4. Tyr
Gdy podpływaliśmy do nabrzeża, kapitan wskazał mi kilka osobliwości miasta, które dawało się dostrzec od strony morza. Nie było jednak czasu na wdawanie się w szczegóły. Musiał zająć się komendami przy sterze i żaglu, a ja wolałem usunąć się marynarzom z drogi, by nie przeszkadzać w manewrowaniu statkiem. Opłynęliśmy twierdzę na skałach i skierowaliśmy się w stronę portu północnego – serca handlowego Tyru. Z dala było już dobrze widać skraj ogromnego targowiska oraz okalającą go kolumnadę. Dalej, za szeroką groblą, rozłożyła się mieszkalna część tego starożytnego grodu, zwana niegdyś Uszu. Nawet stąd dało się zauważyć, że domy w Tyrze są wysokie ponad zwykłą miarę, o wiele wyższe niż w Rzymie. Tłumaczyłem to sobie tym, że na kamienistych wyspach z groblami, na skalnym lądzie, miejsca do wygodnego i taniego budowania jest mało, więc zmyślni mieszkańcy powiększali swe siedziby nie wszerz, a w górę!
Gdy w końcu dobiliśmy do nabrzeża, zabrałem swe torby podróżne i pożegnałem się ciepło z dzielnym Loganem, rozpytawszy go wpierw, gdzie najlepiej szukać jakiegoś w miarę bezpiecznego noclegu.
– Radzę, panie, obejść plac i iść w stronę hipodromu.
– Nie do miasta?
– Nie, w mieście łatwo się zgubić. A tam są niezłe gospody i tawerny dla każdego towarzystwa. I na każdą kiesę. Na pewno znajdziesz coś dla siebie.
– Zrobię, jak radzisz.
– I jeszcze jedno. Uważaj na małych złodziejaszków. Chodzą grupkami. Robią zamieszanie, a jeden tnie nożykiem paski od toreb. Ani się nie spostrzeżesz jak cię okradną i znikną w tłumie.
– Stare sposoby. Znam się na tym.
– To i dobrze. Strzeż się też młodych dziewcząt na ulicach.
– Tylko na ulicach? – spytałem żartobliwie.
– Innych też, ale te tutaj potrafią być wyjątkowo paskudne.
– Chyba nie szpetne?
– Nie, ale sprytne. Dobrze wyszkolone.
– Wyszkolone? Do czego?
– Wabią rozmową, a potem podnoszą krzyk, że dobierasz się do niewiniątek. Wspólnicy, niby przechodnie, podnoszą gwałt, zjawiają się strażnicy, i trzeba się wykupywać, nieraz bardzo słono. Dużo przy tym hałasu, wszyscy cię widzą. A kto zechce – zapamięta.
– Chytre.
– Dużo tu chytrości na obcych. Miarkuj otwartość, a nie stracisz.
– Zapamiętam.
Pożegnaliśmy się – i zszedłem na ląd. Było jeszcze wcześnie, więc postanowiłem najpierw poszukać naszej faktorii, żeby jak najszybciej zająć się przygotowaniami do dalszej drogi. Miałem dla tutejszego zarządcy kilka poleceń od ojca, ale i sporo własnych pytań. Trzeba było mi rozeznać się, co może mnie tu czekać, wziąć trochę pieniędzy, znaleźć sposób na dostanie się do Antiochii. No i wywiedzieć się, gdzie, jak, i u kogo rozpytać o stare dzieje, i o pamięć o Maesie. W tej sprawie nie liczyłem tu na wiele, ale spróbować nigdy nie zawadzi.
Czas zbytnio mnie nie naglił, więc postanowiłem, że zostanę w Tyrze dni kilka, by obejrzeć sobie miasto i okolice. W końcu moja wyprawa miała być nie tylko wypełnianiem obowiązków i planów rodzinnych, ale i własną nauką. Dobrze wykorzystana ciekawość więcej nieraz przynosi korzyści, niż samo tylko zmierzanie do celu, bez oglądania się na boki. Tak sobie przemyśliwując, doszedłem do pierwszych kolumn wokół targowiska. Przede mną roiły się tłumy ludzi, krążących między kramami, straganami, budkami i budami, namiotami, wokół długich stołów, gdzie wystawiano wszystko, co oferuje świat. Nie byłbym dzieckiem swego rodu, gdybym nie zechciał choć na chwilę wkroczyć na to naturalne pole bitwy o towar i zysk. Znałem trochę obyczaje placów targowych, więc od razu dostrzegłem, że i tu, owym pozornym chaosem, rządzi ten sam, co wszędzie, porządek.
Reguła to prosta – im co cenniejsze, tym lepiej jest strzeżone przed naporem tłumu. Kupujący musi być w zasięgu ręki właściciela, albo jego strażnika. Do tego kupcy gromadzą się wedle rodzajów towaru. Choć ze sobą rywalizują, to przecież trzymają się razem. Były tu więc całe uliczki sprzedawców broni i narzędzi, ubiorów, tkanin i haftów, drogich przypraw, naczyń, szkła, rzadkości wszelkiego pochodzenia, ozdób, szlachetnych kamieni i pereł, wyrobów z miedzi, srebra i złota. Dostrzegłem miejsca, wydzielone na odległym skraju targowiska, do handlu wszelką zwierzyną, nawet psami myśliwskimi i dziwadłami z dalekich krain. Były wreszcie i te, największej rozległości, gdzie się zwykle wystawia każde jedzenie z lądu, morza i powietrza – ryby, mięsa, wina, owoce, oliwę, zboże, słodkości. Tam właśnie panuje największy gwar, przekrzykiwanie, zawodzenie – słowem, teatr tysięcy aktorów i widzów jednocześnie.
Ale to, co ważniejsze, tak jak zawsze i wszędzie, działo się nie na samym placu, tylko pod portykami. W ich cieniu zwykł bowiem rozsiadać się luksus, kaprys oraz prawdziwie duży interes i pieniądz. Jest tu ciszej, jakby bardziej sekretnie, nie tak w ciżbie, na widoku. Wzdłuż kolumnady zawierają umowy bogaci z bogatymi, a wszystko spisują skrybowie pod czujnym okiem rachmistrzów. Popija się wino, wystawiając na pokaz pewność siebie. Wokół kręci się straż miejska, zapewniając spokój i bezpieczeństwo. Kapitanowie statków umawiają trasy i terminy dostaw. Tu i ówdzie wypatrzeć można celników z portu, węszących za łapówkami. Żaden wielki transport towarów nie może obejść się bez ich udziału – i lepkich rąk. W dobrze zorganizowanym światku, cenniki za ich przysługi są ustalone miejscowym obyczajem, więc wszyscy są zadowoleni. Biada temu, kto chciałby naruszyć tę uświęconą od wieków tradycję. Gdy trafi się nadgorliwy albo nazbyt chciwy urzędnik, szybko znika – zwykle w morskich odmętach. Dowiedziałem się później, że mają tu na to swój osobliwy sposób. Mury i wieże strażnicze wokół portu po większej części kończą się schodami, prowadzącymi wprost do morza. Człek, dajmy na to pijany, lub nieuważny, po prostu idzie sobie tamtędy – a że zapomni się, i wpadnie do wody, to już jego strata.
Jednak te największe już fortuny rzadko kiedy pod te kolumny zaglądają. Najlepszym bowiem towarem jest sam pieniądz, który nie lubi wystawiać się na widok tłumów. Tłum, to są grosze – prawda, że ciułane do dużych sum, ale jednak grosze. Prawdziwie wielkie zyski robi się na planach i udziałach, oraz na polityce. A jedno i drugie zdecydowanie lepiej i pewniej czuje się w ciszy prywatności. Kto ma wolne talenty, przeznacza je do obrotu w dużych przedsięwzięciach. Jedne przynoszą straty, inne – zwłaszcza jeśli trafione – ogromne korzyści, zarówno w złocie, jak i w łaskawości historii. Gdy kto wie, gdzie, i na co użyczać kredytu na lichwę lub ryzyko, ten, nie ruszając się z miejsca, znacznie pomnaża i majątek, i wpływy. Te chytre zawiłości są tylko dla wybranych, spotykających się w wystawnych willach i pałacach, z dala od miejskiego gwaru. To oni puszczają w ruch ludzi, statki, towary, na koniec wojska. Gra się o wielkie stawki, ryzyko bywa niekiedy ogromne, ale ogromne też są tam zyski – albo straty – nieraz dla całych miast i narodów.
Tycjanowie przez ostatnie sto lat zyskali sobie pierwsze miejsce wśród graczy największych, wszelako nie obnosząc się z tym ponad to, co konieczne przy interesach i zawirowaniach polityki. Od dziecka widywałem w domu rodzinnym wiele takich cichych spotkań w małym kręgu, choć, oczywiście, nie wiedziałem zrazu czym tak naprawdę są. Dopiero z czasem zacząłem pojmować, co się za nimi kryło, tym bardziej, że dziadek, mając mnie za swego pupila, szykowanego do szczególnych zadań, nie raz, i nie dwa, skłonny był wtrącić to i owo, przeznaczone tylko dla moich uszu. Wtedy ujawniała się jego prawdziwa natura. Był mi bliski, miałem go za człowieka dobrego i serdecznego, ale przecież z latami coraz wyraźniej dostrzegałem, jaki potrafi być bezwzględny, nawet okrutny wobec tych, z którymi prowadził swoje gry.
Wiele się przy nim nauczyłem, ale wciąż nie wiem czy dobra to nauka – choć przecież potrzebna i konieczna, by żyć. Osobliwie zdumiewa mnie, i wciąż ekscytuje, jaką pieniądz daje władzę nad ludźmi. Jego główni szafarze, mają w ręku ludzkie umysły, uczucia, słabości, namiętności, plany, nadzieje, losy. Wystarczy uderzyć w odpowiednią strunę, a dumni chylą karki, krzykliwi – milkną, hardzi – miękną, sprawiedliwi – tracą wzrok, szlachetni – zapominają o cnotach. Królom mąci się rozum, i ruszają na wojny, żeby kosztem tysięcy trupów grabić innych. Kobiety oddają się każdemu za byle świecidełka. Augurowie wymyślają bzdury, żeby tylko przymilać się, i jak najdrożej kupczyć cudzą nadzieją. Możni i bogaci, mali i biedni – wszyscy, na dźwięk złota, lub za obietnicę jego dostania, gotowi są robić cokolwiek, czego zapragnie jego dawca. Zabić zgwałcić, zamordować, okraść, wystawić kogoś, albo i siebie, na pohańbienie, sprzedać własnego ojca lub własne plemię, świadczyć fałsz, pokłonić się każdemu bogu i panu – to tylko kwestia ceny.
