wielkie do dziś jest tej materii pomieszanie, tym większe, im dalszych odległości sięgają owe opisy. Większość prywatnych świadectw powstała przy okazji wypraw wojennych, co ze zrozumiałych względów ograniczało ich rzetelność w ocenie stanu spraw tam się dziejących.
Przez lata studiowałem Herodota i Strabona, także scypionowego nauczyciela, Polibiusza, i znam na wyrywki to, co w swych księgach zawarli o miejscach, do których zmierzam. Oddając sprawiedliwość pierwszemu, miałem jednak na uwadze, że jego wędrówki wschodnie kończyły się na ziemiach Scytów, zwanych królewskimi, oraz na Syrii i Babilonii. O tym, co dalej, wiedział tylko tyle, ile zechcieli mu powiedzieć perscy kapłani. Nie sposób więc stwierdzić, ile w tym prawdy, a ile legend, stronniczości, nawet zwykłej fantazji. Sam zresztą uczciwie przyznał, że choć podawał, co mu opowiadano, to nie zawsze w to wierzył.
Polibiusz doskonale poznał Afrykę i Hiszpanię, o Azji wiedział jednak niewiele, więc trudno uznać jego zapisy w tej materii za wiarygodne. Z kolei, mój wspaniały mentor z lat dziecięcych w tamtych dalekich stronach też nigdy nie był, więc to, co o nich zebrał, to jedynie cudze przekazy, niesprawdzone, pełne rozmaitości, wielce nieraz udziwnionych i mitycznych. Herodot pisał historię dla jej rozumienia przez potomność, Strabon nade wszystko geografię, ale głównie na użytek wojska i władzy, jaka za nim szła. Dla prostego wędrowca wiedza ta jest pożyteczna w ogólności, a choć w opisie zwierząt i ziemi nie ma sobie równej, to mało jednak okazuje się być praktyczna w szczegółach codzienności i obyczaju, O ileż więcej znalazłem tej drugiej w starych zapiskach Maesa, urywkowej, ale rzetelnej.
Z samego początku umyśliłem sobie, że jeśli bogowie dadzą mi dojść tak daleko, jak zamierzam, a potem wrócić zdrowo do domu, spiszę nie tylko to, co zobaczę, ale również i to czego doświadczę. Nie ma we mnie ani ambicji, ani umiejętności, czy temperamentu uczonego, do tego trzeba skrupulatności i ogromnej cierpliwości. Mam naturę bardziej impulsywną, mój umysł, choć wyćwiczony w spekulacjach, z trudem poddaje się rygorom metody i porządku. Postanowiłem więc, że sporządzę zapisy dwojakiego rodzaju.
W jednych, z kronikarskiego obowiązku wyliczę tylko konkrety, fakty, opisy miejsc, rzeczy i ludzi, czyli wszystko, co postrzec zdołają wyostrzone zmysły. W drugich natomiast, swobodnych, i nieskrępowanych w formie, zawrę własne doznania, domniemania, sądy, zmienność humorów, własny stosunek do tego, co zobaczę i przeżyję. Przytoczę w nich i te znaczące dla mnie spotkania z co ciekawszymi ludźmi, jakich los postawi mi na drodze. Może to szczególnie przyciągnie uwagę tych, którzy się na żadne takie wyprawy nie wybrali i podobnych rzeczy nie przeżywali. Także ważne, ale i zachęcające będzie dla kogoś, kogo przed puszczeniem się w daleki świat wstrzymuje skryta obawa, iż to, co nieznane, jest tylko i wyłącznie groźne.
Przyszedł mi jednak do głowy jeszcze jeden pomysł. Przysłuchując się rozmowom rodzeństwa w ich własnej mowie, zapragnąłem poznać ją, choćby dla wygody w podróży. Bez wątpienia, umiejętność ta przyda mi się później, gdy znajdę się już w ich krainie sam, bez nich. Wszak wypełniwszy swe zadanie, w pewnej chwili odłączą się, i ruszą szukać swoich. A ponieważ jest tam wiele innych plemion, które mówią chyba podobnie, więc nie byłbym zupełnie bezradny, gdybym, trafiając miedzy nich, chciał jakoś się z nimi porozumiewać.
Z tego, co wiem, nikt jeszcze dotąd nie próbował zbadać języków tak odległych ludów, uznawanych za barbarzyńskie. Kilka słów scytyjskich u Herodota to bardziej ozdoba, niż wiedza. Z kolei, przekłady aleksandryjskie, to dzieła uczonych i skrybów, zazdrośnie strzegących swych umiejętności. A z mową tamtych obcych jest taki kłopot, że najpierw mało kto ją zna, a jeśli nawet, to nie wie, jak ją zapisywać. Pisma swego nie mają, bo go, widać, nie potrzebują, albo jeszcze do niego nie dorośli. Lecz prędzej czy później przyjdzie się z nimi dogadywać, zwłaszcza w handlu. Dzisiaj kupcy muszą korzystać z pośredników, nie tylko do noszenia towarów, ale i do wzajemnych rozmów. Wielką zatem pomocą byłby tu spis jakiej gramatyki, choćby i niedoskonały.
W dalekiej podróży nie sposób robić długich zapisków, ale przecież można wyuczyć się trochę obcej mowy. Potrafią pieśniarze recytować całego Homera z głowy, czemuż wiec nie miałbym i ja wcisnąć do swojej tysiąca nowych słów? Byle by tylko uchwycić właściwą melodię i rytm. Pamięć mam dobrze ćwiczoną metodą retorów, wedle nauki z Keos. Poukładam więc sobie w niej nie tylko to, co konieczne dla późniejszego opisania świata, poznawanego po drodze, ale i co przydatne do sporządzenia takiej pomocy dla lepszego się z nim rozumienia. Skoro mam szukać nowych szlaków dla naszych przyszłych zysków, czemu, dla ułatwienia, nie poznać języka ludów, pomiędzy którymi będą biegły? Tak to moja praca dla rodzinnej pomyślności przyniosłaby korzyści nie tylko w samym złocie, ale i w zdobytej wiedzy bardzo praktycznej.
Z chwilą, gdy myśl ta dojrzała na dobre, oznajmiłem Dolanowi i jego siostrze, żeby powoli, słowo po słowie, próbowali mówić ze mną po swojemu. Zdziwili się, lecz chętnie na to przystali. Tak zaczęła się moja nauka, która po trosze była też i rozweselającą nas zabawą, wypełniającą nudne godziny monotonnej jazdy po wyruszeniu z Beroi.
Nim wyjechaliśmy, zażywaliśmy jeszcze wygód, jakich można zaznać w wielkim mieście. Pierwsze, to dobre gospody z doskonałym jedzeniem i winem, czym chętnie raczyliśmy się podczas wypraw po zakupy i dla oglądania ciekawych miejsc. Najbardziej jednak cieszyła mnie możność korzystania z miejskich łaźni, co po dniach, spędzanych w wozie, i na przydrożnych postojach, było rzeczą aż nadto zrozumiałą. Kto wie, kiedy znów nadarzą się podobne okazje?
Na pierwszą taką wycieczkę dla polepszenia stanu ciała i ducha wybrałem się z Dolanem, następnego dnia poszedł Agis, zabierając ze sobą wzbraniająca się nieco Aszę. Tam doszło do ciekawej sytuacji. Otóż w termach oddał ją pod opiekę służek, przykazując im groźnie, a wymownie, by nie spotkało jej co nieobyczajnego. Po powrocie powiedział mi na boku, że na jego rozeznanie, nie wiadomo było właściwie, kto kogo tam się bał. Miedzy nami spokojna, z pozoru cicha i nieobyta, dziewczyna ponoć onieśmieliła otoczenie swą dumną postawą, jakby była jaką ważną personą. Najwyraźniej czas niewoli nie złamał w niej wojowniczej natury, prawda, że miarkowanej przy mnie przez okoliczności, lecz odzywającej się, gdy uznawała to za konieczne. Natomiast jej brat, który w termach nigdy dotąd jeszcze nie był, przyjął nowe dla niego doświadczenie z wielką uciechą i upodobaniem.
Na koniec pobytu w Beroi udałem się do człowieka, poleconego mi przez Melosa, by dobrać więcej pieniędzy na drogę. Była to już ostatnia sposobność, by wykorzystać list zastawny Tycjanów w Syrii. Dalej w tych stronach interesy naszej faktorii już nie sięgały, chyba że w Zeugmie i Edessie, ale te miasta postanowiłem ominąć, kierując się na wschód przez Batnę, ku Resainie. Sporo już wydaliśmy, zwłaszcza uzupełniając wyposażenie gospodarstwa i ubrania. Wziąłem więc tyle złota i srebra, by nie tylko dotrzeć do gór bez większych kłopotów, ale i potem mieć zabezpieczenie na czas, gdy przyjdzie zdać się na niepewną wymianę towarów.
Nareszcie, oporządziwszy się z tym, co niezbędne, ruszyliśmy w dalszą drogę. Pozostało mi w pamięci wspomnienie wielkiej twierdzy na wysokim wzgórzu w środku miasta, obok niej hetyckiej świątyni z dwoma dziesiątkami imponujących posągów, a także plątaniny wąskich uliczek, pełnych gwaru, kolorów, zapachów i różnorodnego ludu. Podobnie, jak wszędzie chyba na wschodzie, w Beroi każdy naród ma swoją, osobną dzielnicę, tak, że chodząc po niej, raz po raz, w mgnieniu oka, jakby przechodzi się do coraz innego świata. Najwięcej jest Armenów, którzy przed nami tu panowali, nadto bardzo liczą się Żydzi, powiązani swoimi więzami aż z królami Judei. Ale i tak wszystko, co ważne i liczące się, jest greckie. Miałem więc okazję przekonać się, ile racji jest w gorzkich dla mnie słowach Makrosa z Cypru. Rzym trzyma tu ledwie trochę wojska, gromadę urzędników, a miejscowi i tak rządzą się po swojemu. Wiele budujemy, lecz z ducha zostawiamy niewiele – bo i co możemy zaproponować własnego, czego by tu przed nami nie było. Trzeba czegoś naprawdę wielkiego, i znaczniejszego niż sama siła, by móc stawić czoła miejscowej historii i tradycji.
Na dalszej drodze, coraz bliżej ku Eufratowi, nie było tak tłoczno, jak wcześniej, zwarte wsie i osady spotykało się rzadziej, w większej teraz od siebie odległości. W gospodach, nie tak już licznych i wystawnych, dało się nocować, lecz obsługa pozostawiała wiele do życzenia, a za noclegi, jedzenie i paszę zdzierano z gości niemałe pieniądze. Jechaliśmy bez przeszkód, nikt nas nie zaczepiał, zresztą, niczym specjalnym się nie wyróżnialiśmy, a postawa rosłego Agisa zniechęcała do zaczepek. Wyglądaliśmy więc jak zwykli wędrowni handlarze na rodzinnym wozie, jakich spotykało się tu niemało.
Nikogo nie dziwił specjalnie ani widok rodzeństwa z obcego plemienia, ani nawet ja sam, gdyż w zwyczajnym, podróżnym ubraniu, z moimi domieszkami krwi, mogłem uchodzić równie dobrze za Greka, nawet za Parta. W różnorodności twarzy i ubiorów, tacy podróżni, jak nasza grupa, byli normalnością, jak wszyscy dokoła. Wolałem bez potrzeby nie wystawiać się jako rzymianin, bo nie wiadomo, czy nie wzbudzałoby to niechęci. Kilkakrotnie bowiem z przykrością zaobserwowałem, jak niechętnie spoglądano tu na oddziały naszych żołnierzy, przejeżdżające niekiedy drogą, z wyraźnie okazywaną władczością zdobywców.
Poznawałem monotonię wędrówki, podobną do tej na morzu, kiedy to trzeba dzień za dniem pokonywać mozolnie setki stadiów, nim dotrze się tam, gdzie ma się coś naprawdę zacząć dziać. Na szczęście znajdowałem urozmaicenie w nauce nowej dla mnie mowy. Po większej części uczył mnie Dolan, natomiast Asza wtrącała się tylko wtedy, gdy ją o coś specjalnie pytałem. Chłopak był prędki, i trudny w zrozumieniu, ona natomiast wykazywała się wielką cierpliwością Z początku rzadko jednak ją nagabywałem, bo po pierwsze było mi dziwnie i nieporęcznie prosić kobietę o pomoc, a po drugie, dlatego, że od chwili wyjazdu z Beroi przez jakiś czas była niezwykle zajęta. Zakupiła bowiem była mnóstwo różnych materii i teraz szyła nam wszystkim dodatkowe ubrania podróżne na modłę swego plemienia. I tu pojawił się dla mnie pewien kłopot.
Scytowie, ile by ich tam nie było odmian, to ludy wędrownych i wojowniczych jeźdźców. Spędzają życie na koniach, przy koniach, z końmi, i stosownie do tego muszą przykrawać sobie przyodziewek. Używają więc specjalnych ubrań spodnich, jakie u nas uchodzą za prostackie, a bywają noszone jedynie przez żołnierzy, a i to tylko w szczególnych okolicznościach. W Rzymie żaden poważny i szanujący się człowiek w niczym takim publicznie by się nie pokazał, bez narażania na śmieszność, wręcz drwiny. To dobre dla komediantów na scenie, ale nie dla kogoś, kto chce godnie przedstawiać się między ludźmi. Widywałem taki strój u przybyszów ze wschodu, teraz, w podróży, również tu i ówdzie spostrzegałem takie ubiory, które najwyraźniej nikogo specjalnie nie dziwiły. A już zupełnie mnie zdumiało, iż noszą go nie tylko mężczyźni, lecz i kobiety!
Cóż, każdy naród ma swoje obyczaje, które należy uszanować, jeśli tylko nie są nam nieprzyjazne. Niechże więc sobie oni chodzą jak chcą. Natomiast moja rzymska natura zdecydowanie buntowała się przeciwko zakładaniu na siebie czegoś tak przeciwnego naszym obyczajom. To tak, jakby chodzić w samych fermoraliach bez okrycia. Tymczasem Asza najpierw ubrała w te – jak to nazwała, spodnie – brata, potem siebie, wreszcie i Agisa, który niespecjalnie się nawet sprzeciwiał, jako że w czasach wojaczki przychodziło mu nosić legionowe brakki. Na koniec oznajmiła, że i dla mnie skroiła taki praktyczny przyodziewek, i że mogę go wypróbować, jeśli tylko zechcę.
Patrzyłem na tę tak dziwacznie wystrojoną trójkę, nie wiedząc, co powiedzieć. Mogłem, rzecz jasna, uprzeć się, i odmówić, lecz pomyślałem, że dałbym tym tylko dowód oślego uporu, a nie zwykłej roztropności. Skoro całe narody tak się ubierały, musi być w tym jakiś powód, i sens, który warto poznać. Czy niechęć do drobnych nowinek, może i dziwacznych, ale użytecznych, to aby nie efekt jedynie wychowania, lub uprzedzenia wobec tych, którzy je proponują?
Mamy się za lepszych od barbarzyńców, ale już nieraz okazało się, że warto się czegoś od nich nauczyć. Pycha zgubiła nasze wojska pod Karrami, ponieważ Krassus nie docenił nieznanej nam wtedy metody walki, właśnie na modłę scytyjską. Skoro rzymskie legiony musiały uznać wyższość ich wojowników w ogromnej bitwie, to czemuż ja sam nie miałbym przyjąć, że ich odzież, w jakiej przecież tego dokonali, też ma jakieś swoje zalety, choćby i podróżne, niezależnie od obrzydliwości jej formy? Rozumowanie to skłoniłoby moich nauczycieli logiki raczej do kpiny, a słuchaczy do śmiechu, ale czyż wszystko, co słuszne, musi być zaraz tak strasznie poważne i uczone? Na wielkim trakcie wschodnim, rzymskiej dumie nie zaszkodzi szczypta pokory wobec barbarzyńskich spodni, ułatwiających wędrowanie!
Z miną chyba nieco głupawą, dałem się w końcu namówić do założenia tego scytyjskiego wynalazku, i wypróbowania go w konnej jeździe. Okazał się całkiem przydatny, nawet wygodny, także i w chodzeniu. Asza stwierdziła, że u nich szyje się go ze specjalnie wyprawianych delikatnych, a mocnych skór, ale w naszych warunkach nie było jak ich zdobyć. Machnąłem ręką, dziękując, że zrobiła i tyle. Cóż, tak oto drobne głupstwo nauczyło mnie, że rozumność na służbie potrzeby przejawia się nawet tam, gdzie skłonni jesteśmy widzieć tylko dzikość i prostactwo. Obiecałem sobie więc być bardziej ostrożny w niechętnych sądach wobec rzeczy, które, bez rozważenia ważnych po temu racji, w pierwszym odruchu zdają się nie do przyjęcia.
Asza wykazała się zmyślnością w jeszcze jednym koncepcie, który tym razem dowiódł jej praktycznego zmysłu handlowego. Otóż naszyła wiele małych woreczków, do których rozdzieliła sól, jaką w sporej ilości mieliśmy schowaną w specjalnej skrzyni na różne towary wymienne. Zrazu nie pojąłem sensu tego zabiegu, lecz Dolan szybko uzmysłowił mi, że przecież kiedy przychodzi do targów, nie należy pokazywać całego złota, tylko przy płaceniu lepiej wypłacać sumę mniejszymi monetami.
– Będzie wygodniej. Zresztą, po co kusić los – wzruszył ramionami. – Lepiej udawać, że mam mało. Że to bardzo cenne, a wymiana to wielka dla mnie strata. – Gdy mi to tłumaczył, miałem wrażenie, jakbym słuchał chytrego Melosa. Spryt ulicznego złodziejaszka w niczym nie różnił się od kupieckiej przemyślności faktora największego domu handlowego w całym cesarstwie.
Cóż, wprawdzie odebrałem znakomitą edukację i wychowanie, ale w prostych sprawach życiowych rodzeństwo przewyższało mnie zmysłem praktycznym. Jak dotąd, w naszej podróży, cała moja uczoność z trudem mogła się mierzyć z ich zmysłem szybkiego wynajdowania w każdej sytuacji rozwiązań użytecznych i skutecznych. Co mnie zajęłoby wiele czasu na puste rozważania, oni rozstrzygali odruchami swej natury.
Szkoliłem się na przebiegłość w działaniu, praktycznej bystrości miałem jednak niewiele, a i to w ograniczonym zakresie. Dziadek i ojciec od zawsze wyczuwali we mnie brak zdecydowania w chytrości, kiedy to trzeba mniej się zastanawiać, a bardziej ryzykować, nawet oszukiwać, wbrew wszelkim skrupułom. Dlatego trzymali mnie z dala od głównych interesów rodzinnych, przeznaczając raczej do obserwowania i szpiegowania, niż do zadań brutalnych i bezwzględnych, bez których tych interesów nie sposób prowadzić. Wiem, jak grać wystudiowane role na małych scenach w salonach władzy i polityki, jestem jednak kiepskim aktorem na igrzyskach dla prostej gawiedzi.
Teraz przyszło uzupełniać wiedzę w sposób niekiedy dla mnie wielce dokuczliwy, gdyż naruszający nadmiernie dobre wyobrażenie o sobie, i własnych umiejętnościach. Hołubione od dziecka pragnienie podróżowania po świecie, i chęć poznawania go, to jedno, a dorosłe wędrowanie po nim – zgoła coś innego, na co dzień niewiele mającego wspólnego z wyobrażeniami o jego znaczeniu i urodzie. Z drugiej jednak stron, jest jakieś szczególne zadowolenie w tym, iż mimo utraty wielu młodzieńczych złudzeń co do samej wędrówki, przynosi ona liczne i pożyteczne nauki, choć nie zawsze takie, jakich by się oczekiwało. W rzeczy samej, grecki kapłan Maros miał słuszność, iż nie tyle ważne jest osiągnięcie celu, ile to, co i kogo spotyka się na drodze, jaka do niego wiedzie. Tak to, raz za razem, przychodziło mi zdawać sobie sprawę, że wyprawa Tycjana okazuje się być okazją do formowania się nowego Festusa.
Do Eufratu jechaliśmy bez przeszkód, czyniąc jeden dłuższy postój w Hierapolis, świętym mieście, przed laty zniszczonym przez ogromne zawalenie się ziemi. Stawiano je właściwie od nowa, z wielka troską przywracając mu dawną świetność. Odbudowano już niemal w całości wielką kolumnadę, oraz świątynie Apolla i Plutona, nieopodal tajemniczego miejsca na wzgórzu, straszącego jako jaskinia trujących demonów. Wszystko to obejrzałem dokładnie, wysłuchując barwnych opowieści o przywracaniu miastu znaczenia i urody sprzed tamtej katastrofy.
Doprawdy, godna podziwu jest żywotność ducha tutejszego ludu, który, niezrażony nieszczęściem, nie załamał się, i znalazł w sobie siłę odnowienia własnego miejsca na świecie. Okrutny bóg podziemi zabrał wtedy do siebie ofiarę z ponad połowy mieszkańców, ale ci, co przeżyli, nie uciekli, nie poddali się, lecz, na przekór złej fortunie, z niezwykłą zawziętością stawili czoła wyzwaniu. W przelotnych rozmowach z miejscowymi obywatelami wyczuwałem swego rodzaju dumę, zrodzoną ze skutecznej wytrwałości w walce z boskim żywiołem, którą chyba udało im się wygrać.
Z przykrością stwierdziłem, że bardzo tu Rzymu nie lubią, a to przez pamięć o dawnym postępku Krassusa. Ten bowiem, idąc na Partów, tu się zatrzymał, i haniebnie był okradł świątynię syryjskiej bogini miłości i urodzaju, Atargat. Tamto świętokradztwo pamiętają tu do dzisiaj, nie skrywając swego zadowolenia z jego klęski pod Karrami. Osobliwie, ze złośliwym ukontentowaniem, wspominają śmierć jego syna, Polibiusza, który to, pierwszy odkrywszy skarbiec świątynny, wezwał ojca, by wspólnie rabować gromadzone przez wieki dobra. Dzięki temu wypłacili wtedy hojnie żołnierzom zaległy żołd, ale nie uchroniło to ich od śmiertelnej porażki. Powszechnie wierzy się tu, że to mąż bogini, potężny Hadad, zemścił się, i za podłość rzymskiego wodza, podsunął mu równie podłego, wiarołomnego szpiega spośród Arabów, który podstępem zwabił całą armię w pułapkę, zastawioną przez Surenę.
Wjechałem w głąb Syrii ku Armenii nie tak jeszcze daleko, a już przekonałem się, że mają nas tu wszędzie wyłącznie za okrutników i rabusiów, niewiele lepszych od Partów. Z wiadomych powodów, największym poważaniem cieszą się u miejscowych – oczywiście, oprócz Greków – Armenowie, zaraz po nich idą Persowie. Gdyby doszło do jakiej nowej wojny, zawiązałyby się dokoła przeciw nam sojusze, które pokonać zdołałby tylko wielki wódz, nadto obdarzony dużym zmysłem politycznym. Swego czasu udało się to Lukullusowi, ale i jego rządy tu były krótkie, bo nie znalazł w Rzymie wsparcia u ekwitów, których pozbawił wielkich stąd dochodów.
Do Eufratu dojechaliśmy w dwa dni po opuszczeniu Hierapolis. Tam przyszło nam szukać sposobu przeprawy na drugi brzeg. Okazało się to kłopotliwe, gdyż chętnych było sporo, a przewoźników dla takich wozów z dodatkowymi zwierzętami jak nasz – niewielu. Wzdłuż rzeki, w górę, i w dół, były brody, i kilka dogodnych miejsc do bezpiecznego przejazdu, ale nikt z obcych wędrowców nie ośmielał się jechać przez nie bez pomocy miejscowych. Koniec końców, przyłączyliśmy się do grupy oczekujących, by wespół, jednym, wielkim taborem, pokonać z dziesięć stadiów wartkiego nurtu, pod czujnym okiem dwóch, najętych za sutą zapłatę przewodników. Zajęło to sporo czasu, ponieważ nie szło się wprost, lecz zakolami, nawet z biegiem rzeki, tam, gdzie dno gładkie, a woda płytka, i niezbyt rwąca. Było sporo zamieszania, zwłaszcza ze zwierzętami, ale nikt nie ucierpiał, ani nie poniósł strat na zdrowiu, czy dobytku. Zmęczeni, ale zadowoleni z pokonania tej przeszkody, następnego dnia ruszyliśmy w dalszą drogę.
Od wielu dni oczekiwałem z niecierpliwością na chwilę, gdy wjadę do międzyrzecza, krain starożytnej historii, legend, wiedzy i niezbadanych tajemnic, czekających dalej za górami. Ale na ich poznawanie musiałem jeszcze poczekać, nadto uzbroiwszy się tak w cierpliwości, jak i ostrożność. Wkroczyliśmy bowiem na ziemie, gdzie należało mieć się na baczności, gdyż panowały na nich nie prawa, lecz rozmaite, mało mi znane, lokalne obyczaje. Syria to właściwie nie państwo, ale wielka gromada osobnych miast, rządzących się po swojemu. Teraz poddane są niby władzy Rzymu, ale tak naprawdę to tylko z nazwy, i z wymuszanych siłą podatków.
Według mojej wiedzy, od granicznego Nisbis dzielił na jeszcze niemal miesiąc jazdy, a z postojami pewnie i więcej. Stacjonowała tam jedna z czterech wielkich legii syryjskich, a z dwóch obecnych na granicy partyjskiej, osadzonych w czasach Augusta. Ustały tu wojny, ale nastało łupiestwo, zbójeckie i urzędnicze – co właściwie na jedno wychodzi. Czym innym bowiem są pakta między władcami, a czym innym życie zwykłych ludzi, a w nim małe i wielkie interesy na handlowych szlakach. Pax Romana zapanował tylko z niepisanej umowy, ale, po prawdzie, był on jedynie ozdobną przykrywką dla ogromnego kotła, w którym ciągle wrzało, za sprawą niekończących się, lokalnych awantur. Należało więc uważać, by się na czymś w drodze nie sparzyć.
Jechaliśmy spokojnie, jeśli nie liczyć kilku drobnych utarczek z oszustami i złodziejaszkami, jakich tu co niemiara. Dolan czujnie ich wypatrywał, a gdy dochodziło co do czego, Agis załatwiał sprawy szybko i stanowczo. Rodzeństwo pospołu uczyło mnie swego języka, tak że nabierałem niejakiej w nim wprawy, ku swemu zadowoleniu, a ich uciesze. Każdego dnia porządkowałem sobie w pamięci wszystko, co widziałem, składając rzeczy mniejsze, w większe, osobne całości. Ułożyliśmy się też jako zgodna grupa, w której każdy wie, co do niego należy, ja zaś sam, choć w niej najważniejszy, nie wymigiwałem się do różnych, prostych obowiązków, jakich w takiej podróży nie brakuje.