Tak było, jest, będzie zawsze i wszędzie, bo to chyba jedno z niewielu prawdziwie stałych praw natury. Prawa moralne to ledwie ozdobny do nich dodatek, który zwykle idzie na końcu. Niewielu stawia je sobie za wzór, a i oni, gdy ich przyciśnie konieczność, jakiś gwałt albo chwilowy poryw bezrozumności, gotowi są – tak jak większość – poświęcić je na ołtarzu hipokryzji. Wszak uznanie czegoś za konieczność, to w końcu kwestia umowności, co czyni rzecz całą grą wybiegów i pokrętności w oszukiwaniu samego siebie.
Przyszedł mi naraz na pamięć mój dobry przyjaciel, Seneka, z którym razem niegdyś pobieraliśmy nauki, a który utrzymuje, iż uprawia sztukę stoików. Mimo młodego wieku ma się za wielkiego filozofa od moralności. Gdy spotykaliśmy się przed dwoma miesiącami w Aleksandrii, więcej rozprawiał o sławie i zbytkach, niż o duszy i cnotach. Jego wyniosła obojętność wobec marności świata dziwnie jakoś ulatniała się, gdy skwapliwie korzystał z przyjemności i przywilejów, jakie mu dawała pozycja w gościnie u wuja Galeriusa, rzymskiego prefekta Egiptu. Pewnego dnia, gdyśmy przechadzali się po salach biblioteki aleksandryjskiej, przeglądając jakiś zwój, rzucił od niechcenia:
– Wiesz, Festusie, piękne to wszystko i uczone, ale strasznie zakurzone. Pamiętasz, jak Attalus uczył nas, że największym bogactwem jest mądrość? Ale chyba nie miał racji, że musi iść w parze z ascetyzmem.
– Nie wiem, nie potrafię tego rozsądzić. Na mądrość jestem chyba za młody, a do ascezy nie mam skłonności. Może to przychodzi z wiekiem?
– Nie interesuje mnie czekanie, zwłaszcza kiedy nie wiadomo jaki będzie skutek.
– Zatem ćwicz się w jednym, a może dojdziesz do drugiego.
– To zła figura logiczna. Zastanów się. Czyżby warunkiem koniecznym bycia mędrcem miało być poprzestawanie na małym? Pozostawanie na uboczu? Gdzieś, na jakiejś półce? – spytał, wskazując na stosy porozkładanych wokół manuskryptów.
– Masz inny pomysł?
– Dowiodę własnym życiem, że ten warunek jest bez sensu. To będzie mój wkład w filozofię praktyczną.
– Ambitnie. Od czego zaczniesz?
– Od powrotu do Rzymu. Tam się wszystko zaczyna.
– Ale łatwo też tam skończyć. Nawet źle skończyć.
– Co masz na myśli?
– Rzym to arena. I to nie do filozoficznych dysput o mądrości.
– Cóż, zatem spróbuję skutecznie uwieść zebraną tam publiczność – odłożył trzymaną w ręku księgę. – Chodźmy, na dzisiaj mam dość.
Więcej do tematu już nie wracaliśmy. Gdy rozstawaliśmy się przed moim wyjazdem w dalszą drogę, życzyłem mu, żeby uważał na siebie. Jest słabego zdrowia, więc łatwo może dostać zadyszki, chcąc zyskać status takiego nowatora w filozofii, jaki sobie umyślił. Ciekawe też, jakim go zastanę, gdy wrócę – a mam przecież taką nadzieję.
Wspomnienie Seneki, jak nagle przyszło, tak równie nagle się ulotniło. Cofnąłem się z placu pod kolumny i przysiadłem na chwilę przy długim stole gościnnym, przy którym kilku mężczyzn raczyło się winem, serwowanym przez usłużnego sprzedawcę. Kazałem sobie podać coś lekkiego i zimnego dla ochłody. Na moje wyczucie dochodziło południe, powietrze gęstniało, a tłum na targowisku powoli, ale wyraźnie, zaczynał maleć. Do wieczora zniknie grubo ponad połowa kramów i towarów, a plac wypełni się zabawami i uciechami, muzyką, tańcem, pokusami i występkiem, kuglarstwem i hazardem, nowinkami i plotkami, gwarem miejskiego życia wszystkich stanów. Pomyślałem, że jeśli nie zmoże mnie zmęczenie, wrócę tu później i chętnie to obejrzę.
Potrzeba mi było pilnie odszukać naszą faktorię, by rozmówić się z zarządcą. Miałem mu do przekazania kilka poleceń od ojca, trzeba też byłoby znaleźć jakiś zaufany statek do Antiochii. Kończyły mi się już pieniądze. Mogłem, oczywiście, pójść do miejscowych bankierów na list zastawny, lecz wtedy od razu wydałoby się kim jestem. Wolałem więc sięgnąć do kasy rodzinnej i pozostać tu jako obcy. Pomny doświadczenia z Loganem, powtórzyłem sobie w duchu, że roztropności i ostrożności nigdy za mało, gdy nie ma się pewności, co może się wydarzyć i kto zechce się tobą zainteresować za twoimi plecami. Zapłaciłem, co się należało, wstałem i ruszyłem do miasta.
Przed podróżą wyuczyłem się jak trafiać do naszych faktorii w miastach, do których planowałem zawitać. Teraz więc, rozpytując dla pewności o drogę, dość szybko odnalazłem właściwy dom, niewiele ponad kilka stadiów od placu targowego. Gdy wszedłem, służący zaprowadził mnie do części oficjalnej, złożonej z dwóch sporych sal, należycie wyposażonych i dość gustownie ozdobionych. Po chwili pojawił się zarządca, o dziwnym imieniu Filipon, człowiek jeszcze młody, wysoki, chudy, o pociągłej twarzy. Na pierwszy rzut wydał się powściągliwy i ostrożny, co raczej dobrze o nim świadczyło. Przywitaliśmy się, a gdy oznajmiłem, kim jestem, skłonił się uprzejmie, acz bez uniżoności.
– Witaj, panie. Już od miesiąca czekam na twe przybycie. Przyznam, że zacząłem się niepokoić. Nie było cię na statku, którym miałeś przypłynąć Mam nadzieję, że za tym opóźnieniem nie kryją się jakieś niemiłe okoliczności.
– Witam cię, Filiponie. Wszystko jest w porządku. Miałem niespodziewaną przerwę w podróży, ale to nic ważnego.
– Spocznij, proszę. Każę przygotować pokój i posiłek.
– Chętnie coś zjem, ale z pokojami daj sobie spokój. Zamieszkam w jakimś domu podróżnym.
– Czemu?
– Chcę uchodzić za obcego. Gdybym tu zamieszkał, ktoś wścibski łatwo by doszedł, kim jestem.
– Rozumiem. Twoja wola, panie. Ale tu byłbyś bardziej bezpieczny.
– Tak postanowiłem.
– Będzie, jak zechcesz.
– Doskonale. Mam kilka poleceń od ojca. I kilka własnych pytań.
– Zaraz przygotuję księgi i dokumenty.
– Nie przyjechałem tu, żeby je przeglądać. Jestem, by tak rzec, przejazdem.
– Zatem nie zabawisz długo.
– Tak krótko, jak się da.
Filipon wezwał służącego, kazał przynieść wina i wydał dyspozycje co do jedzenia. Usiedliśmy, wyjąłem z sakwy kartę z zapiskami ojca, i punkt po punkcie odczytałem, co było przeznaczone dla jego wiadomości – zalecenia handlowe, rodzaje towarów, jakie ma wysłać, co kupować, czego zaniechać, uwagi na temat liczb, procentów, ludzi, jacy mają się niebawem tu zjawić, i z czym. Nie wprowadzony w bieżące sprawy, darowałem sobie ich szczegółowe omawianie. Na końcu ojciec nakazał memu gospodarzowi, by wydał mi każdą sumę, jakiej zażądam i zapewnił na dalszą drogę pewny transport morski wedle mego życzenia. Dodałem od siebie, że chciałbym też przewodnika, i poprosiłem, by do mego wyjazdu przechował u siebie torbę z pewnymi dokumentami, jakie przy sobie miałem. Nie zamierzałem nosić ich ze sobą, a dom podróżny, z oczywistych względów, nie byłby miejscem właściwym i bezpiecznym, by móc je tam na całe dni zostawiać. Zresztą, najważniejsze i tak nosiłem przy sobie, zmyślnie schowane pod ubiorem.
Rozmawialiśmy swobodnie, nie chciałem, by miał mnie za nasłanego kontrolera czy nazbyt dociekliwego syna właściciela interesu. Filipon szybko zorientował się, że inny jest cel mej podróży, i że nic mu do tego. Jedyne, o co go dokładnie wypytałem, to nasza faktoria w Antiochii, i sytuacja na urzędach cesarskich w Syrii. Ciekawiło mnie też, czy często docierają tu transporty towarów z dalekiej Azji – jak są duże, co przywożą, i czy miejscowi kupcy nas do nich dopuszczają.
– Przyjeżdżają rzadko, zwykle są niewielkie, choć bardzo zyskowne. Trudno się do nich dobrać, bo wszystko przechwytują dwa miejscowe domy.
– Co znaczy – przechwytują?
– Mają wśród handlarzy swoich ludzi, dobrze przekupionych. Ci nie dopuszczają nikogo innego do transakcji. Gotowi są nawet zabijać.
– Można przebić stawki?
– Strasznie są chciwi. Znają swoją cenę.
– Nie ma sposobu?
– Tu na miejscu – nie. Między Tyrem, a Palmyrą, prawie wszystko trzymają w ręku ludzie Plocamusa.
– Prawie?
– Nie są wszechmocni. Na szczęście tu, na miejscu, dało się dobrze domówić z tymi, którzy barwią duże partie jedwabiu. Zysk może mniejszy, bo trzeba ich przekupywać cenami, ale wolą Tycjanów, bo bardziej jesteśmy pewni w Syrii i Rzymie.
– A co z innymi towarami?
– Doskonale. Jeśli chcesz, panie, pokaże ci rachunki.
– Chyba nie chcę. Na pewno nie teraz.
Nie znałem tutejszych stosunków, nie chciałem więc dalej drążyć sprawy. Pomyślałem, że Filipon nazbyt chyba przesadza ze swą ostrożnością. Ale może miał rację. Dom bankowy Anniusa Plocamusa urósł w siłę i strasznie zaczął się rozpychać w handlu. Postawił na szlaki arabskie z Persji, do niedawna jeszcze najważniejsze, w nadziei, że tamtędy trafi przez morza do tajemniczych Indów. Ma już nawet pewne sukcesy, ale brakuje mu statków. Mimo swych milionów, nie dorobił się też tak dobrych stosunków jakie przez dziesiątki lat, z doskonałym skutkiem, wyrabiali sobie Tycjanowie w samym Rzymie. Wciąż poza jego zasięgiem pozostaje Syria, jej partyjskie oraz cylickie sąsiedztwo i zaplecze, co budzi w nim gwałtowną, ale i bezsilną zawiść. Nadane nam niegdyś przywileje podatkowe i prawa, odnawiane przy kolejnych zmianach władzy dzięki zapobiegliwości Artusa, starego Festusa i mojego ojca, są nie do obalenia. Nie bez znaczenia jest też nasza, od zawsze przemyślana, cierpliwa i skuteczna polityka umieszczania swych ludzi w rozmaitych miejscach, gdzie władza nie tyle jest widoczna, ile znacząca przez udział w podejmowaniu ważnych decyzji.
Zresztą ludziom takim, jak Plocamus, brakuje pewnych cech i umiejętności, niezbędnych przy wielkich grach o wielkie stawki. Gubi ich straszliwa zachłanność, chciwość na szybkie zyski, i chełpliwość. Nie potrafią powściągnąć pragnienia popisu przed każdym bez wyjątku. Nie sztuką jest błyszczeć, jest nią natomiast wiedzieć, że owe błyski to tylko pozór, niekiedy przydatny, ale częściej wręcz szkodliwy. Głupiec, który szybko zdobywa wielkie bogactwo, lubi szybko i głośno się nim popisywać. Przekracza wtedy nie tylko miarę przyzwoitości czy dobrego smaku, ale i granicę śmieszności. Budzi nie tyle podziw, ile wzgardę, którą stara się przykrywać coraz grubszą pozłotą i wielką rozrzutnością. Ta ostatnia nie ma jednak nic wspólnego z rozumnie szafowaną hojnością, przypomina raczej szaleństwa szulera, upojonego chwilową wygraną.
Z dalszych opisów Filipona pojąłem, że w handlowym światku Tyru wszystko zachowane jest tak, jak dawno zostało poukładane między głównymi graczami. Naruszenie tej delikatnej i nieco chwiejnej równowagi groziłoby awanturami, a co najgorsze – zmową wielu rywali, naprzeciwko której nie mielibyśmy zbyt dużych szans. Zaniechałem więc tematu, tym bardziej, że ojciec nakazał mi, bym nie mieszał się w interesy miejscowych faktorii.
Umówiliśmy się na dzień następny, a gospodarz wezwał służącego, by wziął moje torby, nakazując, by odprowadził mnie pod adres, pod jakim miałem znaleźć odpowiednie – jego zdaniem – hospitium czy zajazd. Czysty i wygodny, nie za wystawny, ale i nie za ubogi – w sam raz dla przygodnego, średnio zamożnego gościa, który nie chce rzucać się w oczy. On sam miał dowiedzieć się o jakiś statek, który by mnie zabrał w dalszą drogę. W porcie stało ich wiele, chodziło o to, by znaleźć coś możliwie pewnego, z niezbyt ciekawskim kapitanem.
– Co wolisz, panie? – spytał Filipon, gdy zbierałem się już do wyjścia. – Mam na widoku dwa sposoby dostania się do Antiochii. Jeden tylko morzem – to podróż krótsza, bo wzdłuż wybrzeża. Tyle że trzeba będzie trochę poczekać.
– Jak długo?
– Ponad tydzień.
– A drugi?
– Za dwa dni odpływa okręt cesarski z żołnierzami. Towarzyszy statkowi towarowemu z dużą dostawą dla wojska. Płyną do Cylicji, przez Pafos na Cyprze. To szybka przeprawa.
– Ale to i tak jeszcze daleko od celu – przywodziłem na pamięć obrazy z map Strabona.
– To zależy, gdzie wylądują. Z tamtejszej Seleucji, lądem, przez Tars, szlakiem syryjskim – to już tylko dziesięć dni. Z Korykos – dwa-trzy dni krócej. Tak, czy owak, są tam znakomite stacje dla wojska i cesarskiej poczty. To pewna i szybka droga. I wygodna. Nie ma chyba bardziej bezpiecznej.
– Ale około Cypru, po stronie cylickiej, to przecież wody pirackie.
– Dawno temu, rzeczywiście, rządzili tam korsarze. Ale teraz jest spokojnie. Cesarz dobrze pilnuje morza, daje eskorty. Wiele statków tamtędy pływa, bo za Augusta ruszył tam wielki handel. Musi być bezpiecznie.
– Zatem, tak, czy tak – niecały miesiąc.
– Mniej więcej.
Przyszło mi naraz do głowy, że znów, nieoczekiwanie, bogowie, wtrącają się w moje plany, oferując mi nieprzewidzianą zmianę trasy. Poprzednia była jedynie pustą mitręgą. Lecz, tym razem, ta zdawała się być darem zgoła niezwykłym. Pafos – miasto i kraina Afrodyty! Zagadkowa historia najstarszych wieków, mit, tradycja, niezgłębiona tajemnica piękna i miłości. Grecja, jak w dziełach Homera czy naszego Wergiliusza lub Owidiusza – i zniewalająca bogini, w tysiącu odmianach ludzkich dziejów, w pieśniach, legendach, symbolach. Tam się zrodziła, wyszła z morza, weszła w losy świata. Wokół niej, i z jej udziałem, splatały się losy ludzi i bogów, tyleż prawdziwe, co mityczne, a ich echo pobrzmiewa do dziś. I oto jest szansa, by zawitać w jej strony, choćby na chwilę. Pokusa okazała się zbyt silna, by jej nie ulec. Decyzję podjąłem więc bez chwili wahania.
– Jak domówić się z kapitanem statku? Albo z dowódcą okrętu? Mogą nie chcieć zabrać kogoś obcego.
– Biorą u nas ekwipunek dla cylickiej floty. Od dawna czekał na nich w magazynie. To nasze stałe umowy. Sporo tego, załadunek trwa, za dwa dni do południa skończą, zaraz potem wypływają. Kapitan nie odmówi, wie, z kim ma swoje sprawy. A gdy dostanie dodatkową zachętę, o nic nie będzie pytał.
– Więc niech tak będzie. I niech nie wie, kogo wiezie.
– Coś mu jednak trzeba powiedzieć.
– Wymyśl cokolwiek, niech ma pozór jakiej konieczności. W miarę szlachetnej. No, chociażby przyzwoitej.
– Jakiegoś prywatnego sekretu?
– Bez przesady. Nie ma co rozbudzać nadmiernej ciekawości.
– Czyli mam nie zdradzać twego imienia, panie?
– Mogę zwać się, czy ja wiem, Viatus.
– Wędrowiec?
– Czemu nie?
W pewnym sensie odpowiadało to prawdzie. Mogłem, oczywiście, posłużyć się glejtami, w jakie mnie wyposażono w Rzymie, a który nakazywał wszystkim służbom cesarskim okazywanie mi każdej pomocy, jakiej bym zażądał. Były wystawione na moje imię i mogłem posługiwać się nimi wedle własnego uznania. Miały mi służyć pomocą, zwłaszcza w sytuacjach szczególnie trudnych i ważnych, związanych z misją dotarcia na dwór w Ktezyfoncie lub partyjskiej Seleucji, i ostrożnego rozeznania się tam w sytuacji królestwa Partów. Mogły też chronić w chwilach poważnego zagrożenia bezpieczeństwa wyprawy, mego życia i zdrowia. Ale przecież taka okoliczność nie miała teraz miejsca, więc nie warto było imać się aż takiego sposobu.
Do momentu przybycia do Antiochii lepiej mi było pozostawać kimś nieznanym, kto wędruje w celach prywatnych. Tam i tak będę musiał stawić się w pałacu namiestnika i rozmówić się z tymi, którzy sprawują urząd w imieniu Rzymu. Lucjusz Lamia, który podpisał jeden z moich listów polecających, wybrany namiestnikiem w Syrii, nigdy w niej nie rezydował. Pozostaje właściwie jedynie nominatem, przydawszy ten tytuł do swej senatorskiej szaty. Co prawda, byłem na terytorium prowincji, mogłem iść prosto do dowódcy okrętu, lecz wolałem na razie pozostawać anonimowy.
– Cóż, Filiponie, niech będzie, że podróżuję w poszukiwaniu czegoś, albo kogoś. Sam nie wiesz, to nie twoja sprawa. Może to być jakaś miłosna awantura. Albo zemsta. Interesy. Byle nie długi, czy ucieczka przed prawem.
– Zarekomenduję cię, panie, jako gościa naszej faktorii. Ważnego gościa. Ale wtedy trudno będzie go zniechęcić go do zadawania zbyt wielu pytań.
– Filiponie, rusz głową i fantazją. Przecież w interesach nieustannie coś musisz zmyślać. Liczy się dobry skutek.
– Czyjś wysłannik?
– Byle nie cesarski.
– Po prawdzie – czy w domyśle?
– Za dużo pytasz. – zaczął mnie już trochę irytować.
– Wybacz, panie. – wyczuł, że posunął się za daleko. – Zrobię, jak sobie życzysz. Jeszcze dziś z nimi porozmawiam. I tak muszę dopilnować załadunku. Dam ci niezwłocznie znać, co załatwiłem.
– Doskonale. I nie żałuj tych, jak to mówisz, dodatkowych zachęt. Również dla załogi. Trochę wina powinno wystarczyć.
– W zupełności.
– Zatem do jutra. – Wręczyłem mu sakwę z papierami. – Przechowaj to, ale bacz, by nic się temu nie stało. I przygotuj pieniądze. Dzisiaj sobie jeszcze poradzę.