Ważny okazał się postój w Batnei, oddalonej od Eufratu o tydzień jazdy. Miasteczko nieduże, niby niepozorne, ale, jak się wyjaśniło, wielce znaczące dla wschodniego handlu. Ku memu zaskoczeniu, więcej tu się w nim działo, niż w osławionej Edessie, czy nawet Zeugmie. Niegdyś mała osada, założona jeszcze przez Macedończyków, stawała się od powoli siedzibą wielu pośredników, przejmujących towary z kraju Serów, a z rzadka nawet i Indów. Woleli oni tu kończyć swe podróże Eufratem od Charaksu, by nie iść miedzy Arabami, i załatwiać wymianę z dala od większych miast, bez przeprawiania się przez rzekę.
Był w tym nie tylko kupiecki rozum, ale i przemyślność tutejszych ludzi,, gdyż i jedni i drudzy woleli robić interesy z dala od północnej drogi, ruchliwej, ale pełnej rozmaitych niebezpieczeństw. Tam było się ciągle na widoku, tu panował większy spokój. Co prawda, tam trakt był lepszy, tu natomiast mniej przyjazny przez niedogodności terenu, niemniej tak jakoś się ułożyło, że stopniowo Batnea zamieniała się w duże targowisko, wygodne dla wszystkich, najbardziej przy tym ożywione wczesną jesienią. Pora ta wynikała z samej natury rzeczy, gdyż – jak się dowiedziałem – to pogoda, i jej zmienność na całej długości dalekiego szlaku, wymuszała taki, a nie inny rytm wędrówek karawan.
Rozeznawszy się w tym wszystkim pojąłem, że jest to dla Tycjanów miejsce wręcz wymarzone, by właśnie tutaj przechwytywać towary, i dalej wieźć je już własnym i ludźmi. Dlatego postanowiłem spędzić w miasteczku kilka dni, by spróbować wejść w jakie stosowne układy na przyszłość, a przynajmniej dowiedzieć się, kto wśród miejscowych jest w tych interesach najznaczniejszy. To, co mnie przy tych poszukiwaniach spotkało, przeszło wszelkie moje wyobrażenie.
Trzeciego czy czwartego dnia kręcenia się wśród różnych ludzi, zaszedłem z Aszą do człowieka, który handlował wszystkim, co w podróżach konieczne – drobiazgi, uprząż, nawet broń. Miał duży skład, zasobny, dobrze chyba prowadzony, bo czuło się w nim porządek i pewną rękę właściciela. Zwał się Geta, co wydało mi się dziwne, bo oznaczać by miało, że jest z dalekiego świata. Asza, kobiecym zwyczajem, chciała coś dokupić do naszego wozu, ja zaś – rozpytać o tutejsze stosunki w handlu. Przedstawiłem się jako wysłannik rzymskiego kupca, szukającego sposobności do zarobku daleko od morza. Ów Geta, człowiek już w swoich latach, wymawiał się od odpowiedzi, twierdząc, że tym sprawami zajmuje się teraz jego syn, a on sam, pod jego nieobecność, tylko dogląda ludzi tu pracujących.
Rozmowa nie układała się, co kładłem na karb powszechnej niechęci do wszystkiego i wszystkich z Rzymu. Wypytałem kiedy wrócić, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, lecz stary tylko wzruszył ramionami, i zbył mnie niegrzecznym gestem. Gdy, zrezygnowany, wyszedłem ze składu, minąłem siedzącą na ławie staruszkę, bezmyślnie gapiącą się dokoła. Spojrzała na mnie, i naraz jej wzrok jakby się ożywił, coś wykrzyknęła, wstała i zagrodziła mi przejście. Zdziwiony, chciałem ja ominąć, ta jednak znienacka uczepiła się mnie, i zaczęła coś mówić podniesionym, głosem.
Geta, który usłyszał zamieszanie, wyszedł, najwyraźniej z zamiarem uwolnienia mnie z niemiłej sytuacji.
– Wybacz, panie, ale mojej matce ciągle coś się miesza w głowie – rzekł, odciągając ją na stronę. – Sam widzisz, stara już, to i głupia. – Przepraszał niby grzecznie, ale był zły, czując się zmuszony to robić wobec obcego.
Tymczasem kobieta nie ustępowała, zwracając się teraz do syna krótkimi, urywanymi zdaniami. Co mówiła, nie rozumiałem, ale zauważyłem, że mężczyzna naraz stanął, i począł zaczął bacznie mi się przyglądać. Odwróciłem się, chcąc jak najszybciej stąd się wydostać, gdy wtem dobiegł mnie jego głos.
– Czy zechciałbyś, panie, zatrzymać się jeszcze na chwilę – zabrzmiało to mało przyjaźnie. – Teraz ja mam pytanie – zbliżył się zwolna – może będziesz umiał odpowiedzieć.
– Nie wiem, Ale pytaj – nie miałem pojęcia, czego ów człek może ode mnie chcieć.
– Powiadasz, że jesteś z Rzymu?
– Jest, jak powiedziałem.
– Z samego Rzymu?
– Czy to ważne?
– Bo widzisz, moja matka mówi, ze jej kogoś przypominasz.
Jego słowa na chwilę odebrały mi mowę. Nie wiedziałem co mam rzec, a w głowie poczęły rodzić się całkiem niezwykłe myśli.
– Nie może być. Niby skąd? – ukryłem zmieszanie za ironicznym uśmiechem i wyniosłym tonem.
– Też tak myślę. Ale to sprawa nie tylko jej, ale i moja.
– Sam powiedziałeś, że mąci jej się w głowie – odparłem już z opanowaniem, i tycjanowską pańskością w głosie..
– Ale nie tak, żeby zapomniała czegoś najważniejszego w życiu.
– Czyli czego?
– Ojca swego syna.
– A co to ma wspólnego ze mną? – spytałem, teraz rozzłoszczony już na dobre, ale czując niemiłe mrówki na plecach.
– Bo, widzisz, ona mówi, ze jesteś do niego podobny.
Jakby mnie kto trafił pięścią miedzy oczy! Rozum się buntował, ale wyczucie podpowiadało, że może być z tego kłopot, i nie wiadomo, czy aby nie całkiem uzasadniony. Maes! Czyżby to kolejny, tym razem, zaiste, niezwykły ślad, jaki po sobie zostawił, a na który naprowadzili mnie złośliwi bogowie?
– Jeśli szalona, to gada, co jej przyjdzie do głowy. Tylko, co z tego?
– Pewnie nic, ale spytać wolno.
– A swego ojca pytałeś? – spytałem ironicznie, celowo niestosownie.
– Nie było kogo – wcale się nie obruszył, raczej spokojnie stwierdził fakt.
– Wybacz, nie chciałem urazić – spuściłem z tonu. – Ale nadal nie rozumiem – rzuciłem ostrożnie. To była dziwna gra, a rozbudzona ciekawość spowodowała, że ciągnąłem dalej tę rozmowę.
– Zawsze byliśmy sami.
– Współczuję, ale to nie moja sprawa.
– Nie mówię, że twoja.
– Więc czemu pytasz?
– Znam moją matkę. Nigdy tak się nie zachowała. Coś ją poruszyło. Jak pamiętam, od zawsze przepatruje obcych, którzy tu się kręcą.
– Dużo tu przecież ludzi, Zewsząd.
– Wypatruje tych z Rzymu. I nigdy nic. A teraz, sam widziałeś. Dlatego chyba jej wierzę.
– A kim był tamten człowiek? Coś chyba musisz wiedzieć?
– Mało. Tylko tyle, że węszył za interesami.
– I co?
– Kręcił się po okolicy, ale mieszkał tutaj. Krótko. A ja urodziłem się po jego wyjeździe. O czasie.
– I więcej się nie zjawił?
– Był jeszcze kilka razy. Ciągle w drodze.
– Wiedział?
– Wiedział. Nawet po cichu dawał matce pieniądze. A potem zniknął. Mnie teraz wszystko jedno, jej chyba już też. Dlatego tak się zdziwiłem.
– Może to ze starości?
– Może – pokiwał głową, ale bez przekonania. – Tu jest dużo takich losów. No, ale rzeczywiście, nic ci, panie, do tego. Chyba, że coś ci chodzi po głowie – dodał, patrząc spode łba.
– Trudno powiedzieć. Pomyślę.
– To znaczy?
– Przyjdę tu jutro. Porozmawiać o interesach.
– Powiem synowi. Kiedy?
– Z rana.
– Będziemy czekać – lekko się skłonił, odwrócił, i wszedł do składu. Kobieta spoglądała na nas, ale już spokojniejsza, znów z pustym wyrazem w oczach.
Wracałem milcząc, w głowie miałem wielkie zamieszanie. Asza szła obok, popatrując na mnie ciekawie. Słyszała całą rozmowę, a że trochę mnie już znała, więc nie dziwiła się, że co i raz chętnie wdaję się z przygodnymi ludźmi w pogawędki o różnych sprawach w miejscach, gdzie się zatrzymujemy. Tym razem jednak zapewne zwróciła uwagę, że odstąpiłem od zwyczaju krótkiego skwitowania kolejnego spotkania, czy głośnego wyrażenia swej dłuższej o nim opinii.
Rozważałem rzecz, próbując zapomnieć o wrażeniach, a kierując się logiką. Zatem, po pierwsze, albo prawdą było, że szło o Maesa – albo nie. Bez żadnych mocnych przesłanek, trudno było zdecydować się na wybór jednej z tych możliwości, niemniej, znając dzieje rodzinne, nie mogłem nic wykluczyć. Jeśli to sprawka kogoś innego, wówczas zaprzątanie sobie nią głowy nie miało sensu. Ale co, jeśli mój szanowny, stryjeczny dziadek był łaskaw w swych wędrówkach po świecie hojnie zapładniać kobiety wszędzie tam, gdzie zatrzymywał się na dłużej, niż wymagało tego zjedzenie obiadu?
Nie byłoby to wcale dziwne – bo i czemu miałoby być? Ta wiekowa dziś staruszka była wówczas młodziutką dziewczyną, więc, ani chybi miłą pokusą na małą przygodę, gdzieś na szlaku wędrowca. I co w tym złego? Jak świat światem, tak działo się wszędzie – i dziać będzie aż do jego skończenia. Niczyjej winy tu nie ma, ludzie tak się mieszają, i żyją dalej, jak potrafią. Ci tu poradzili sobie chyba nie najgorzej, niezależnie od tego, za czyją przyczyną tak się złożyło. Gdyby nie drzemiące we mnie podejrzenie, że idzie o mego przodka, słynnego w rodzinie z awanturniczego życia, w ogóle bym się tym nie przejął. Lecz czy rzeczywiście, to o niego chodzi?
Jedyne, co skłaniało do przyjęcia takiej możliwości, to zachowanie kobiety, która dojrzała we mnie jakiś cień rodzinnego podobieństwa. Ale cóż znaczy majaczenie starego, kobiecego umysłu, wywołanego czyimś widokiem? Może zobaczyła to, co chciała zobaczyć? Nie realność, ale jakieś mgliste wyobrażenie, zrodzone z niespełnionych marzeń niegdyś zauroczonej dziewczyny? Jak mawiał stary filozof – mniemanie, złożone z urojenia?
Ale ponoć kobiety mają swój zmysł, którego my nie mamy, i dlatego nie pojmujemy, jak działa, i co postrzega. Przez całe życie wypatrywała bezskutecznie – no, i proszę, padło na mnie! Dziadek dopatrywał się w ulubionym wnuku podobieństwa do swej partyjskiej matki – ale przecież i matki Maesa. Może więc jest we mnie coś z ich ducha, postaci, nawet zachowania, co daje się poznać w sposób niepojęty dla zwykłego oka, nawet rozumu?
Nie tyle jednak szło mi teraz o rozstrzygniecie tego dylematu, ile o jego ewentualne skutki. Gdybym nawet pogodził się z tym, że idzie o Maesa, to co powinienem zrobić? Najrozsądniej było uznać rzecz całą za kaprys losu, zaiste niezwykły, lecz do niczego mnie nie przymuszający. Powinienem odjechać spokojnie, wspominając z rozbawieniem, jak to dzielnie i po męsku poczynał sobie tycjanowski bohater wschodnich szlaków.
Lecz pojawił się i inny pomysł, zgoła niebagatelny. Jakże to byłoby korzystne mieć tu, w Batnei, gdzie kończą się drogi wielu kupców ze wschodu, swojego człowieka, i to jeszcze dobrze osadzonego wśród miejscowych? Gdyby go jakoś dołączyć do Melosa, wyszłaby z tego znakomita kombinacja. Czyż to nie doskonałe zwieńczenie misji wyszukania nowych możliwości dla rodzinnych interesów? A przy okazji ciche zadośćuczynienie za skutki miłosnych harców Maesa? Przeszłość połączona z przyszłością, w jednej rodzinie, za sprawą nocy, spędzonej przed dziesiątkami lata na upojnych figlach – czyż to nie godne pióra jakiegoś dramatopisarza? Oczywiście, hojnie wynagrodzonego za nadanie tej historii odpowiedniej formy, sławiącej mądrość i wielkość rodu Tycjanów.
Puściłem wodzy wyobraźni, nie wiedząc, czy śmiać się, czy złościć. A wszystko za sprawą jednej, półrozumnej kobiety, spotkanej przypadkiem, której coś uroiło na mój widok. Ale czy to tylko przypadek? Czy może jakiś znak? Ale jaki? Kto mi go podsunął? I w jakim celu? Po co? Przekonałem się już w podróży, że nic w życiu nie dzieje się bez jakiegoś powodu. Zrazu o tym nie wiemy, lecz później, co i rusz, przychodzi zastanowienie i zrozumienie, iż wszystko ma swój sens, tyle że nie zawsze taki, jakiego byśmy się spodziewali.
Następnego dnia z rana ponownie stanąłem przed składem Gety. Staruszka zniknęła z widoku, a naprzeciw wyszedł mi jego syn któremu przyjrzałem się z oczywistym zainteresowaniem. Jeśli miałby to być wnuk Maesa, to przecież byłby też moim krewnym, i to bliskim. Wczoraj porobiłem sobie w głowie różne rachunki, i wszystko się zgadzało, wziąwszy pod uwagę wiek obydwu mężczyzn. Geta mógłby być stryjecznym bratem mego ojca, a ten tu młodzieniec, który przedstawił się imieniem Tolma – moim własnym. Dziwna to była sytuacja, gdyż oni nic o takiej możliwości nie wiedzieli, ja zaś nie chciałem w ogóle o niej mówić. Wiedziałem już, że te domysły zachowam dla siebie, a ich wyjaśnienie i dalsze w tej sprawie poczynania, pozostawię ojcu i radzie rodzinnej w Rzymie.
Jeśli uda się wciągnąć tych ludzi do współpracy, będzie jeszcze okazja do podjęcia stosownych decyzji. Jedyne co mogłem zrobić, to zachęcić ich do naszych interesów, pozostawiając na razie na boku zawiłości domniemanego pokrewieństwa. Co sobie pomyślą, to ich rzecz, byle zechcieli przyjąć ofertę, jaką im złożę. Weszliśmy do składu, zasiedliśmy przy stole, zaczęła się rozmowa.
Podałem się za wysłannika pewnego domu handlowego w Rzymie, który prowadzi rozległe interesy w Antiochii. Zaproponowałem, by zostali kimś w rodzaju jego pośredników przy kupcach ze wschodu, oczywiście, za umówiony procent. Jeśli się zgodzą, to za czas jakiś, nie dłuższy niż pół roku, zjawi się tu ktoś, kto to wszystko domówi w szczegółach. Są miejscowi, znają zwyczaje, mają własny skład, i chyba nieźle sobie radzą. Taka współpraca bardzo im się opłaci, zyskają też uznanie, i lepszą pozycję wśród swoich. Mówiłem krótko i rzeczowo, bez wielkich obietnic, nie naciskając zbytnio, by nie wydało się to podejrzane.
– Pomysł dobry, ale na to trzeba dużo pieniędzy. A my ich nie mamy – stwierdził Tolma.
– To już nie wasza rzecz. Jak przyjdzie co do czego, to się znajdą – zapewniłem go zachęcająco.
– Mówić łatwo, ale jak to robić? – rzucił Geta, przysłuchujący się rozmowie.
– To już rzecz tego, kto przyjedzie. Wszystko wyjaśni – odparłem trochę mętnie, zważywszy niepewność, ale i wagę sprawy.
Rozmowa ciągnęła się jeszcze czas jakiś, gdyż moi rozmówcy nie za bardzo rozumieli, na czym miałaby polegać ich zadanie. Wyjaśniłem więc z grubsza, że idzie o skupowanie towarów, ich przechowanie, i przygotowanie do dalszego transportu.
– To duży kłopot, niebezpieczny. Potrzeba ludzi do pilnowania, strażników. To kosztuje.
– Powiadam, pieniądze się znajdą, byle był pewny towar. Musicie być pierwsi, przed innymi.
Widziałem w ich oczach błyski chciwości, ale w słowach zachowali umiar. W zasadzie zgodzili się, ale oznajmili, że, co prawda, rozpatrzą na miejscu co, jak i z kim, ale ostateczną decyzję podejmą po rozmowie z owym obiecanym wysłannikiem z Antiochii. Uznałem, to za dobry znak, i zacząłem zbierać się do wyjścia. Wtem Geta, jakby mimochodem, aluzyjnie wrócił do wczorajszego tematu.
– Wędrujesz, panie, za interesami, i chyba dobrze ci idzie?
= Nie narzekam.
– Znasz się na tym. Może to rodzinne?
– Chyba mam to we krwi.
– Tak sobie właśnie pomyślałem.
– Ojciec mówił, że wydajesz się być ciekawym człowiekiem – wtrącił Tolma. – A teraz widzę, że chyba nawet bardzo ciekawym.
– Ciekawość nie ma tu nic do rzeczy, Po prostu, szukam dobrych zysków.
– Byli już tacy, co szukali. Kręcili się, zwodzili, ale niewiele z tego wyszło – Tolma, pod pretekstem sceptycyzmu, dał do zrozumienia, że wie od ojca, o czym była wczoraj mowa.
– Właśnie. Obiecywali, robili zamęt, i znikali – dodał Geta aż nadto znacząco.
– Tym razem się uda. Bez zamętu .
– Tamtym razem się nie udało? – stary złapał mnie za słówko.
– Co, i jak było, nie moja to sprawa, ale mam dobrą wolę, żebyście nie byli stratni. Jeśli się uda, wszyscy na tym dobrze wyjdziemy – odwołałem się do argumentu handlowego. Spekulacje na tematy rodzinne nie wchodziły w grę, niezależnie od tego, co tu było prawdą, a co fantazją..
– Bardzo jesteś pewny siebie. Mówisz, nie jak zwykły wysłannik w cudzej sprawie.
– Bo i ja szukam zysku dla siebie.
– Niech będzie po twojemu – roześmiał się Geta. – Ja swoje wiem.
– Twoja rzecz.
– Moja, twoja, jeszcze się okaże, czyja. Czas pokaże – odparł, wstając od stołu.
Na tym skończyliśmy. Sprawa została wstępnie domówiona, aluzyjne domysły pozostały bez odpowiedzi. Może i coś im świtało w głowach. ale to ludzie prości, tyle że sprytni i obrotni, nade wszystko chętni zarobku. Dla nich rojenia matki i babki to już tylko echo z dawnych lat, które, jak się dzisiaj odezwało, tak jutro zgaśnie. Wydało mi się niepodobieństwem, żeby rodzina postanowiła dać na nie jakiś odzew.
Z taką też myślą spokojnie wróciłem do swoich, rad z konceptu, który oby w przyszłości przyniósł pożytek. Miałem jednak niejasne wrażenie, że nie do końca postąpiłem słusznie, choć nie potrafiłem znaleźć dla tego logicznego wyjaśnienia. Zaległ we mnie obraz starej kobiety, pogłos jej lamentowania, dotyk wczepionych we mnie rąk. Tycjan był zadowolony, Festus miał jednak dziwne wątpliwości. Dlatego bardzo cieszyła mnie myśl, że już za chwilę wrócę do postaci Viatusa.
- Zasypane ślady przeszłości
Droga do Nisbis zajęła nam prawie miesiąc. Staliśmy się już zgraną grupą, dni mijały spokojnie, w rytmie jazdy i odpoczynku. Zmiany miejsc spowszedniały na tyle, że to, co niegdyś byłoby niezwykłością, teraz nie robiło na mnie większego wrażenia. Zmieniały się tylko twarze, gospody lub proste stacje, lecz wszędzie było tak samo, i to samo w różnych odmianach. Nabraliśmy wprawy z codziennym oporządzaniu się, a dzięki zapobiegliwości Aszy oszczędzaliśmy sporo pieniędzy. Przemyślnie przygotowała nam cieple ubrania, konieczne przy coraz większym chłodzie, dbała o dobytek i strawę, nic się przy niej nie marnowało.
Podczas jazdy mocno wyboistym traktem, miałem, niestety, okazję przekonać się, o słuszności zastrzeżeń Korbulona do zaniedbań przy budowie dróg. Ruch tu był o wiele mniejszy, bo na ziemiach granicznych więcej bywa zagrożenia przez ciągłe potyczki małych oddziałów wojskowych. Raz minęliśmy się w przydrożnej stacji z dużym, partyjskim taborem kupieckim, ale nie udało mi się z nikim tam zawrzeć bliższej znajomości. Natomiast cieszyło mnie, że całkiem nieźle dawałem sobie radę z nowa dla mnie mową, co miało ten ciekawy skutek, ze zrodziła się większa bliskość w naszych rozmowach z Aszą. Choć zachowywałem wobec niej zrozumiałą powściągliwość, to ani się spostrzegłem, jak bardzo polubiłem opowiadać jej o Rzymie, a przy okazji o udziale Tycjanów w jego historii. Słuchała z uwagą i ciekawością, dziwiąc się niektórym naszym obyczajom, i ze swadą porównując je do tego, w czym sama była chowana.
I to właśnie z nią przeżyłem przygodę, która bardzo mnie poruszyła. Gdy zatrzymaliśmy się w Carrhae, postanowiłem wybrać się na miejsce dawnej bitwy, by obejrzeć, gdzie też mój przodek omal nie stracił życia. Dziwne zrządzenie losu splotło wtedy dzieje Tycjanów z jakże dramatycznym wydarzeniem dla historii cesarstwa. Tu właśnie partyjska dziewczyna znalazła i osłoniła nieprzytomnego z ran rzymskiego żołnierza, czym uchroniła go od niechybnej śmierci, gdyż brano tam tylko zdrowych jeńców, a rannych dobijano. Stąd wzięła początek nasza legenda rodzinna, tu zaczęło się to, bez czego ja sam nie pojawiłbym się na świecie. Ze zrozumiałych względów kierował mną bardziej sentyment, niż nadzieja na odszukanie jakichkolwiek śladów sprzed stu bez mała lat.
Asza od długiego już czasu dawała do zrozumienia, że chętnie dosiadłaby konia i wybrała z którymś z nas na dłuższą przejażdżkę. Dotąd jakoś się to nie składało, zresztą pomysł taki budził we mnie zrozumiały opór. Tym razem uległem, tym bardziej, że byłem ciekaw, jak też radzi sobie scytyjska wojowniczka konno w szczerym polu. Wyszła z wozu ubrana na męską modłę, i już samo to wzbudziło we mnie zdziwienie. Ale prawdziwie zaskoczyło mnie, że trzymała w rękach łuk i strzały. Jeszcze w Antiochii Dolan uparł się, żeby go kupić, nawet tłumaczył Nabisowi, jakiego rodzaju. Twierdził, że siostra wspaniale strzela, i gdy przyjdzie potrzeba, na pewno pokaże, co potrafi.
Od dnia wyjazdu wielokrotnie oglądała go, czyściła, sprawdzała, naciągała, przymierzała oko, ale ani razu nie poważyła się wypróbować swych umiejętności na dworze. Teraz wyniosła go, i zatrzymała się, spoglądając, czy wyrażę sprzeciw. Gdy skinąłem przyzwalająco głową, podeszła do konia, którego przygotował jej brat, i z zadziwiającą łatwością dosiadła go jednym skokiem. Patrzyliśmy zdumieni z Agisem na to dziwo, które w sumie prezentowało się całkiem zgrabnie, choć dla nas wielce niezwyczajnie. Ona zaś uśmiechała się z niczym nie skrywanym zadowoleniem, obracając przy tym koniem z zadziwiająca łatwością. W jednej chwili gospodyni wędrownego wozu przeistoczyła się w uzbrojoną amazonkę, a ja w duchu przyznałem, że ta zmiana bardzo mi się podobała.
Szybko wydostaliśmy się poza miasto, i ruszyliśmy równiną ku wzgórzom. Nie szukałem żadnego szczególnego miejsca, zresztą nie to było moim zamiarem, tym bardziej, że niepodobna przecież byłoby ustalić, gdzie i w którym momencie padł syn Lucjusza. Walki toczyły się wtedy w całej okolicy, trwały kilka dni. Niedobitki rozproszonych wojsk schroniły się w samym mieście, skąd tylko niewielu udało się, pod komendą legatów, uciec i ujść z życiem. Rozglądałem się dokoła, by wczuć się w ducha tamtych wydarzeń, poddając wrażeniom, nie wolnym jednak od poważniejszych przemyśleń.
Iluż ludzi wywiodła tu na zatracenie chora ambicja człowieka chciwego władzy, nadto ogarniętego żądzą bogactw. Krassus, zadowolony z rozgrywek miedzy Cezarem i Pompejuszem, umyślił sobie, że znajdzie sławę na wschodzie. Już wcześniej, dzięki publicznym nieszczęściom i wojnom, stał się największym bogaczem w Rzymie. Podczas proskrypcji z czasu Sulli, doszedł do rozległych posiadłości ziemskich, kupując za bezcen, lub otrzymując za darmo, majątki ofiar dyktatora. Wykupywał tanio spalone w pożarach domy i sąsiednie rudery, równał je z ziemią, tak, ze większa część miasta dostała się w jego ręce. Pieniędzy używał dla pozyskania względów ludu i różnych osobistości, by z ich pomocą robić karierę polityczną, dająca sposobność do kolejnych zysków.