Pożegnałem się i ruszyłem za przywołanym sługą, który poniósł mój skromny dobytek podróżny. Nie odzywał się bez pytania, szedł pewnie, a że miał posturę osiłka, więc, mimo bagażu – dość żwawo. Najwyraźniej Filipon wcześniej podał mu konkretny adres, bo nie przystawał, nie oczekiwał mojej decyzji. Doszliśmy do długiej alei, biegnącej obok hipodromu, wzdłuż której ciągnęły się zabudowania. Gdy przeszliśmy coś koło sześciu stadiów, bez słowa zatrzymał się przed niezgorzej wyglądającym, sporym domem z godłem, wskazującym, że jest to dom podróżny dla szukających schronienia i odpoczynku. Zatrzymał się, postawił torby na ziemi i wskazał głową na drzwi. Nie zdążyłem jeszcze przekroczyć progu, gdy w stanął w nich człek mizernej postury, i kłaniając się, zaczął szybko mówić, gestami zapraszając do środka.
– Jeśli szukasz, panie, gościny, to nie mogłeś lepiej wybrać. Poznaję tego służącego, więc rozumiem, że to zacny Filipon zaproponował ci mój przybytek – nie był to zatem odźwierny, lecz sam właściciel.
– Bystry jesteś, dobry człowieku. I prędki. – odparłem, nie ukrywając nutki podejrzliwości w głosie.
– Tu jest wielki port nad wielkim morzem, więc trzeba wiedzieć, jakie wiatry wieją i skąd.
– Musisz być w tym biegły.
– Tych, których przygna tu Fawoniusz, rozpoznaję od razu. Na miejscu czuwa nad nami Jam, ale mile widzianych obcych wiedzie do nas dobra Leukotea – tym popisem elokwencji dał do zrozumienia, że domyśla się, iż przybywam z Rzymu, nadto jestem wyedukowany, a zapewne i zamożny. Zaskoczyło mnie, że prosty z pozoru człowiek, potrafił to tak ozdobnie i zręcznie wysłowić.
– Ale sam wolisz opiekę Merkurego – odparłem w tym samym duchu.
– To ze wszech miar doskonałe połączenie.
– Zatem zechcesz ze mnie zedrzeć ostatnią skórę? – zaśmiałem się. Spodobał mi się ten chytrus.
– Jak bym śmiał, panie. Zresztą, kto przychodzi od Tycjanów, jest nie do zdarcia – znając Filipona, musiał wiedzieć, komu służy. Zapewne chciał mnie pociągnąć za język.
– Ale ma też spore wymagania – chyba go zawiodłem, mitygując jego ciekawość.
– U mnie dostaniesz, panie, to, co najlepsze.
– Sam to ocenię w stosownym czasie – dałem do zrozumienia, że może liczyć na przyzwoity zarobek, pod warunkiem, że zapewni mi godziwą obsługę.
O cenę targowaliśmy się krótko, właściwie dla zasady, i zachowania wzajemnego szacunku. Toboły, pod czujnym okiem mego tragarza, trafiły do przydzielonego mi pokoju. Odprawiłem sługę, nakazując, by przypomniał Filiponowi, że przyjdę z samego rana. Zażądałem kąpieli, kazałem odświeżyć ubrania i przynieść zimnego wina.
Oporządziwszy się, zaległem na łóżku i zapadłem w półsen. Gdy się ocknąłem, był już późny wieczór. Zrezygnowałem z wyprawy do miasta, za to zszedłem na dół, do sali jadalnej, by coś zjeść. Siadłem z boku, by nie rzucać się w oczy. Nie miałem ochoty ani na przygodne rozmowy, ani na ucztowanie z gośćmi. Szybko wróciłem na górę, poleciwszy uprzednio, by przyniesiono mi jakieś światło, a rano obudzono o pierwszym świcie. W pokoju siadłem do robienia notatek z podróży, bowiem obiecałem sobie, że będę spisywał wszystko, co widziałem i co przeżyłem, do późniejszego użytku. Po krótkim czasie skończyłem, położyłem się, i rozmyślając o minionych dniach, w końcu usnąłem.
Przez następne dni nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Faktor gotów był zanudzać mnie opowieściami o sprawach handlowych, mało, mnie teraz interesujących, więc uciekałem do miasta i snułem się bez celu, oglądając to, co pozostało z dawnej jego dawnej świetności. Nie udało mi się natrafić na jakiekolwiek ślady po Maesie. Czas zatarł ludzką pamięć, zresztą, przy tej ruchliwości w interesach, gdy przez miasto przewija się tak wielu ludzi z całego świata, szybka zmienność wydarzeń powoduje, iż mało kto wspomina sprawy sprzed dziesiątków lat. Do domów kupieckich chodzić na spytki nie chciałem, by nie wzbudzać niepotrzebnej ciekawości, a na poszukiwania między co starszymi miejscowymi nie było czasu. Dałem wiec sobie spokój, tym bardziej, że nie była to przecież rzecz dla mnie teraz najważniejsza. Filipon szybko uwinął się z załadunkiem statków, i już w cztery dni po przybyciu do Tyru, zebrałem się do wyjazdu.
5. Pouczająca rozmowa na morzu
I znów stałem na pokładzie – tym razem dużej, wojennej triremy, za którą ciągnęło kilka większych statków handlowych. Wojsko pilnowało swej dostawy, a inni dołączyli do nich, zapewniając sobie tym samym ochronę przed ewentualnymi atakami piratów. Co prawda, Filipon utrzymywał, że na morzu panuje spokój, ale w tych rejonach, między maleńkimi wysepkami, kręci się sporo łodzi z bandytami. Potrafią znienacka wyroić się jakby znikąd i gromadnie zaatakować płynącego w pojedynkę, bezbronnego dostawcę towarów. Pojawienie się w porcie okrętu wojennego daje sposobność dołączenia do niego i szukania obrony w razie napaści. Wyspiarscy korsarze nie ośmielają się wówczas rzucać na kogoś z taką asystą, gdyż już sam widok zbrojnej eskorty skutecznie ich do tego zniechęca.
Zwyczaj ten przyjął się od dawna, ku pożytkowi wszystkich, i stoi na kupieckich zasadach. Kapitanowie statków opłacają się dowódcy okrętu, a ten bierze ich pod swoją opiekę. Co prawda, wojsko żyje z kasy cesarskiej, ale służba na morzu daje różne możliwości dodatkowego zarobku. Często znacznie przewyższa on całkiem przecież spory żołd, który w sumie okazuje się znikomą częścią tego, co udaje się w taki czy inny sposób zebrać pod bokiem, poza czujnym wzrokiem legionowych kwestorów. Prywata pod szyldem służby publicznej jest stara jak świat, więc i tu nikt nie kwestionuje tej tradycji.
Zwykło się uważać, że żołnierka na morzu to mniejszy honor niż w legiach, i mała nadzieja na sławę czy dobrą nagrodę. Lecz chętnych do niej nie brakuje. Zwłaszcza w czas pokoju, gdy kręcąc się miedzy portami można nieźle zarobić na wymigiwaniu się celnikom z własnymi, pokątnymi interesami, czy na płatnej ochronie każdego, kto chce i może się okupić. Człowiek wolny, nawet z gminu, silny i obrotny, gdy wstąpi do morskiej służby w młodym wieku i przetrwa w niej dwadzieścia sześć lat, otrzymuje rzymskie obywatelstwo – a to już jest coś, o co warto wojować. Jeśli na dodatek skrzętnie zbiera łupy i nagrody, nie trwoniąc ich po tawernach, na pijaństwach, rozpuście i grze w kości, może uciułać niezłą fortunkę, by nieźle się urządzić w wieku dojrzałym i na starość. Niewolnicy, nawet ci zbiegli, którzy wytrwają ten czas przy życiu, mają nawet prawo do wyzwolenia.
Dowódcą okrętu okazał się być dawny centurion z sił pomocniczych, o imieniu Waleriusz Venustus, sternikiem zaś Grek, przezywany Siłaczem, dla którego morze nie miało żadnych chyba tajemnic. W rzeczy samej, trzeba wielkiej siły, ale nade wszystko znajomości tutejszych wód, by pewną ręką kierować tak dużą galerą. Udało mi się tak uzgodnić moją przeprawę na drugą stronę morza, że do Pafos miałem płynąć z wojskiem, a stamtąd już do Korykos – statkiem handlowym.
Był po temu doskonały pretekst, a to za sprawą Filipona, który zmyślnie acz nieco ryzykownie przedstawił moją osobę i cel podróży. Otóż, według jego rekomendacji, przybywam tu jako uczony geograf i mierniczy na usługach domów handlowych, któremu zlecono sporządzenie dokładnych map wybrzeża cylickiego wzdłuż głównego szlaku, wiodącego, aż po Antiochię. Było w tym nawet coś z prawdy, choć nader pokrętnie wyłożonej. W rzeczy samej, mój plan przewidywał przecież wyznaczanie tras – tyle że wiodących daleko w głąb Azji. Koncept Filipona dawał mi usprawiedliwienie dla zadawania mnóstwa pytań, bez wzbudzania podejrzeń o niecne zamiary. Nie przypuszczałem, że wynikną z tego ciekawe następstwa.
Wypłynęliśmy tuż po zachodzie słońca, gdy pokazały się pierwsze gwiazdy. W nocy, na otwartym morzu, gdy nie widać lądu, kierować się można tylko wedle nich, do czego potrzeba dużego doświadczenia. W dzień natomiast sternik pilnuje, by wiatry i prądy nie zniosły statku z ustalonego kursu, co wymaga innej jeszcze wiedzy żeglarskiej. Niezbędne jest bowiem wyczucie wody i powietrza, badanie głębokości i koloru wody oraz innych jeszcze oznak, niewidocznych dla niewprawnego oka. Wioślarze mają wtedy dłuższe przerwy i więcej wypoczynku, bardziej zajęci są marynarze od żagli. Noc przespałem w przydzielonym mi miejscu, choć kiepski był to sen. Trudno o spokój i ciszę, kiedy obok pracuje co sił dobra setka ludzi przy wiosłach.