Doszedłszy do godności triumwira i prokonsula Syrii, ruszył na wojnę z Partami, gnany ambicją przewyższenia laurów Lukullusa w Armenii, i Pompejusza w Poncie. Miał się za nowego Aleksandra, chciał dojść aż do Baktrii. Przekroczywszy Eufrat, grabił bezlitośnie miasta i je burzył, zajmując się nie tyle kampanią wojskową, ile przeliczaniem znoszonych mu haraczów. Znienawidzony przez wszystkich na tych ziemiach, zakończył w niesławie, w bitwie, której nie umiał dobrze rozegrać. Przez jego głupotę zginęły tysiące dzielnych rzymskich żołnierzy, drugie tyle poszło w niewolę, utracono legionowe orły. Trzeba było kilku nowych, zwycięskich kampanii, żeby odrobić te straty, i odzyskać utracony wtedy honor Rzymu.
Co wiedział o tym wszystkim młody syn Lucjusza, który omal nie dokonał tu żywota? Spełniał oczekiwanie ojca, który wysłał go tam, gdzie kroiły się nowe interesy – i przeżył tylko cudem. Zastanawiałem się, co myślał i czuł w Rzymie twórca potęgi Tycjanów, ogarnięty pasją szukania coraz to nowych wpływów i zysków, gdy dowiedział się, że jego syn padł ofiarą pychy i nikczemności człowieka, którego sam wsparł wielkimi sumami na tę szaloną wyprawę?
Rozglądając się teraz po równinie pod Karrami, nie znajdowałem na te pytania żadnych dobrych odpowiedzi. Przeszłość zarosła trawą, zniknęła, rozpłynęła się w powietrzu niczym chwilowa ulotność, nie zostało tu po niej nic trwałego. Czy jest gdzieś bodaj jedna rodzina, która przechowuje pamięć tamtych dni, tak jak my? Jeśli nawet, to nie tyle we wspomnieniach o własnej, przelanej krwi, ile we wzmiankach o jednej z niezliczonych bitew, dla jednych zwycięskiej, dla drugich przegranej, Dla historii pozostanie po niej zapis w jakieś kronice, znanej niewielu, lub opowiastka w ludowych gadkach. Ot, i wszystko.
Jechaliśmy szybko, co i raz zwalniając, i wymieniając się krótkimi uwagami o tym, co mijaliśmy po drodze. Po jakimś czasie, zatrzymawszy się przy jakichś skałach, zsiedliśmy z koni dla odpoczynku. Asza, dotąd poddająca się radości samej jazdy, teraz przysiadła koło mnie i spojrzała pytająco, nie za bardzo rozumiejąc, po co ta wyprawa na puste pola. Nie wiedzieć czemu, sam z siebie, chyba z potrzeby podzielenia się z kimś swymi odczuciami, opowiedziałem jej pokrótce starą historię rodzinną, której wspomnienie tu mnie przywiodło. Gdy skończyłem, zapadło milczenie.
– Twój przodek, panie, musiał być wielkim wojownikiem – odezwała się po dłuższej chwili, patrząc mi w oczy.
– Nie wiem, jakim był żołnierzem, ale na pewno wypełnił swój obowiązek – odparłem z niejaką dumą, rad że tak oceniła moją opowieść.
– Mądra kobieta .
– Tak ją pamiętamy. Ale przede wszystkim była dobra. I szlachetna. Przecież ratowała wroga.
– No właśnie. Była dzielna. Swój swego zawsze pozna. I uszanuje.
– Skąd mogła wiedzieć, jaki jest.
– My to wiemy. Musimy wiedzieć. Kobieta nie pójdzie za mężczyzną, który nie umie walczyć.
– To może u was. U nas kobiety nie mają wiele do gadania. Albo je sprzedają dla cudzego interesu, albo same się sprzedają dla własnego.
– Te drugie przynajmniej mają jakiś wybór. Ale i tak idą w niewolę.
– Nie wszystkie źle na tym wychodzą. Nieraz lepiej niż kupujący.
– Kto głupi, traci tam, gdzie myśli, że ma zysk – wzruszyła ramionami.
No, i proszę! Raz pokorna, raz dzika, a swój rozum ma. Czy to tylko spryt i wyrachowanie? Zapewne wie, co to przebiegłość, choć jak dotąd tego nie wyczułem, gdyż w podróży zachowuje się lojalnie. Ze mną małomówna i powściągliwa, z bratem żartuje, z Agisem rozmawia sporo i przyjaźnie. Dzisiaj po raz pierwszy odważyła się wypowiedzieć wobec mnie własny sąd, nad wyraz zresztą sensowny. Już nie dawna, zbiegła niewolnica z pochyloną głową, ale młoda kobieta, pewna swego, tyle że nadal ostrożna. I jeszcze ten wojowniczy wygląd, na koniu, z bronią! Nasze kobiety nie umieją się taką posługiwać. Zresztą, na co im to? One, jeśli zabijają, to trucizną, albo podłością, zwodząc kogoś, kto ich w tym wyręcza. Długi jest w naszej historii korowód takich intrygantek, od tarkwiniuszowej Tulii, do Augustowej Liwii.
Kobiety rzymskie nie stają w polu do walki, ale lubią być władcze – już to z ambicji własnej, lub rodzinnej, już to z zachłanności zmysłów, albo chęci zysku, już to wreszcie z nudów i kaprysów. Nie mają wiele praw, nie dopuszczane są do polityki, ale umieją w prywatności tak wykorzystać próżność i pożądliwość mężczyzn, że czynią z nich posłuszne narzędzia dla swych najniezwyklejszych nawet pomysłów i zachcianek. Nic nie jest bardziej żałosne jak zaślepiony kochanek, gotów na każde szaleństwo, w nadziei, że zostanie dopuszczony do kobiecych łask. Wiem coś o tym. Cóż, od początku świata przypadłość ta jest dość powszechna, nie tylko wśród ludzi, ale nawet bogów, i nic nie wskazuje, by ktoś kiedyś znalazł na nią skuteczne lekarstwo. Gdzie za sprawą kobiety mąci się umysł, słabnie wola, tam w kąt idzie cnota, poczyna się chaos, i wszelkie ludzkie nieszczęście.
– Nie takie to proste, jak mówisz – skwitowałem rozmowę, nie chcąc wdawać się w zawiłe spekulacje z kobietą przecież pospolitą. Prawda, zadziwiła mnie, ale nie aż tak, żebym szukał w niej więcej rozumu, niż go może mieć dzika amazonka. Z drugiej jednak strony przyznać musiałem, że przydała tej wycieczce pewnej niezwykłości przez jej kobiece spojrzenie na to, co dla mnie było tylko wspomnieniem historii.
Wstaliśmy, i dosiadłszy koni, ruszyliśmy z powrotem do miasta. Jechaliśmy powoli, ja zajęty swoimi myślami, ona – rozglądając się uważnie po okolicy. Naraz dała ręką znak, zatrzymała się, i powoli sięgnęła po łuk. Stanąłem i ja, nie wiedząc w czym rzecz. Gestem wskazała niedaleką kępę krzewów i kilka małych drzew, po czym wprawnie puściła w tamtym kierunku strzałę. Zaraz też spięła konia, i w kilka chwil była już tam, gdzie celowała. Zsunęła się na ziemię, coś niej podniosła. Ku memu niepomiernemu zdziwieniu, okazał się to być spory, polny lis, którego teraz, trzymając za ogon, niosła z wielkim ukontentowaniem.
Przyznaje, że sztuczka ta wzbudziła we mnie niekłamany podziw dla jej umiejętności. Trzeba nie tylko mieć bystre oko, żeby wypatrzyć tak mały cel z tak dużej odległości, ale i pewną rękę, żeby w niego trafić. O scytyjskich łucznikach krążą legendy, ale to przecież wytrawni żołnierze. A tu kobieta, młoda, niepozorna – i sprawna niczym najlepszy myśliwy! Musiała być uczona tego od dziecka. Czy one tam wszystkie takie są, czy tylko wybrane dla jakichś szczególnych powodów, lub talentów? Dla nas to niepojęte, sprzeczne z naturą i obyczajem. Kobiety gimnastyki raczej nie zażywają, ani ćwiczą sportów, a już na pewno nie wojskowych, czy łowieckich. Rzym to nie dawna Sparta, gdzie wszystka bez wyjątku młodzież zaprawiała się od małego do twardego życia i wojaczki.
Przyglądając się jej, nie potrafiłem powiedzieć, czy to dobrze, czy źle. Był w tej dzikości osobliwy urok, ale i niedopuszczalna w naszym pojęciu swawolność, trudna chyba do okiełznania. Kobieta ma pilnować domu, rodzić i pilnować dzieci, a nie harcować konno z bronią w ręku. Jakiś porządek być przecież musi. Z drugiej jednak strony, rzecz to pożyteczna umieć w potrzebie bronić siebie, rodziny, nawet państwa. Ale jak to ułożyć w prawo i obyczaj? I czy nasze kobiety miałyby na to w ogóle ochotę, nie mówiąc o wytrwałości w ćwiczeniu?
Zwieńczeniem wycieczki było oprawienie lisa dla futra, które miało swoją wartość. Rodzeństwo, przy pomocy Agisa, uporało się z tym szybko i sprawnie, ku uciesze postronnych gapiów, którzy zatrzymywali się przy wozie, i głośno wyrażali swoje uznanie. Gdy było już po wszystkim, wysłałem Dolana do pobliskiej gospody po wino, żeby uczcić ten mały sukces jego siostry. I tak, przy wieczornym posiłku, zakończyliśmy dzień, dla mnie pełen nie tylko wrażeń, ale i nauki o własnej niewiedzy co do zwyczajów świata, który nam, panom jego połowy, wydaje się dziki. Ale takim chyba jednak nie jest.
- Przekraczamy granice Imperium
Jak wiele miast dawnego państwa Medów, Nisbis co i raz podlegało innej władzy, by teraz wreszcie zostać poddane Rzymowi. Przed wielu laty swym talentem dowódcy i polityka wykazał się tu Lukullus, podbijając ostatecznie po długiej kampanii osławionego Tygranesa. Wielki to był sukces konsula, gdyż umiejętnie rozegrał przeciw sobie dwóch spokrewnionych władców, rozbił ich sojusz, i obydwu zmusił do uznania wyższości i władzy republiki. Najpierw wysłał poselstwo z żądaniem wydania partyjskiego Mitrydata, co było dla owego Tygranesa, jego zięcia, nie do przyjęcia, jako niehonorowe, a potem przekroczył Tyger i ruszył ku jego stolicy. Niezwyciężony dotąd król królów, zebrawszy siły, najpierw spróbował ataku z zaskoczenia, potem użył chytrej pułapki, ale w końcu przegrał walną bitwę i uciekł ukradkiem w niesławie z obleganego miasta, wraz z rodziną i grupą oddanych mu przybocznych.
I tak to, przed dziesiątkami lat weszliśmy do tej części północnej Mezopotamii, wbijając od strony Syrii klin miedzy Armenię i Partów. Zysk to wielki, ale i kłopot niemały, gdyż trzeba wielkiej chytrości, wspartej kilkoma legiami, by utrzymać tu równowagę sił na niepewnych granicach. Na szczęście zdobywca tych ziem przezornie zakazał wtedy grabieży miejscowej ludności i plądrowania świątyń, przez co na jakiś czas zapewnił przychylność mieszkańców. Niestety, dzisiaj to się zmieniło, gdyż plaga urzędników dotarła i tu – z wiadomym skutkiem. Legiami można zdobywać świat, ale rządzić nim tylko ich siłą długo się nie da, zwłaszcza w tak niepewnych warunkach. Zresztą, żołnierze sami z siebie dają się we znaki swym łupiestwem, jeśli tylko dowódcy przymykają na nie oko. Lukullus musiał zaniechać dokończenia wojny przez szemranie podległego mu żołdactwa, niezadowolonego z twardej dyscypliny, jaką był narzucił. Dzieła dopełnił dopiero Pompejusz, który, prawda, że skuteczny, ale wielkich skrupułów w tej materii już nie miał – no, i również z wiadomym skutkiem!
Nisbis, zwane niekiedy Antiochią Mygdońską, nie miało nigdy tak dobrej pozycji jak Edessa, czy nawet Zeugma, ale gdy i tu zaczął wzmagać się ruch handlowy, znaczenie miasta i jego bogactwa rosły. Obrosło domami, świątyniami i interesami, wypełniając się ludźmi różnych ludów. Niegdyś, po Aleksandrze, najwięcej tu było Macedończyków i Spartan, ale stopniowo przybyło syryjskich Armenów i Partów, osiedlających się po kolejnych wojnach. Grekiem też był dowódca Kallimach, który za podwójnymi murami długo stawiał opór Lukullusowi. Dzisiaj trudno orzec, kto tu rządzi, bo choć garnizon jest rzymski, ale umowy nakazują, by działał wespół z partyjskimi sojusznikami przeciw Armenii. Miejscowi opłacają się i jednym, i drugim, nie za bardzo się na tym rozumiejąc, ale i tak trzymają się własnych obyczajów. Głównie interesuje ich, czy, i jak, te kombinacje polityczne sprzyjają interesom na szlakach wzdłuż Tygeru, i za jego wschodnim brzegiem. Ważne jest to, co się wymienia na złoto i srebro, i ile z tego trzeba komu oddać jako haracz, płacony z tytułu niepojętych dla zwykłego człowieka kaprysów historii. Jak zawsze, i wszędzie, tak i tu rządzi ta sama zasada życia, niczym prawo natury, którego nie są w stanie naruszyć żadne ambicje i szaleństwa możnych tego świata.
Na długo jeszcze przed przyjazdem na ten kraniec imperium, rozważaliśmy w naszym małym gronie, jak powinniśmy zorganizować sobie dalszą podróż. Czekała nas wielotygodniowa przeprawa przez góry, co, z oczywistych powodów, wykluczało jazdę wozem. Przyjdzie go sprzedać, i przesiąść się – wraz z całym dobytkiem! – na konie. Trzeba było rozeznać się, jakie da się kupić, i jak to w ogóle wyliczyć na pieniądze, czy na wymianę. Wcześniejsze kalkulacje Melosa tu mogły się nie sprawdzić. Nadto należało uważać, żeby nas nie oszukano, sprzedając jakieś mało zdatne, czy stare chabety. Handlarze potrafią tak przygotować swój towar, że bez znajomości rzeczy łatwo nabrać się na jakąś tandetę.
I tu okazała się przydatność scytyjskiego rodzeństwa, dla którego konie nie miały żadnych chyba tajemnic. Słysząc, jak Asza z Dolanem spierają się w wyliczaniu ich różnych wad i zalet, poczułem się pewniej, w nadziei, że powinniśmy pomyślnie wybrnąć z tego kłopotu. Była jeszcze sprawa pozbycia się wozu za jak najlepsza cenę tak, by w sumie wyjść na swoje. Potem zostawało już tylko uporządkowanie wszystkiego do dalszej drogi. Należało więc działać z rozmysłem, z zachowaniem odpowiedniej kolejności działania. Dlatego w Nisbis zatrzymaliśmy się w okazałym zajeździe, tuż przed murami,. z dużą stajnią i niezłą obsługą, nie tylko żeby godnie się wystawić przed obcymi, ale też mieć swobodę w zamieszaniu, jakie nas czekało przy kupnie zwierząt, i przygotowaniu pakunków.
Niedaleko stąd rozbudowała się osada naszego legionu, co nasunęło mi myśl, by na ziemiach, gdzie jeszcze sięgała władza Rzymu, wykorzystać swe rodzinne imię oraz pozycję, jaką dawał mi list cesarski, dotąd trzymany w ukryciu. Dzięki takiemu uprawnieniu mógłbym wyekspediować pocztą, przez wojskowych posłańców, dwa listy do Antiochii. Jeden, do Melosa, z wiadomościami o sobie i swych dalszych planach , drugi zaś – do Korbulona, z krótkim opisem tego, com widział w drodze z rzeczy szczególnie go interesujących. Zaraz następnego dnia z rana nakazałem Agisowi i rodzeństwu pozostać przy wozie, a sam, odziawszy się bardziej godnie, udałem konno do garnizonu. Tam, przy bramie głównej, przedstawiłem się straży, która bez zbytniego szemrania przepuściła mnie dalej, dając przewodnika, towarzyszącego mi w drodze do kwatery głównej.
Stała tu część największej legii syryjskiej, osadzonej na granicy partyjskiej od Samostaty po Singarę. Był to właściwie nie tyle obóz garnizonowy, ile osobne warowne miasteczko, zbudowane wedle wszelkich reguł sztuki wojskowej. Nigdy jeszcze nie widziałem takiego od środka, wiec idąc miedzy budynkami i namiotami, rozglądałem się ciekawie, wszelako z powściągliwością, nie chcąc być posądzony o nadmierne wścibstwo. Na koniec, po krótkim zamieszaniu przed pretorium, przyjął mnie pełniący obowiązki dowódcy zastępca legata, trybun o imieniu Marcjusz, z rodziny senatorskiej, mniej znacznej, ale ostatnio szybko pnącej się w górę.
Usłyszawszy moje imię, z miejsca je rozpoznał, i powitał grzecznie, pytając ostrożnie, co też sprowadza członka tak znakomitego rodu aż na sam kraniec imperium. Wymówiłem się od szczegółów, wspominając jedynie, iż jestem tu w pewnej zleconej mi misji, i pokazałem, na dowód prawdziwości mych słów, dokument, podpisany przez samego cesarza. Nakazywał on udzielanie jego okazicielowi wszelkiej pomocy przez każdą służbę państwową, do jakiej się zwróci. Wywarło to na trybunie ogromne wrażenie, czemu trudno się dziwić, zważywszy niezwykłość takiego spotkania w miejscu tak niebezpiecznym, i odległym od samego Rzymu. Gdym jeszcze dodał, że w Antiochii miałem przyjemność omawiać rozmaite sprawy z mym dobrym przyjacielem Korbulonem, każdym dalszym słowem wyrażał swe dla mnie uznanie, dając do zrozumienia, iż domyśla się wielkiej politycznej i wojskowej wagi mej tu obecności.
Było w tym trochę prawdy, więcej jednak mistyfikacji, lecz nie wyprowadzałem go z błędu, by, zachowując przekonanie, iż uczestniczy w jakichś ważnych grach państwowych, spełnił to, o co chciałem go prosić. Każdy ambitny statysta – a takim niewątpliwie był – żywi w podobnej sytuacji nadzieję na zaznaczenie się w poważniejszym towarzystwie. Oznajmiając więc swą gotowość do pomocy, nie omieszkał dać do zrozumienia, że liczy na mą dobrą pamięć i życzliwość. Nie bawiąc się w aluzje, wtrąciłem, że może liczyć i na jedno, i na drugie, co niezwykle go ucieszyło.
Ponieważ rozmowa przybrała dobry dla mnie obrót, zatem to, co chciałem przedstawić jako prośbę, mogłem teraz ubrać w formę polecenia służbowego – co przyjął bez sprzeciwu. Pokrętnie dodałem, jakby mimochodem, że wybieram się właśnie w góry armeńskie, by przy okazji zbadać na użytek Korbulona stary szlak Antoniusza. To pomieszanie prawdy z aluzyjnymi półprawdami, które potraktował jako swego rodzaju wtajemniczenie w sprawy najwyższej wagi, wprawiło go w zdumienie. |Nabrał przy tym podejrzenia, że oto szykuje się po cichu jakaś nowa, większa wyprawa wojenna. Nie studziłem jego wyobraźni, wiedząc doskonale, że oficer, tkwiący na dalekiej prowincji, przekonany, iż zostaje dopuszczony do wieści cesarskiej rangi, chętnie wesprze posłańca takich wieści, w nadziei na jakieś przyszłe dla siebie korzyści – tu, na miejscu, a i potem, dla przyszłej kariery.
W trakcie dalszej rozmowy, wywiedziałem się nieco o sytuacji na granicy, wypytując najwięcej o drogi i zagrożenia ze strony tamtejszej ludności. Marcjusz orientował się w tym kiepsko, gdyż oni tu więcej zajmowali się śledzeniem partyjskich wojsk niż miejscowymi. Ku mojemu zdumieniu nie stosowali się do jednej z podstawowej reguł sztuki wojennej, a mianowicie nie kaptowali szpiegów w bliższej i dalszej okolicy. Z tego, co mówił wynikało, że to nie tyle z niedopatrzenia, ile z wielkiej tu niechęci do wszystkiego, co rzymskie. Obóz był więc czymś w rodzaju samotnej skały na wiecznie wzburzonym morzu, i tylko przestrzeganie porządku i karności wśród żołnierzy zapobiegało wdawaniu się w konflikty, często prowokowane przez mieszkańców. Dało to wiele do myślenia o przyszłości naszej pozycji w tej części syryjskiej prowincji, zwłaszcza przy niepewności układów z Armenią.
Umówiliśmy się, że przed wyjazdem dam mu listy, które powinny trafić do Antiochii najszybciej, jak to możliwe, po czym pożegnałem go, zadowolony, że poszło mi tak gładko i bez zbędnych wyjaśnień. Po powrocie do swoich, ustaliłem z nimi plan działania. I tak, Agis z rodzeństwem ruszyli wypytywać o możliwości dokonania stosownych zakupów, a także sprzedaży wozu, ja zaś, zaopatrzywszy się u pewnego miejscowego skryby w potrzebne przybory, zabrałem się do pisania.
Melosa powiadomiłem o pomyślnym dotarciu do gór, także o tym, że jego obawy co do pary młodych Scytów okazały się chybione. Więcej i dokładniej wspomniałem o mej przygodzie w Batnei, i o wstępnej propozycji, jaką złożyłem tym, którzy są, być może, osobliwym dziedzictwem, pozostawionym nam przez Maesa. W duchu wyobrażałem sobie jego zdumioną minę, rozbawienie, i złośliwy komentarz, ale również i zabiegi, jakich się podejmie, by to nieoczekiwane zrządzenie losu przełożyć na ewentualne dla nas korzyści. Znając go, wiedziałem, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by tę wątła nitkę zawiązać w mocny węzeł, i połączyć nim faktorię ze szlakiem karawan tam, gdzie nikt chyba z rzymskich kupców bezpośrednio nie sięga. Zaleciłem jednak ostrożność, a zwłaszcza milczenie w sprawach rodzinnych, dopóty, dopóki nie dostanie osobnej dyspozycji od ojca. Uprzedziłem również, że jeśli zajdzie konieczność, a pojawi się stosowna możliwość, to zaciągnę tu pożyczkę na weksel, starając się uniknąć lichwiarskich procentów. Na koniec zaznajomiłem go z dalszym planem podróży, oraz z trasą, jaką zamierzałem odbywać, wreszcie życzyłem mu zdrowia i łaskawości bogów.
W liście do Korbulona spisałem krótko moje obserwacje i opinie na interesujące go tematy strategiczne i wojskowe, wraz z uwagami co do niepewnych, moim zdaniem, nastrojów w prowincji. Ponieważ cała poczta miała być doręczona na jego ręce w jednym pakunku, prosiłem o przekazanie Melosowi osobnego do niego listu, dziękując za przychylność, i zrozumienie dla mojej tu sytuacji. Dodałem też kilka dobrych słów o Marcjuszu, polecając go, może trochę na wyrost, jako oficera nader dzielnego i sprawnego w panowaniu nad powierzonym mu garnizonem. Obydwa pisma opieczętowałem swoim znakiem, i włożyłem do płóciennego woreczka, zawczasu przygotowanego przez Aszę. Zauważyłem, że gdy je pisałem, przy osobnym stole w zajeździe, spoglądała na mnie z dużym szacunkiem, chyba dlatego, że jako osoba niepiśmienna, podziwiała tę obcą jej umiejętność, o której wiedziała, jak bardzo jest ważna.
Nastały dni rozglądania się po mieście w poszukiwaniu wyposażenia we wszelki potrzebny ekwipunek podróżny, łącznie z końmi. Koniec końców trafiliśmy do jednego z większych tu handlarzy, który zaoferował swe usługi w skompletowaniu zakupów. Muszę przyznać, że rozmowy z tą znaczną tu osobistością były nad wyraz trudne, gdyż jego zachłanność nie znała chyba granic. Syryjski Grek, miał rozeznanie w stosunkach kupieckich nie tylko miejscowych, ale i niemal całej prowincji, a sztuki targowania mógłby uczyć Fenicjan i Żydów razem wziętych. Trzymał konszachty z wojskiem, był dostawcą wielu towarów dla garnizonu, i najwyraźniej stamtąd wywiedział się przez swoich ludzi u pretora, kim jest przybyły tu podróżnik, który nadto odbył długą, prywatną rozmowę z legionowym dowódcą. Przed takim nic się długo nie ukryje. Złożywszy dwa do dwóch, już na wstępie powitał mnie z imienia, szumnie przyznając, że właściwie oczekiwał, iż tak znakomity gość prędzej czy później zajdzie do jego składów. Cóż, rodzinna sława na takim odludziu miło połechtała moją próżność, lecz zapowiadała niejakie trudności w rozmowach handlowych.
W rzeczy samej, opisanie naszych z nim targów, chodzenia i oglądania koni, namiotów i zimowej odzieży, sprawdzania wozu, ciągłego przebijania ceny na każdy nawet drobiazg, chytrego wypytywania o wyprawę, o scytyjskie rodzeństwo, o politykę – do tego potrzeba by pióra jakiegoś znakomitego pisarza. Uprawialiśmy teatr, sztukę przebiegłości, przerywaną chwilami wytchnienia przy dobrym winie. Nawet się na swój sposób polubiliśmy. Palikos – bo tak się zwał – traktował jednak rzecz całą również ambicjonalnie, co tłumaczyłem sobie tym, że chciał wykazać, iż, jak równy z równym, może wodzić za nos nawet wielkich Tycjanów. Z niejakim skutkiem udawało mi się grać na jego zadufaniu i wielkim o sobie mniemaniu, lecz gdy dochodziło do konkretów, górę brał w nim chytry rachmistrz. Obydwaj wiedzieliśmy doskonale, że jesteśmy skazani na porozumienie, więc szło nie tylko o ceny i zyski, lecz także o grę charakterów i wytrwałości.
Po tygodniu tych przepychanek zgodziliśmy w nich na remis, a w rozliczeniu – na sumy całkiem dla mnie znośne. Palikos był zdumiony, jak znakomicie radziła sobie Asza wraz z bratem przy wyborze koni, nie dając się zwodzić samym tylko ich wyglądem, lecz wybierając sztuki mniej okazałe, ale za to silne i zdrowe, nie z armeńskich, czy medyjskich, lecz partyjskich. Z kolei Agis wyszukał dwa dobre namioty, koce, juki, uprząż i trochę narzędzi. Wszystko gromadziliśmy w składzie handlarza, by nie kusić złodziejaszków, kręcących się koło zajazdu. Wreszcie jednego dnia przepakowaliśmy się z całym dobytkiem, by nazajutrz z rana ruszyć w drogę.