Rankiem byliśmy już daleko od Tyru. Wiatr nam sprzyjał, trirema płynęła więc dość szybko, co wróżyło krótką przeprawę na Cypr. Venustus przyjął mnie życzliwie acz z wyniosłością starego wygi morskiego, rozbawionego tym, że mizerny szczur lądowy wypytuje o rzeczy zgoła oczywiste dla każdego żeglarza. Gdym mu jednak wspomniał, że przepłynąłem z Rzymu do Aleksandrii, a potem do Tyru, łaskawie uznał mnie za godnego dłuższej pogawędki. Siedzieliśmy pod małym namiotem, rozpiętym przy imponującym dziobie, uformowanym do taranowania przeciwnika w bitwie. Dźwięk fletu, nadającego rytm wioślarzom, nie przeszkadzał zbytnio w spokojnej wymianie zdań. Co prawda, w nocy zrazu drażnił moje uszy, niemniej po krótkim czasie przywykłem do jego monotonnej melodii i teraz w ogóle nie zwracałem na nią uwagi.
Z początku rozmawialiśmy o błahostkach, potem o szczególnych warunkach służby morskiej, wreszcie o sprawach wojennych. Trierarcha wypytywał o nowiny z Rzymu, ciekawiło go, czy nie szykuje się jaka nowa wyprawa na wschodzie. Dałem mu do zrozumienia, że daleki jestem od spraw publicznych, niewiele wiem o intrygach możnych panów, a już tym bardziej o rozgrywkach na Palatynie. Pytał mnie, czy to prawda, że cesarz wciąż nie rusza się ze swojej wyspy, a senat boi się wszechwładzy Sejana. Wolałem zbyć ten temat pustymi ogólnikami, gdyż nie wiedziałem, z kim mam do czynienia. Gdy Venustus zorientował się, że nic ciekawego dla siebie ze mnie nie wyciągnie, zmienił ton rozmowy.
Począł więc opowiadać o swych przygodach, wreszcie o tym, jak trafił na okręt. Był niegdyś ledwie dalekim w kolejności centurionem w legii syryjskiej, nadto mianowanym, a nie wybranym przez żołnierzy. Z dość wyraźnych aluzji wywnioskowałem, że musiał pozostawać w dobrych stosunkach z kimś znaczącym w kręgu cesarskiego legata w Antiochii. Dzięki temu właśnie dostał przydział jako dowódca triremy. Trochę mnie to zastanowiło, gdyż w urzędzie syryjskiego namiestnictwa panował wielki zamęt, a to przez intrygi i dworskie rozgrywki miedzy rozmaitymi grupami tamtejszych, niekiedy dość dziwnych mianowańców.
Mój rozmówca musiał więc był zaufanym jednego z walczących tam ze sobą stronnictw. Z różnych aluzji wywnioskowałem, że związał się z grupą, skupiona niegdyś wokół Pizona. Wszelako, dawny ów gubernator, w pewnym momencie samowolnie opuścił Syrię, za co postawiono go w Rzymie pod sądem. Popełnił samobójstwo, a senat nakazał zniszczyć wszystkie jego publiczne i prywatne wizerunki, nawet ślady po nim na pomnikach. Rodzina utraciła prawo do majątku, a nawet noszenia rodowego imienia. Venustus, zapewne jak wielu mu podobnych, w stosownym momencie czujnie usunął się w cień, a nie mogąc przecież rzucić służby, zdążył jeszcze zmienić protektora, i znaleźć dla siebie dobre miejsce na morzu.
Najwyraźniej dobrze orientował się w lokalnych grach, a nawet dawał do zrozumienia, że w nich uczestniczy, zaś jego pozycja ma związek z wspieraniem kilku miejscowych notabli. Tą ledwie skrywaną chełpliwością, zapewne mocno na wyrost, nie wystawiał sobie zbyt dobrego świadectwa jako żołnierz. Wszystko razem nakazywało mi sądzić, że to człek bardziej obrotny, niż wojowniczy, szczwany, chętny raczej do robienia interesów niż do szukania żołnierskiej sławy. Jakże więc słuszne było wcześniejsze zachowanie ostrożności, gdy wypytywał mnie o stosunki rzymskie, a osobliwie o Sejana, którego zdawał się być jawnym wielbicielem. Jedno nierozważne słowo, wypowiedziane do podrzędnego wojaka na dalekim morzu, mogło dziwnymi drogami szybko trafić do niepowołanych uszu nawet w odległej stolicy. Nie mówiąc już o tym, że również zaszkodzić moim planom w samej Antiochii.
– Teraz na wschodzie nie toczy się wielkich bitew morskich. Od czasu Pompejusza i Augusta panuje spokój, wojny prowadzi się na lądzie, na północy, głównie w awanturach armeńskich z Partami. My tylko wspieramy wojsko transportami, pilnujemy portów – mówił z ledwo skrywanym ukontentowaniem.
– To i łupów macie mało, nagród i awansów też – zauważyłem, jakby współczując mu doli statysty.
– Trzeba brać, co bogom spodoba się nam dawać. Ale nie narzekam.
Wreszcie po jakimś czasie, gdy rozmowa zdawała się przygasać, Venustus, jakby od niechcenia, nakierował ją na to, co w istocie interesowało go najbardziej – na robienie interesów.
– Widzę, że młody jeszcze z ciebie człowiek, Viatusie – zaczął niepozornie. – Ale musisz być dobry w tym, co robisz, że tak poważne zlecono ci zadanie – gładko przeszedł do niewinnego pochlebstwa.
– Kilka mniejszych prac przyniosło mi pewien rozgłos, więc teraz zamówiono u mnie coś bardziej poważnego – jeszcze nie wyczułem, o co mu chodzi, ale odpowiedziałem ostrożnie, choć bez doszukiwania się podtekstów.
– Ten kawałek cylickiego lądu strasznie jest pokręcony. Będziesz musiał sporo się natrudzić.
– Są już mapy, ale mało dokładne. Trzeba je poprawić i uzupełnić.
– Od strony lądu, czy morza?
– Ile się tylko da, zwłaszcza między Adenem a Antiochią. Egejskie wody, zatoki, zatoczki, pułapki, skały, ludzkie osady – celowo kierowałem jego uwagę tylko na ten niewielki obszar moich rzekomych badań.
– To zajmie sporo czasu. Przydałby się dobry przewodnik – spojrzał na mnie znacząco. Zapewne miał na myśli kogoś, kogo chciałby polecić.
– Gdy już się tam dostanę, kogoś znajdę – dałem do zrozumienia, że wolę sam decydować o swych poczynaniach.
– To niebezpieczne miejsca.
– Co masz, panie, na myśli?
– To blisko granicy. I wielki handel. A tam, gdzie wielkie interesy, tam wielkie polowania. Wielkie zbójectwo.
– Wszak cesarska flota pilnuje brzegu.
– Nie wszystko da się upilnować.
– Musisz mieć duże w tym doświadczenie – teraz ja postanowiłem nieco wybadać jego zamiary..
– Gdybym nie miał, nie wiedziałbym, gdzie i kogo chronić.
– Kupcy wysyłają bogate transporty. Zapewne znasz wielu z nich?
– Tu wszyscy się znają, To znaczy, wszyscy, którzy się liczą – Venustus zawiesił na chwilę głos i spojrzał na mnie znacząco. – Może są nawet wśród nich twoi klienci? – nie wytrzymał i najwyraźniej uznał, że pora przestać tak bardzo kluczyć, i przejść do sedna sprawy. Nie wiedział, kim dokładnie jestem, lecz widać wziął słowa Filipona za dobrą monetę i w swoim małym rozumie szybko skalkulował, że może uda się mnie do czegoś wykorzystać. Skoro mam wykonać pracę dla ludzi bogatych, żyjących z handlu, to mógłbym, przy okazji, zwrócić ich uwagę na ten osobliwy aspekt prowadzenia interesów, którego sam był doskonałym przykładem.
– Nomina sunt odiosa, trierarcho – odparłem zwyczajowo, jak należało się po mnie spodziewać, nie zniechęcając go jednak do kontynuowania rozmowy w duchu kupieckiej transakcji. Chciałem zorientować się, do czego jest gotów się posunąć.
– Ostrożny jesteś, Viatusie. Dobrze to o tobie świadczy, jako o człowieku godnym zaufania – moja odpowiedź zadowoliła go jako wstęp do dalszych negocjacji.
– Ty zaś, panie, bez wątpienia, umiesz poznać, z kim można rozmawiać o sprawach poważnych. To dobrze rokuje na przyszłość – utwierdziłem go, że warto powoli przejść do konkretów.
– Służę tu już od jakiegoś czasu. I bardzo to sobie chwalę. Chwalą mnie też i inni – skierował głowę w stronę płynących za nami statków – była to już niemal jawna oferta współpracy z ewentualnymi, przyszłymi klientami.
– W to nie wątpię. A twoi dowódcy? – skoro miał mnie uznać za potencjalnego wspólnika, musiałem go w tym utwierdzić, dopytując się o jego bezpieczną pozycję przy uprawianiu prywaty pod osłoną cesarskiej floty.
– Na morzu każdy jest sobie panem. Mam najlepsze rekomendacje – butna mina nie pozostawiała cienia wątpliwości co do prawdziwości tych słów.
– Niewiele znaczę, będę jednak miał to na względzie – wyraźnie oznajmiłem, że się dogadaliśmy. Zaoferował swoje usługi, a ja zgodziłem się wziąć na siebie rolę pośrednika.
– Cieszy mnie to, tym bardziej, że wiem, dla kogo pracuje człowiek, który cię rekomendował w Tyrze – uśmiechnął się szeroko, patrząc mi głęboko w oczy.
– Rzeczywiście, trierarcho, wielka musi być twoja wiedza o tutejszych stosunkach – pochlebiłem mu, udając podziw skromnego klienta wobec człowieka światowego. Może nieco przesadziłem, lecz w swej próżności nie dostrzegł ukrytej ironii ani w mym zachowaniu, ani w mojej opinii.
– Cóż, wielkie jest nasze cesarstwo, ale niewielu w nim ludzi, o których naprawdę trzeba, i warto wiedzieć. Kto to rozumie, ten może spokojnie patrzeć w przyszłość – pysznił się już bez umiaru..