W międzyczasie odwiedziłem raz jeszcze Marcjusza, wręczając mu pakunek z listami, który w jego obecności opieczętowałem swoim znakiem. Zaznaczyłem, że ma on trafić do rąk własnych trybuna Korbulona w Antiochii, stacjonującego w tamtejszym garnizonie. Na wypadek, gdyby obowiązki zmusiły Gnejusza do wyjazdu z miasta, podałem adres naszej faktorii, i Melosa jako odbiorcę. Dodałem do tego spory datek, który miał zachęcić posłańca do pośpiechu. Pożegnałem się z oficerem, wyrażając nadzieję, że moja dla niego rekomendacja przyda mu się na przyszłość, i że jeszcze się kiedyś spotkamy w lepszych może okolicznościach, jeśli taka będzie wola bogów.
Dwa dni przed wyjazdem usiedliśmy z Palikosem do rachunków. Wszystko zostało wcześniej policzone i zanotowane, zostało nam tylko dopełnić umowy. Ponieważ w trosce o dalszy los wyprawy chciałem zatrzymać przy sobie jak najwięcej pieniędzy, więc zaproponowałem, by połowę należnej sumy wpisać na weksel, płatny w Antiochii u Melosa. Niezbyt był temu chętny, zważywszy odległą perspektywę płatności. Zatem znów zaczęły się targi – tym razem o procenty, włącznie ze zwłoką. Chytrus zdawał sobie sprawę, że lepiej mu się powściągać, gdyż nie będąc w przymusie, mogłem w ogóle zrezygnować z całego układu. Nadto wiedział, że uczyniona mi przysługa, to niezła okazja do wejścia w dobre stosunki z faktorią Tycjanów w Syrii, może nawet do wypłynięcia na szersze wody w tutejszym handlu – i że druga taka może mu się już nie trafić. Trzeba przyznać, że umiał patrzeć w przód, gdyż ustąpił z nadmiernej lichwy, ciężko jednak przy tym wzdychając, i lamentując dla zachowania pozorów. Ciekawe, jak też wyglądaliby razem z Melosem przy jednym stole?
I tak oto, pomyślnie sprawiwszy się ze wszystkim, wyruszyliśmy wreszcie w drogę, odprowadzani ciekawymi spojrzeniami miejscowych. Dzięki dobrym w sumie stosunkom z Palikosem, nie okazywano nam w mieście złych humorów, nie unikano z nami rozmów, dzięki czemu udało się nawet to i owo wywiedzieć o bliższej, i dalszej okolicy za rzeką. Uformowaliśmy coś na podobieństwo małej karawanowej drużyny – czworo jeźdźców i trzy juczne konie, dość pokaźnie obładowane. Czułem się trochę dziwnie – ciekawość i ekscytacja mieszały się z pewnym niepokojem. Pierwszy bowiem raz w życiu wyjeżdżałem poza obręb rzymskiego panowania w takiej czy innej jego postaci. Miałem zaleźć się w świecie, w którym nie chroniła mnie już ani powaga, czy prawo cesarstwa, ani jego siła, ani znaczenie mego rodu. Został tylko Festus, nic nikomu nie mówiące imię, ktoś, kto znaczył tyle samo, co każdy inny – a nawet mniej, gdyż był obcy. Zdany wyłącznie na siebie – na własne umiejętności, przemyślność, wytrwałość.
W pewnym sensie szczęśliwie się składało, że z wyglądu, w ubraniu na modłę ni tutaj zwyczajną, ni scytyjską, niekoniecznie przypominałem rzymianina. Ot, jeszcze jeden mieszaniec w mieszaninie tutejszych ludów. Agis był wyraźnie syryjskim Grekiem, ale już najbardziej w oczy rzucała się Asza, kobieta o wyrazistych rysach, z przytroczonym łukiem, głową owiniętą chustą, pewnie prowadząca konia. Ta naturalna w oczach otoczenia swojskość naszej różnorodności, oznaczała większe dla nas bezpieczeństwo. W sumie budziliśmy raczej przelotne zainteresowanie, bez oznak wrogości, jaką na tych ziemiach żywiono wobec wszystkiego, co rzymskie. Jeśli kto mógł mieć wobec nas złe zamiary, to raczej z pobudek złodziejskich, czy wręcz bandyckich, a nie z odruchów plemiennych.
Przez ostatnie miesiące wyzbywałem się stopniowo wielkopańskich nawyków w mowie i zachowaniu, zachowując postawę godności własnej, a nie z pochodzenia. I choć nie był to łatwy egzamin dla mego charakteru, coraz bardziej mi się to podobało. Teraz, przekroczywszy granice imperium, zwolniony z konieczności, narzucanych przez dotychczasowe formuły życia, zyskiwałem swobodę bycia i działania, która sama w sobie była wspaniałym wyzwaniem, tyle że niebywale trudnym i wymagającym. Przekonany, że mu sprostam, nie poddawałem się jednak próżnemu zadufaniu, świadom tego, że muszę zachowywać zarówno czujność, jak i cierpliwość w nauce rzeczy dla mnie nowych – tak w świecie, jak i w samym sobie. Już wcześniej czułem, że ta podróż mnie przemienia, ale teraz to odczucie stawało się wręcz dojmujące, a słowa Marosa z Cypru wracały echem niemal każdego dnia wędrówki.
W drodze z Antiochii do Nisbis zmiany zachodziły jeszcze powoli, wciąż bowiem byłem i czułem się przede wszystkim Tycjanem, na cesarskim terytorium, co i raz wchodzącym w tycjanowskie szaty. Wciąż wszystko było jak należy, uporządkowane w hierarchii, jak nakazuje prawo i obyczaj, a także wedle bogactwa. Każdy znał swoje miejsce, czy mu ono odpowiadało, czy nie. Dla Agisa byłem panem, a on sługą, wobec rodzeństwa zachowywałem rezerwę, podszytą nieufnością. Wyzbywałem się jej powoli, gdyż nie dawali powodu do niepokoju, zachowując się poprawnie i użytecznie. Doceniałem to, lecz wciąż trzymałem miedzy nami wyniosły dystans, jaki narzucała przepaść, oddzielająca mnie z urodzenia od pospolitości, a rzymskiego obywatelstwa od barbarzyńców. Nieoczekiwane uczucie porozumienia i niejakiej bliskości z Aszą podczas wycieczki na pola pod Karrami uznałem za oznakę słabości, wywołanej zrozumiałym wrażeniem chwili.
Ale to chyba od tego się zaczęło we mnie coś przełamywać – najpierw w myśleniu, odczuwaniu, potem w zachowaniu. Już wcześniej polubiłem naukę mowy Scytów, gdyż dawała liczne preteksty do swobodnych rozmów, nawet żartów. Rezerwa zamieniała się w zażyłość, której sprzyjała nieustanna krzątanina przy wozie i w zajazdach. Co prawda, wyręczano mnie przy większości obowiązków, lecz nie obsługiwano już usłużnie, niczym jakiegoś dostojnika. Dojeżdżając do granicy na Tygerze, coraz częściej razem omawialiśmy sprawy praktyczne, związane z dalszą podróżą. W samym Nisbis złapałem się na tym, że nie tyle samodzielnie wydaję dyspozycje, ile zdaję się w wielu decyzjach na wspólne ustalenia, nawet ustępując niekiedy przed argumentami i radami pozostałej trójki. Wielkim dla mnie zaskoczeniem, wręcz paradoksem, okazało się tworzenie więzi, bardziej subtelnej niż tylko rzeczowa i interesowna, zrodzonej bynajmniej nie z wyrafinowanej filozofii i górnolotnej poetyczności, a z powszedniości, i prozy codzienności. W pełni poczułem to w chwili, gdy ruszaliśmy o świcie spod składów Palikosa ku armeńskim górom – już nie obok siebie, ze mną na czele, ale razem ze sobą.
W chwili zaskakującego olśnienia pojąłem wówczas, że dokonało się we mnie coś nieodwracalnego. W pierwszym rzędzie dotyczyło to mego stosunku do towarzyszy podróży, a już szczególnie do Aszy. Nadal byłem dowódcą tej wyprawy, jej komendantem, lecz już nie panem i władcą. Naturalne wydało mi się, że teraz, po równo przyjdzie znosić trudy wędrówki, i wypełniać konieczne czynności w niej niezbędne. Tak też się stało. Oporządzałem konie, stawiałem i zwijałem namioty, ładowałem juki, w nocy trzymałem straż i pilnowałem ognia. Prawda, nie nauczyłem się jednej rzeczy – polowania z łukiem na drobną zwierzynę. W tym nikt z nas nie potrafił dorównać scytyjskiej dziewczynie – a ona z wielką uciechą zapewniała nam tym sposobem świeże mięso i skóry. Nie umiałem też, tak jak Dolan i Agis, czytać znaków na ziemi, drzewach i w powietrzu, wyszukiwać wodę, ukryte tropy, ślady i ścieżki, a nadto rozmaite pułapki natury. Chłopak miał to we krwi, a stary wojak – z doświadczenia.
Choć zachowywaliśmy naturalną hierarchię pozycji, to przecież panował miedzy nami nieznany mi wcześniej stan wspólnoty ludzi, wzajemnie się wspierających, podążających jedną drogą, nie z przymusu, lecz w własnej woli. A przecież niełatwo jest znosić w takich warunkach swe nastroje, lub słabości, gdy nie ma ani czasu, ani nawet ochoty, by się z nimi kryć. Każde udawanie, czy ambicjonalne puszenie się, bywa albo niepotrzebnie irytujące, albo szkodliwe, wręcz groźne. Zresztą, i tak, prędzej czy później, prawda o charakterach wychodzi na wierzch – lepiej więc, gdy zawczasu unika się niezręczności, nawet cichego wstydu za te drobne mistyfikacje.
Wychowany w greckiej tradycji, teraz uzupełniałem swą wiedzę o nowe jej rozumienie. Doszedłem oto do przekonania, iż słuszność starej maksymy o poznawaniu samego siebie więcej sprawdza się w praktyce wspólnego życia, niż w uczonych dysputach. Raz po raz utwierdzałem się na własnej skórze, że uczoność filozofów, pielęgnowana w akademickich gajach, nijak nie ma się do nauki z przeżywania, wespół z innymi, trudów, radości, i smutków zwyczajności i niezwyczajności kolejno mijanych dni. Z jednej strony spełniamy to, co uznajemy za konieczność, lecz z drugiej – wystawiani jesteśmy na próby, zaskakujące i nieprzewidywalne, na które nie mamy gotowych rozwiązań. Liczy się wtedy gotowość stawienia im czoła, nawet jeśli ryzyko budzi lęk, a efekty działania zdają się być niepewne, czy później pozostawiają wiele do życzenia. Gdym tak nieraz zastanawiał się nad tym, odpoczywając wieczorem po kolejnym, męczącym dniu wędrowania, wspominałem z rozbawieniem moje spotkanie z Żydami w Tarsie. Ciekawe, jak też tamci młodzi ludzie radziliby sobie tu, w górach, gdyby zapomnieli zabrać ze sobą swych ksiąg z gotowymi przepisami na picie wody ze studni?
Podobne rozmyślania nachodziły mnie nie raz, i nie dwa, gdy powoli, ale sprawnie przywykałem do nowej odmiany sposobu podróży. Przez pierwsze dwa tygodnie szliśmy szybko, gdyż droga wiodła dość równo, nadto przez liczne, spore osady, gdzie zawsze dawało się – za stosunkowo niewielką opłatą – znaleźć jakiś nocleg, proste wygody i zaopatrzenie. Najpierw skierowaliśmy się ku Besabdzie nad Tygerem, miejscu, które niektórzy zwali wrotami do Armenii. W połowie drogi zboczyliśmy jednak w prawo, przekraczając tę wielką rzekę nieco niżej, i, idąc w dół jej dopływu, zwanego tu Kaburem, dotarliśmy do dziwnego miasta Zach, zamieszkałego przez jedno z plemion syryjskich, chyba spokrewnionych z Medami. Ta ogromna, rzeczna wyspa, połączona mostami z przedmieściami na lądzie, jakby pomniejszona Antiochia, znakomicie nadaje się na obronną fortecę. Ciekawe, czy i do tego przed wiekami przyłożył rękę któryś z dowódców Aleksandra? Nie omieszkałem jej sobie dobrze obejrzeć, nie tylko z własnej ciekawości, lecz pamiętając również, co obiecałem Korbulonowi.
W oddali dawało się dostrzec już zarysy wielkich gór, które zamierzaliśmy przekroczyć. Ale czekało nas jeszcze długie, acz ponoć w miarę znośne wędrowanie ścieżkami u ich podnóża, co – po zasięgnięciu języka u miejscowych – mogło potrwać kolejne dwa tygodnie. Dopiero tam miały zacząć się większe trudności. By najszybciej i najkrócej przejść na drugą stronę, ku medyjskiej Atropatene nad jeziorem Spauta, przyjdzie szukać wysoko małych rzek, do niego spływających. Ostrzeżono nas, że bez pomocy mieszkających tam górali łatwo się pogubić i zginąć z kretesem. Dolan z Aszą pamiętali, że prowadzono ich tamtędy, ale którędy dokładnie – tego nie potrafili określić. Twierdzili jednak, że gdy znajdą się już w tamtej okolicy, na pewno poznają to po znakach i miejscach, które wryły im się w pamięć. Cóż, pozostawało tylko iść dalej, licząc na to, że koniec końców odnajdziemy sposób, by jakoś tamtędy przejść.
Ponieważ przyjęto nas tu dość przyjaźnie, więc zastanawialiśmy się, czy aby nie odpocząć w mieście kilka dni, i nieco się oporządzić ze sobą i dobytkiem. Sprawę rozstrzygnął przypadek, pewne wydarzenie, które umocniło mnie w przekonaniu, jak mało umiem się jeszcze poruszać między ludźmi jako człowiek zwyczajny, a nie rzymski patrycjusz. Drugiego dnia po przyjeździe, przed wieczorem, gdy siedzieliśmy w lichej gospodzie, przy równie lichym posiłku, dosiadł się do nas jakiś człowiek z dzbankiem obrzydliwie cuchnącego napoju, i całkiem grzecznie począł rozpytywać, kim jesteśmy. Ponieważ utarło się, że to ja prowadzę takie rozmowy, powiedziałem mu to i owo, bez wyjawiania naszego pochodzenia, zaznaczając tylko, że chcemy iść w stronę dalekich gór. Widział w nas wędrownych kupców, więc pytał, czy czegoś nie kupimy, albo czy mamy coś na wymianę. Podziękowałem za zainteresowanie, ale wymówiłem się od handlowania.
Nie był natarczywy, więc rozmawialiśmy dalej, już o sprawach codziennych i miejscowych, także o dalekim świecie, którego bardzo był ciekawy. Zacząłem i ja wypytywać o zwyczaje, o pracę, o wojny i żołnierzy, o okolicę. Gdy już kończyliśmy, dodał jeszcze, że obcy z tak daleka są tu rzadkością, a jemu było miło nas poznać. Odparłem, że i ja pierwszy raz zapuściłem się na te ziemie, i że wszystko tu bardzo mnie interesuje. Po tej wymianie uprzejmości pożegnał się, i odszedł.
Jakie było moje zdziwienie, gdy następnego ranka, pojawił się znowu, tym razem z zaskakującą propozycją. Otóż jego syn miał się tego dnia żenić, a on uznał, że warto by zaprosić tak ciekawych gości na te uroczystość. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Odmówić nie wypadało, ale i zgodzić się było trochę strach, gdyż nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć. A nuż zamyślają coś dla nas niebezpiecznego, jakąś pułapkę, albo bandycką sztuczkę? W rozterce zerknąłem na Aszę, która, widząc moje niezdecydowanie, lekko pokiwała głową z aprobatą. Nie wiedząc, w czym rzecz, uznałem, że ma chyba w tym jakąś swoją rację, którą postanowiłem uznać. Zaproszenie przyjąłem, oznajmiając, że bardzo jestem za nie wdzięczny, i że przyjdę – ale wraz z tą tu kobietą. Nawet zbytnio się nie zdziwił, pokiwał głową ze zrozumieniem, i wyjaśnił na odchodnym, gdzie mamy szukać jego domu.
Gdy odszedł, Asza wyjaśniła mi, że spotkał nas zaszczyt, którego nie wolno odmawiać. Z jej wyjaśnień pojąłem, że nieprzyjęcie go mogłoby nam zaszkodzić – nie tylko tu, ale i dalszej drodze.
– Nie wiesz, panie, jak tu się szybko roznoszą wieści. Ta pójdzie dalej, więc trzeba dobrze ją wykorzystać.
– Niby jak?
– Tu żyje jedno plemię ale rządzą duże rodziny. Jedna łączy się z drugą..
– To jeszcze niczego nie tłumaczy.
– Dokoła są sami swoi, nawet daleko stąd. Jeśli ci, tutaj, zechcą, mogą nam podróż ułatwić. Jak nie, to utrudnią. U nas tak jest. Gdy idziesz, wyprzedza cię wieść, albo dobra, albo zła. I będziesz miał tak, jaka ona będzie.
Tłumaczyła mi to jeszcze czas jakiś, i chyba pojąłem w czym rzecz. Cóż, czy to Rzym, czy barbarzyńcy – wszędzie jest tak samo. Za jakiego cię uznają, tam cię wpuszczają. Bez aprobaty gromady, choćby i rozporoszonej, nie masz w niej czego szukać. Różne światy, różne narody, ale zasada ta sama, tyle że w obyczaju niekiedy objawia się w sposób dla nas niepojęty. To samo dotyczy zagrożeń. Trochę się spieraliśmy, ale ustąpiłem, gdyż lepiej rozumiała to, co dla mnie tu obce i dzikie.
Nie było więc już co więcej deliberować, niemniej czekałem popołudnia z lekkim niepokojem. Asza przygotowała nam ubrania, a na koniec oświadczyła stanowczo, że koniecznie musimy zabrać ze sobą jakieś dary. Że tak się godzi, sam się domyślałem, ale brakło mi konceptu, jak z tego wybrnąć. Rada w radę wyszło na to, że ona ofiaruje przyszłej żonie mały woreczek soli, ja zaś – panu młodemu, mały sztylet z zapasów, jakie mieliśmy na handel. Gdy zauważyłem, że to jednak chyba zbytek hojności, stwierdziła, że i tak w drodze zysk z tego będzie większy, niż to jest warte w samym towarze Przed wyjściem nakazałem jeszcze Agisowi, by mieli z Dolanem na wszystko baczenie, rozglądali się, i nasłuchiwali, czy aby nie będzie działo się coś niepokojącego.
Gdy przyszliśmy, ujrzałem przed domem spore zgromadzenie, jakby na coś czekające. Ktoś przywołał gospodarza, a ten, powitawszy nas, przedstawił kilku swoim ziomkom. Po krótkim czasie rozpoczęła się bardzo widowiskowa ceremonia, którą z wielkim hałasem poprowadził miejscowy ni to kapłan, ni to czarownik. Asza szepnęła mi na ucho, że młodzi muszą być ze znaczących rodzin, i że duże interesy tu wchodzą w grę, bo u zwykłych ludzi tak bogatych rytuałów się nie odprawia. Niewiele z tego rozumiałem, zwróciłem jednak uwagę, że narzeczona, choć prawie jeszcze dziecko, wcale nie wyglądała na wystraszoną. Tu chyba rzeczywiście odbył się jakiś handel, a młodzi byli dla niego albo pretekstem, albo jego zwieńczeniem i przypieczętowaniem. Niewiele więc różniło się to w treści i istocie od naszych zwyczajów, tyle że w innej oprawie, i na inną miarę.
Po zakończeniu obrzędów, przyszła pora na składanie darów. Senior rodziny dał znak, by nas puszczono pierwszych, co miało oznaczać, wszem i wobec, wielki dla nas honor. W duchu dziękowałem bogom, że posłuchałem Aszy, gdyż wielką konfuzją byłoby, gdybyśmy przyszli z pustymi rękami, albo z czymś mało atrakcyjnym. Przytomnie pokazałem najpierw wszystkim sztylet, który przyniosłem, potem podałem go ojcu, a ten, okazawszy swoje wielkie ukontentowanie, wręczył go ożenionemu właśnie synowi. Asza, odczekawszy chwilę, z rytualnym namaszczeniem, podeszła do stołu, skłoniła się nisko, po czym położyła na nim woreczek z solą. Gdy gospodarz sprawdził jego zawartość, cisza oczekiwania wypełniła się głośnym gwarem uznania.
– Wiesz, obcy przybyszu, co dobre, i co się należy – gospodarz wyraził zadowolenie uniesieniem ręki. – Siądź, i bądź naszym gościem – wskazał miejsce niedaleko siebie.
Asza poszła do kobiet, ja zaś zasiadłem w gronie starszych, mając za sąsiada owego czarownika, w ozdobnej szacie, i z pomalowana twarzą. Gdy skończono składanie darów, i ustały mowy pochwalne, zaczęła się uczta. Jedzenie pozwalało mi bardziej słuchać, niż mówić od siebie, czy odpowiadać na różne pytania. Czułem się niezwykle, trochę jak w teatrze, w którym gram na samym proscenium. Panowała wielka wesołość, mnie jednak dokuczał straszny zaduch, i panujący dokoła brud, a z tym i niechęć do tego, co podsuwano mi pod nos. Potrawy były albo mdłe, albo strasznie ostre, a już najgorszy okazał się dziwny napój, który tu pito w ogromnych ilościach. Wymawiałem się, jak mogłem, ale przecież nie dało się w ogóle nie kosztować poczęstunku, bo byłoby to wielką obrazą.
Po jakimś czasie zgromadzeni goście wylegli na dwór, wszystko się przemieszało w okrzykach, popisach siły i zręczności, drobnych bójkach, w wabieniu kobiet, kotłowaninie dzieci i psów. Po jakimś czasie wstałem i ja, zbliżyłem się do gospodarza, i, wyraziwszy mu wpierw swoją wdzięczność za gościnę, spytałem, czy nie uczynię jakiej niegrzeczności, jeśli się już oddalę. Jego zgodę musiałem okupić wypiciem jeszcze jednego dzbana tego obrzydliwego napitku, ale w końcu wyplątałem się zza stołu, kierując ku wyjściu. W tej samej chwili wyszła z tłumu czujnie wszystko obserwująca Asza, i bez słowa stanęła dwa kroki za mną. Zaskoczyła mnie jeszcze uwaga, jaką wygłosił żegnający się ze mną czarownik.
– Niezwykłym jesteś człowiekiem, przybyszu. Strzegą cię dobre duchy, które odganiają złe demony. Oby cię nigdy nie opuszczały – rzekł z emfazą, co nie uszło uwagi otoczenia.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, skinąłem głową bez słowa, i żegnany życzliwymi gestami i okrzykami, szybko oddaliłem się w stronę naszego lokum. Asza zrównała się z mną, przerywając milczenie krótkim komentarzem.
– Uszanowałeś ich, a oni uszanowali ciebie. Ale najważniejsze były dobre słowa czarownika. Przekonasz się, panie. Nic ci nie grozi. I nikt teraz nie odważy się podnieść na ciebie ręki. Nawet daleko stąd.
– Skąd, niby, ta jego łaskawość? – od dawna irytowała mnie łatwowierność wobec przesądów. Więcej w nich fantazji, niż rozumnego sensu. W dzisiejszym zdarzeniu nie znajdowałem nic ponad to, co zobaczyłem na własne oczy. Prawda, byłem zadowolony, że poznałem coś dla mnie nowego, ale w tej chwili czułem ulgę, że już stamtąd wyszedłem. Moja gotowość do bycia nowym człowiekiem wystawiona została na wielką próbę. Słowa Aszy, wypowiedziane z takim przekonaniem, przyjąłem za puste prorokowanie, gdyż nazbyt dobrze wiedziałem, jak mało warte są sztuczki i przepowiednie wróżbitów – nawet z tych największych świątyń. A co dopiero mówić o tym tutaj, malowanym dzikusie.
– Nie śmiej się. On wie, co mówi.
– Że niby widzi duchy i demony?
– A skąd wiesz, że nie? – jej przekorny opór mnie zadziwił, ale zamilkłem. Jeszcze tego brakowało, żebym wdawał się z kobietą w próżne spory, zwłaszcza takie, w których rozum staje naprzeciw babskim przeczuciom.
Było jednak coś w tym, co powiedziała. Przez czas postoju w miasteczku ludzie traktowali nas życzliwie, jak na obcych. Nie unikali rozmów, wiele więc się dowiedziałem o ich historii i obyczajach, co skrzętnie zebrałem w pamięci, by w swoim czasie dokładnie to opisać. Gdy poznani przez mnie gospodarze ocknęli się po weselu, które trwało jeszcze przez następny dzień, długo naradzałem się z nimi, jaką drogę teraz wybrać, gdyż okazało się, że można iść dalej na dwa sposoby. Albo od razu wzdłuż gór, albo, po niewielkim przejściu na południu, dalej, już wielką wyżyną, mniej uciążliwą w przejściu, tyle że mało zaludnioną, i przez to wymagającą nocowania w namiotach. Pora była zimna, ale przeważyła nie tyle nawet wygoda, czy mniejsza odległość, ile to, że pierwsza trasa była pewniejsza, gdyż biegła po większej części wzdłuż długiej rzeki, zwanej Zab, i jej dopływów. Trudno się tam więc zgubić, a ponadto z opowieści i komentarzy mych rozmówców wynikało też, że żyje tam wszędzie tam ten sam lud, co i tu.
Choć pochlebiam sobie, że nieźle znam geografię, to jednak nie byłem w stanie się rozeznać, skąd się ów lud wywodzi, gdyż było tu pomieszanie chyba wszystkich ze wszystkimi – Medów, Persów, Syryjczyków, Armenów, Scytów, Kimeryjczyków; usłyszałem też zupełnie nieznaną mi nazwę Hurran. Brakło czasu, by to wyjaśniać, zresztą nawet nie byłoby nawet z kim, skoro nie mają tu żadnej innej historii jak tylko przekazy w baśniach i pieśniach. Przez wieki, niczym w tyglu, stopiło się to w jedną całość. Tak, czy owak, wziąłem pod rozwagę – choć nie bez niejakiego sceptycyzmu – opinię Aszy o roznoszeniu się wieści, i o możliwej dla tej przyczyny przychylności ludzi, jakich napotkamy. Podjąłem więc decyzję i dałem znak do wyjazdu – nie było już co dłużej zwlekać.