Jestem dzieckiem Tycjanów, od pokoleń prowadzących swe interesy brutalnie i bezwzględnie. Wpojono mi do głowy, bym nie żywił wielu złudzeń, co do ludzkich intencji i charakterów. Nauczono, co to podstęp i chytrość, poruszane chciwością. Pieniądz toczy swoje walki i wojny, bez litości niszcząc przeciwników. Ale nawet zagryzające się zwierzęta jakoś się nawzajem szanują – choćby za odwagę, waleczność, nawet spryt. Czasami warto kogoś docenić, zwłaszcza gdy wykaże się jakimiś cnotami lub zasługami. Lecz ten bezczelny chytrus w stroju cesarskiego żołnierza, wzbudził moje obrzydzenie bezwstydną pazernością małej hieny. Na niewielkim skrawku ogromnego imperium, zaprowadził własny, zbójecki proceder poborcy haraczu od mniejszych i większych kupców. Reprezentował wielkość i majestat państwa, ale posługiwał się jego siłą dla prywatnych korzyści. Kryjąc się za cudzymi plecami, urządził sobie własne żerowisko. Choć, co tu kryć, ci, z których czerpał swoje niemałe zapewne zyski, też przecież nie byli niewinnymi efebami.
Z drugiej strony, trudno mu się dziwić. Na swą miarę robił to, co wszyscy – jeśli tylko znajdują po temu sposobność. Kto nie umie zadbać o siebie, ten żyje albo w biedzie, albo w ciągłym zagrożeniu. Światem rządzi żądza posiadania i walka o własne dobro, a to, czym ono jest, i jak je spożytkować – to już każdy ustala sam dla siebie, wedle popędów swej natury i wyobrażenia. Czy to królowie, czy dyktatorzy i konsulowie, czy teraz cesarze – od nich wszystko się zaczyna. Rozkłada się to dalej, wedle stopnia bezwzględności w używaniu siły, szukaniu możliwości i okazji, by ją zdobywać, zwiększać, i się nią posługiwać bez najmniejszych skrupułów. Tak, jak ludzie nie mają żadnych ograniczeń w swych żarłocznych zamysłach, tak nie mają umiaru w dążeniu do ich spełniania. Etyczne sylogizmy to jedynie gra słów. W życiu wygrywa ten, kto umie w porę zaniechać ich składania, i nie rozgląda się, czy aby nie chcą go okraść, poniżyć lub zamordować dla kilku asów. Jeśli nie odpowie tym samym, wówczas zginie.
6. Lekcja w świątyni mądrości
Na trzeci dzień, wczesnym przedpołudniem, dopłynęliśmy do Pafos. Obecność mitu objawia się tam jeszcze na długo przed wejściem do portu, gdy statek mija widoczne z oddalenia, przy samym brzegu, trzy skały. Jedna z nich, ta największa – to skała Afrodyty. Stąd właśnie delfiny wyniosły niegdyś na ląd tę niezwykłą boginię, która od razu rozpoczęła swe harce z ludźmi i bogami. Zdziwiło mnie niezwykłe ożywienie wśród załogi, pobrzmiewające już to wesołością i pokrzykiwaniem, już to oznakami czci, okazywanej na osobliwy, jakby wyzywający sposób. Nie rozumiałem w czym rzecz, lecz niebawem miałem dowiedzieć się, skąd bierze się ten obyczaj. Opuszczono żagiel, ułożono go na pokładzie, a po krótkim czasie, grecki sternik, kierując się na portową wieżę, zręcznie wmanewrował okręt do dużej zatoki za cyplem, gdzie przy półkolistym nabrzeżu stała ogromna rozmaitość wszystkiego, co służy pływaniu po morzu. Stanęliśmy i my, obok nasz statek transportowy, reszta towarzyszącej nam flotylli rozlokowała się gdzie tylko były wolne miejsca.
Pożegnałem się z Venustusem, wymieniając przy tym wiele znaczących, wzajemnych uprzejmości i aluzyjnych obietnic.
– W razie czego, wiesz, gdzie mnie szukać, młody Viatusie – rzucił na odchodnym z wymownym uśmiechem.
Zapewniłem go, że będę o nim pamiętał, co było prawdą, tyle że w zupełnie innym rozumieniu, niż to sobie wyobrażał. Następnie, z pomocą przydzielonego marynarza, przeniosłem swój skromny dobytek na statek handlowy, którym miałem płynąć dalej do Korykos. Tam rozmówiłem się z kapitanem co do jego planów, po czym, zabrawszy tylko sakwę z tym, z czym nigdy się nie rozstawałem, skierowałem kroki do miasta. Wypływaliśmy za dwa dni, więc było niewiele tylko czasu, by je obejść, i zobaczyć na własne oczy to, o czym czytałem w księgach, a o czym tak chętnie stary Strabon opowiadał niegdyś małemu, ciekawemu wszystkiego chłopcu. Oczywiście, na mój użytek ubierał wszystko w szaty baśni i mitów, lecz pamiętam, jak rozpalał mu się wzrok i podnosił głos, gdy wspominał miejsca, jakże bliskie sercu każdego Greka.
Rozpytawszy o drogę, poszedłem brzegiem zatoki, gdzie u podnóża długich murów obronnego fortu na skałach rozciągały się domostwa wraz z rybackimi łodziami i krzątającymi się dokoła rodzinami. Tu i ówdzie dostrzegłem ubogie tawerny dla marynarskiej drobnicy i miejscowej biedoty. Za murami skręciłem w lewo, i, klucząc między domami, wspiąłem się wąską drogą na niskie pagórki, skąd rozciągał się widok na leżącą po drugiej stronie dolinę miasta. Schodząc w nią, mijałem najpierw proste domy, sklepy i kramy, warsztaty i składy, a dalej już domostwa coraz bardziej okazałe, rozrzucone grupami między dobrze utrzymanymi ulicami i ogrodami. Dokoła przybywało ludzi – i tych dobrze odzianych, i tych zwyczajnych, także tragarzy i niewolników. Niektóre wille były doprawdy imponujące – czuło się bogactwo, a nawet przepych. Zapewne mieszkali tu najznamienitsi i najbogatsi, co dało się poznawać po ilości służby, po rozmachu i urodzie architektury, także po obfitości drzew i kwiatów. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak piękne są w środku, jak ozdobne, przestronne i wygodne.
Na koniec ujrzałem wreszcie to, co mogło być tylko agorą – sercem miasta. Rozległy plac, forum z kolumnadą, posągi, po lewej zaś stronie całkiem spory odeon. Począłem obchodzić wszystko dokoła, rozglądałem się – właściwie sam nie wiedziałem, czego szukam ani czego się spodziewać. Wszystko takie samo, jak wszędzie – gwar, ludzkie mrowie, po bokach kupieckie stragany, stoły gościnne dla odpoczynku, tu i ówdzie grupki osób, zawzięcie o czymś rozprawiających. Po przeciwnej stronie, w sporej odległości za placem, dostrzegłem kilka skupionych w półkole zabudowań z obszernymi portykami, pod którymi, i wokół których rozsiadło się sporo ludzi, wyraźnie jakby na coś oczekujących.
Zainteresowało mnie to więc poszedłem w tamtą stronę, żeby zobaczyć, co też oznacza to zgromadzenie. Zbliżywszy się, spostrzegłem, że w pewnym oddaleniu, nieco dalej z tyłu, stoi w odosobnieniu imponująca świątynia, z ołtarzem w środku. Tuż obok niej, z małego źródełka, ledwo widocznego w wieńcu z kamieni, woda spływała cieniutkim strumieniem w dół po pagórku, ku morzu. Wokół rosły trzy wielkie, rozłożyste cedry, rzucające cień na najbliższe otocznie. Całości dopełniał widoczny w środku posąg siedzącego męża z laską, oplecioną przez węże. Czegóż więcej trzeba? Trafiłem do świątyni Asklepiosa – boga zdrowia, życia i sztuki lekarskiej.
Obszedłem ludzi, cierpliwie wyczekujących przy owych domach, które były bez wątpienia abatonami. Powoli zbliżyłem się do samej świątyni i, wiedziony odruchem, uznałem, że godzi się wejść, i złożyć choćby symboliczną ofiarę. Z boku, przy murze świątynnym, na kamiennej ławie i przy kamiennym stole, siedział bardzo stary człowiek w prostych szatach, wszelako z oznakami kapłana. Z pozoru zamyślony w bezruchu, bacznie jednak patrzył na to co się wokół dzieje. Musiał więc spostrzec rozglądającego się przybysza, lecz nie dał nic po sobie poznać żadnym gestem czy mimiką. Twarz wydała mi się szlachetna, choć mocno poznaczona wiekiem; wyczuwałem w nim spokój i dostojeństwo.
– Pozdrawiam cię, panie, i proszę o wybaczenie, jeśli naruszam twój spokój – podszedłem i skłoniłem się. – Jestem tu obcy, i nie chciałbym w niczym uchybić dobrym obyczajom. Nie przynosi wstydu śmiertelnym to, co konieczne – odezwałem się w starej grece.
– W uprzejmości jest wdzięk i korzyść – uniósł głowę i odpowiedział mi tym samym, lekko się uśmiechając. – Witaj, młody człowieku – spojrzał na mnie z wyraźnym zainteresowaniem. – Jakie słowo wypowiesz, takie usłyszysz – zachęcił do dalszej gry poetyckich porównań, jakby sprawdzając, z kim ma do czynienia.
– Cnotą jest słuchać ludzi, co więcej niźli my są warci – podjąłem wyzwanie, by zyskać jego przychylność. Było w tym człowieku coś, co budziło jednocześnie respekt i sympatię.
– Zatem pytaj rozsądnie, a usłyszysz rozsądną odpowiedź – uniósł rękę w geście powitania i przyzwolenia na dalszą rozmowę. Wskazał na drugą ławę przy stole. – Siądź proszę. – Spojrzał mi prosto w oczy, poczułem, że wzrokiem przenika mnie na wylot. – Zdumiewasz mnie, młodzieńcze. Kim jesteś, i jacy bogowie cię tu sprowadzają? – głos życzliwy, mimo wieku, zabrzmiał nad wyraz silnie.
– Jestem rzymianinem, przejazdem, rybim gościńcem w drodze do Cylicji, panie – Zwą mnie Viatus.
– To, że tak niezwykle cię zwą, nie oznacza, że takie jest twe prawdziwe imię, nieprawdaż? – rzekł z wolna, z miejsca dając do rozumienia, że nie ma co bawić się w pozory. – Jesteś raczej poszukiwaczem, niż wędrowcem – zabrzmiało to nie jak pytanie, raczej jak stwierdzenie czegoś oczywistego. Przyznam, że mnie tym nieco zaskoczył.
– Wędruję, by poszukiwać, lecz nie wiem, czy znajdę, to czego się spodziewam – odparłem ostrożnie, w równym stopniu prawdziwie, co i pokrętnie.
– Jeśli nie wiesz, dokąd zmierzasz, nigdy nigdzie nie dojdziesz – kapłańska mowa często irytuje duchem prorockim, a jej sens daje się wykładać na sto sposobów. Ja jednak nie szukałem przepowiedni.
– Idę w daleką podróż, właściwie w nieznane, ale nie wiem co mi się przytrafi po drodze – spróbowałem tym wstępem zachęcić go do dalszej rozmowy.
– Bez wątpienia znajdziesz w sobie odwagę, by pokonać przeszkody – zbył mnie lichym pochlebstwem, a jego mentorski ton jakoś mało przypadł mi do gustu.
– Odwagi mi nie brakuje, ale wiedzy o tym, co może mnie spotkać tam, dokąd się wybieram – postanowiłem wybadać, czy mógłby być mi pomocny czymś więcej, niż tylko wygłaszaniem okrągłych sentencji.
– A dokąd się wybierasz? – wreszcie podjął wątek.
– Ku szlakom karawan, które przybywają z dalekiej Azji. Tak daleko, jak się da. Na ile starczy mi sił – wyłożyłem swe zamiary krótko, tyle że bez podania ich powodów.
– A czego tam szukasz? Przygody? Wiedzy? Sławy? Zysków?
– Wszystkiego po trochu.
– Cóż, przygoda, to podnieta młodości. Wiedza, to pożywka umysłu. Sława schlebia próżności. Zyskiem rządzi chciwość. Co z tego jest dla ciebie najważniejsze?
– Niezależnie od tego, w jakim porządku ustawię te korzyści, będzie to wyprawa mojego życia.
– Tego nie możesz wiedzieć, zanim jej nie ukończysz. Nie sami rządzimy własnym losem – dodał mentorskim tonem. – Są jeszcze bogowie. Ich pomysły i plany, których nie pojmujemy.
– Mogą nas wspierać, lub nam szkodzić. Ale nie mogą za nas decydować.
– To złudne przekonanie. Jesteś jeszcze za młody, by to pojąć.
– Mam taką wolę, więc nic mnie nie powstrzyma. Nie czynię nic, co mogłoby być im niemiłe, ani co wykraczałoby przeciwko ich prawom. Wierzę, że będą mi sprzyjać.
– Niech i tak będzie. Cóż więc zamierzasz osiągnąć? Z czym wrócić – jeśli w ogóle wrócisz?
– Chcę dowiedzieć się, co tam jest – odparłem krótko, powstrzymując się na razie od dalszych wyjaśnień.
– I, zapewne, jak to da się spożytkować? – nie krył uszczypliwości w głosie.
– Oczywiście. Cóż w tym złego?
– No właśnie. Jesteś rzymianinem. Ze swej natury idziesz w świat, żeby go zdobywać, i zabierać z niego dla siebie co tylko się da – spojrzał na mnie z uśmiechem, teraz jednak ledwo skrywającym niechęć, nawet jakby wzgardę. Wytrzymałem jego wzrok, czując jednocześnie, jak rodzi się we mnie niechęć do tego starca.
– Mocne słowa, panie. I niesprawiedliwe. Ale rozumiem twe nastawienie.
– Czyżby?
– Jesteś Grekiem, więc ubolewasz nad wywyższeniem Rzymu, który was pokonał w walce – oddałem mu pięknym za nadobne. Starałem się trzymać na wodze gniew, jaki wzbudziły we mnie jego słowa, lecz nie mogłem powściągnąć się przed okazaniem mu złośliwości. Niemniej zmitygowałem się, by nie pogarszać sytuacji. – Ale to było dawno temu. Teraz żyjemy w zgodzie. Nie możesz zarzucić nam braku szacunku dla tego, czego się od was nauczyliśmy. I dla tych, którzy to stworzyli.
– A czegóż to, według ciebie, nauczyliście się od nas?
– Filozofii i mądrości. Poezji i matematyki. Umiłowania piękna. Nauk wyzwolonych i wielu umiejętności. Chociażby tej sztuki lekarskiej, której jesteś kapłanem. Mamy tych samych bogów – próbowałem pojednawczego tonu.
– Ładnie mówisz, ale nie do końca masz rację. W istocie, w ogóle jej nie masz. To, tylko słowa, które ozdobnie kryją fałsz i pozory – nie dawał mi szansy na zmianę mego wobec niego nastawienia.
– Przez wzgląd na twój wiek i stan, panie, nie odpowiem tak, jakby należało – rzuciłem ostro, nie przekraczając jednak granicy grzeczności.
– Nie złość się, rzymianinie – odparł, łagodząc głos. – Powiem krótko, dla wyjaśnienia. Spróbuj mnie wysłuchać, bez złości. Prawda, wiele nam zawdzięczacie. Lecz wzięliście od nas tylko formę. W pośpiechu i zachłanności zdobywców zapomnieliście o duchu, jaki w niej zawarliśmy, jaki ją przenika – nie zważając na mój mimowolny gest sprzeciwu, ciągnął dalej tym samym, spokojnym tonem mentora. – Jesteście imitacją, której wartości przydaje tylko goła siła. – Uniósł rękę, wyczuwając moją chęć przeciwstawienia się jego słowom. – Nie mówię tego, młody Viatusie, by cię urazić. To jedynie nazwanie stanu rzeczy – zakończył.
– Nie jestem pewien, czy chcę tego dalej wysłuchiwać – wstałem z ławy z zamiarem pożegnania niemiłego gospodarza. – Mam niewiele czasu, a krótką przerwę w podróży wolałbym spędzić w miłym nastroju. Nie dajesz mi wielkiego wyboru.
Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu. Powinienem był odejść, lecz coś we wzroku i postawie kapłana nieodparcie przykuwało mnie do tego miejsca. Bardziej wyczuciem niż rozumem rozpoznawałem w nim mądrość jakby z innego czasu i wymiaru. Taką, która nie dba o drobiazgi, i której nie zależy na prowadzeniu sporów, tyleż gorączkowych, co i jałowych. Uśmiechnął się i podniósł ręce w geście zgody.
– Usiądź, proszę. Jeszcze nie skończyliśmy. Szukasz wiedzy, więc bądź cierpliwy. Może będę w stanie ci pomóc.
– Będę rad, jeśli zechcesz mnie wysłuchać, bez niemiłych dla mnie pouczeń – odparłem, gotów przekonać się, czy zechce mi coś powiedzieć. – Nie wiem od czego zacząć.
– Najlepiej od samego siebie.
– Moja osoba nie ma tu wielkiego znaczenia. Przyjechałem z Rzymu, to wszystko. Nie jestem nikim znaczącym, nie zajmuję się wielkimi sprawami tego świata. Chcę dowiedzieć się jak najwięcej o mało zbadanych krainach Wschodu. Szukam wiedzy o tym, co może mnie tam spotkać.
Kapłan wpatrywał się we mnie uważnie w milczeniu, a po dłuższej chwili uśmiechnął z dziwnym błyskiem w oku.
– Skryty i ostrożny. To dobrze. Ale nie doceniasz starego człowieka, który wiele już w życiu widział – rzekł z nieukrywaną wesołością w głosie. – Zdziwisz się, ale chyba wiem, kim jesteś, dokąd zmierzasz, i po co?
– Skąd miałbyś to wiedzieć? – spytałem przekornie, pewny, że znów usłyszę jakąś wróżbiarską odpowiedź.
– To proste. Wystarczy umieć patrzeć, i czytać znaki. Widzę ich w tobie wiele – urwał w pół zdania. – Nie zapominaj, gdzie jesteś, i z kim rozmawiasz – przestrzegł, jakby strofował niedowiarka. – Umiemy dostrzegać w ludziach to, czego nawet oni sami o sobie nie wiedzą. Nie tylko o swoim ciele, lecz i o umyśle, a tym bardziej o duszy.
Wiadomym jest, że kapłani Asklepiosa posiedli tajemną umiejętność rozpoznawania i leczenia chorób, nawet szaleństwa, zadziwiając swą przenikliwością ludzkiej natury. Niestety, ci, którzy w Rzymie uchodzą za cudotwórców spod znaku Eskulapa, często zawodzą, co nie przeszkadza im uważać się za wszechwiedzących mędrców. Sceptycy utrzymują, że daleko im do ich greckich poprzedników. Teraz miałem przed sobą kapłana starożytnej świątyni, w której, być może, przechowano coś, co u nas zaprzepaszczono. Czyżby miał rację, mówiąc wcześniej, że przejęliśmy tylko formę i rytuały?
– Dostrzegam w tobie cień zrozumienia dla tego, co mówię – zadziwił mnie trafnością domysłu. Czyżby rzeczywiście umiał tak doskonale czytać w człowieku, jak w księdze?
– Teraz to ty mnie zdumiewasz, kapłanie. Czy, zechciałbyś wyjawić mi swe imię? – spytałem z rosnącym zaciekawieniem. – Chciałbym zachować je w pamięci tak samo, jak zachowam w niej to nasze spotkanie.
– Zwą mnie Maros.
– Czy oznacza coś szczególnego, czy to po prostu imię, jak każde inne?
– To nie ma teraz znaczenia. I niech tak zostanie.
– Zatem jakie znaki we mnie wyczytałeś?– zapytałem z wyzwaniem w głosie. Nim znów siadłem na ławie, przeszedłem kilka kroków w tę, i z powrotem. – Wiedz, że nie obawiam się, tego, co usłyszę, niezależnie, co mi powiesz. – Co prawda, znów odbiegliśmy od moich głównych pytań, lecz ciekaw byłem, czym też zechce zadziwić mnie ten niezwykły starzec.
– To dobrze. Pozwól, że zacznę od pewnego wspomnienia. Otóż, kogoś mi przypominasz. I, jeśli się nie mylę, podążasz tą samą, co i on, drogą. Zjawił się tu wiele lat temu, tak jak i ty dzisiaj się pojawiłeś. Nawet podobną wtedy prowadziliśmy rozmowę. Też się irytował, gdy mówiliśmy o Rzymie, jako o cieniu, który rośnie do wielkich rozmiarów, lecz który z czasem rozwieje się jak dym. Przyznał wtedy, że jest w tym dużo racji, jednak słusznie zauważył, że nie pożyjemy tak długo, by się o tym przekonać. Był od ciebie sporo starszy. Bardziej rozważny, z racji wieku, choć równie hardy. Dostrzegam wielkie miedzy wami podobieństwo – zresztą nie tylko z umysłu czy temperamentu.
Coś zaświtało mi w głowie. Myśl, jaka się pojawiła, była ryzykowna, ale czyż nie mogła okazać się prawdziwa?
– Kiedy to było?
– O, wiele, wiele lat temu. Według waszej miary – jeszcze za wczesnych rządów Augusta.
– Poznałeś go? – moja ciekawość rosła.
– Byłem młodym adeptem, a on przejezdnym gościem. Zatrzymał się u nas na noc, długo rozmawiał sam na sam z moim poprzednikiem – wówczas tu najstarszym z nas. Miałem okazję przysłuchiwać się im przez dłuższą chwilę. Potem, gdy odprowadzałem go do pokoju gościnnego, bliżej mu się przyjrzałem. Wymieniliśmy sporo uwag. Wydał mi się niezwykłym człowiekiem.
– Czy miał jakieś imię?
– Mnie go nie wyjawił. Choć Rzymianin, z wyglądu miał w sobie coś wschodniego, jakby perskiego, czy nawet partyjskiego. Polecono mi, bym pomógł mu się rozgościć, a następnego dnia wyprawił w dalszą drogę. Zniknął tak, jak się pojawił – nagle, szybko i bez zbędnych słów.
– Wiesz, co tu robił? Albo dokąd zmierzał? – To musiał być Maes! Zgadzał się czas i okoliczności. I jeszcze ta uwaga o domieszce wschodniej krwi. Persowie, Medowie, Grecy, Partowie – wszystko tak jest tu przemieszane, że nieraz nie sposób z wyglądu powiedzieć kto jest kim.
– Mówiłem ci już, był przejazdem, ale skąd i dokąd – tego mogłem się tylko domyślać. Ale twoja tu dzisiaj obecność trochę mi rozjaśnia w głowie. Oczywiście, jeśli moje przypuszczenie jest prawdziwe.
– Jakie przypuszczenie?
– Jesteś do niego bardzo podobny. Z postawy, trochę z rysów. Trudno to dokładnie opisać. Ale jest w tobie ten sam duch, to samo spojrzenie. Nie zdziwiłbym się, gdybyś mi powiedział, że masz kogoś takiego wśród swych przodków – było to nader zmyślne pytanie, ukryte w logicznej figurze zaskakującego domysłu.
Przypomniałem sobie, jak dziadek nieraz żartował, że wdałem się bardziej w jego matkę, niż w mego ojca. Może to właśnie te sentymenty były powodem, że tak mnie wyróżniał, i traktował jak ulubionego wnuka. W mgnieniu oka wróciły na pamięć rozmaite jego wspomnieniowe aluzje. No, i rzecz równie znamienna – to on, a nie ojciec, po raz pierwszy zabrał mnie, jako dorastającego chłopca, do mitreum. Przez dłuższą chwilę milczałem, nie za bardzo wiedząc, co o tym myśleć.
– Sądzę, że dobrze wiesz, o czym mówię – kapłan spojrzał na mnie przenikliwie, uśmiechając się przy tym, niczym nauczyciel, okazujący zadowolenie, gdy uczeń pojął wreszcie, jak rozwiązać trudne ćwiczenie.
– Marosie, nie wiem, doprawdy, co powiedzieć. Zbyt dużo w tym zadziwiających zbiegów okoliczności. Gdybym sam tego teraz nie doświadczał, uznałbym tę opowieść za wymysł marnego pisarzyny – zaśmiałem się. – Ale to prawda! W mojej rodzinie jest wątek partyjski, a człowiek, o którym wspomniałeś, mógłby być bratem mego dziadka. I mógł się zjawić tu, na Pafos, gdyż przez całe życie wędrował po świecie, od Armenii, do Arabii i Egiptu. Może nawet jeszcze dalej – wyrzucałem z siebie słowa szybko, trochę bezładnie, pod naporem zarówno obrazów z dzieciństwa, jak i kłębiących się we mnie myśli.
Kapłan przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie w milczeniu. Bez wątpienia, zdawał się doskonale rozumieć stan moich uczuć.
– A teraz ty idziesz w jego ślady – z wolna pokiwał głowa ze zrozumieniem. – Nie dziwi mnie to. Podobieństwo, jakie dostrzegam, sięga głębiej, niż sądzisz, chyba nawet dalej w przyszłość, niż przypuszczasz. Uosobienie człowieka jest jego losem – znów wrócił do poetyckiej greki.
– Dajmy spokój starym dramatom – niecierpliwość przeważyła nad powściągliwością. – Czy coś jeszcze zapamiętałeś z tamtego dnia? Powiedziałeś, że trzeba czytać znaki. Czyżbyś dostrzegł wtedy coś ważnego, co dzisiaj nabiera nowego znaczenia?
– Jeśli nawet, to nie tak, jak myślisz. W tobie dostrzegam kontynuację tego, czego on był zapowiedzią – znów uderzył w kapłański ton, z którego niewiele dawało się wywnioskować.
– Marosie, o zawiłościach filozofii i historii chętnie porozmawiam, ale za chwilę. Powiedz mi, proszę, czy wspominał coś o swoich planach? W którą stronę zmierzał? Skąd przybywał? Gdzie był? – rzucałem pospiesznie jedno pytanie za drugim, w nadziei, że wydobędę z niego coś bardziej konkretnego, niż same tylko ogólniki.
– Tego nie wiem. Może wiedział to mój poprzednik, lecz go o to nie pytałem. Twego przodka – jeśli nim rzeczywiście był – przyjęliśmy jak jednego z wielu odwiedzających nas cudzoziemców. Szukał noclegu, i go znalazł. Następnego dnia odszedł, ruszył w swoją drogę. Nie prosił ani o radę, ani o pomoc.
Nie mogłem zebrać myśli. Podobieństwo zdarzeń wydało mi się niepojętym wręcz zrządzeniem losu. Czegoś takiego nie sposób ani wymyślić, ani przewidzieć, ani tym bardziej ułożyć ludzkim rozumem. Może to, rzeczywiście, kaprys bogów tak splątał przez rodzinne pokolenia nitki naszego żywota, że naraz, ponad czasem, tu, na Pafos, związały się w jeden maleńki węzeł? Czy po drodze więcej będzie takich splotów? Czy jest dla nich jakiś jeden wzór?
Przypomniałem sobie wcześniejsze uwagi Marosa w odpowiedzi na moje słowa o wolnej woli. Czyżby nie miała żadnego znaczenia? Czy łudzimy się nią, a i tak prowadzi nas przeznaczenie, którego nie pojmujemy? Ale to przecież bez sensu! Czy wszystko, co się z nami dzieje, miałoby być jedynie sumą przypadków? A może jest jednak jakąś logiczną całością? Po czasie, wszystko da się przecież tak zmyślnie złożyć, by następstwa przyczyn i skutków uznać za konieczność. A zbieżności, takie, jak teraz? To tylko kwestia bystrości umysłu, i sztuki wnioskowania z podobnych przesłanek. Gdzie tu tkwi pułapka?
– Jeśli ja jestem dla ciebie znakiem, to on także musiał być dla was czymś podobnym. Co wtedy odczytaliście? – postanowiłem spróbować rozwikłać tę zagadkę.
– Że jest dzieckiem swoich czasów, Takim samym, jak i ty nim dzisiaj jesteś – spojrzał na mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Obydwaj tacy sami, dzieci plemienia zdobywców, które nie ustaje w dążeniu do zawładnięcia światem – wyraźnie podniósł głos. – Podbijacie ziemie, i szukacie w nich nade wszystko bogactwa. Siła i zachłanność – oto cały Rzym, i jego lud.
Tego było już za wiele. Co ma jedno do drugiego? Tak nieprzyjaznej odpowiedzi mógł udzielić tylko ktoś przegrany, kto wszystko sprowadza do żalów za minionym czasem, i z nich wywodzi wyjaśnienie każdego zdarzenia. Zezłościło mnie to samolubne patrzenie na świat wyłącznie przez porysowany kryształ, zniekształcający ostrość widzenia i obrazu.
– I kto to mówi? Czyżbyś tę samą wzgardę, jaką wyczuwam w twych słowach, czuł do waszego Aleksandra? To on zaczął! I nikt mu dotąd nie dorównał – ani w sile, ani z zaborczości.
– Nie tylko mu dorównacie, ale i go przewyższycie – padła natychmiastowa odpowiedź. – Zarówno w wielkości, jak i upadku. To kwestia czasu. Co jemu zajęło lat dwadzieścia, wam zajmie dwieście, może trochę więcej. Ale skutek będzie taki sam. Chyba nawet jeszcze gorszy.
– Czyżby? Jak dotąd Rzym ma się nad podziw dobrze! Od wielu pokoleń. I nic nie wskazuje, by miało mu się pogorszyć. Wręcz przeciwnie! – włożyłem w te słowa po równo irytację, i szczerze odczuwaną dumę z mego pochodzenia.
Kapłan długo milczał, niczym trybun przed wystąpieniem, zastanawiający się, jak wyłożyć słuchającym to, co należy powiedzieć w sposób możliwe dla nich zrozumiały i przekonujący. Wreszcie przemówił, jakby ignorując moje wzburzenie.
– Każda wielkość kiedyś przemija, zostawiając po sobie albo trwałe budowle, albo ruiny. Nie tylko w kamieniu. Was też to czeka. A co po was zostanie? Tego można się łatwo domyślić po tym, jak się panoszycie po całym świecie.
– Wy też podbijaliście co się da. I co po tym zostało?
– Więcej niż myślisz, a nawet więcej, niż widzisz. To prawda, Grecja nie jest już taką potęgą, jak kiedyś. Straciła siłę. Wkradł się chaos, życiowa małość. Ale jej duch żyje nadal, ma się znakomicie, i przetrwa przez wieki. Sam popatrz. Wszędzie dokoła mówi się po grecku, to język całego świata. Co oznacza, że także myśli się i czuje po grecku. W dalekiej Azji i Arabii, wszędzie stoją posągi i świątynie greckich bogów. Armenowie, Syryjczycy, Persowie i Partowie za honor poczytują sobie być choć trochę Grekami. Wy, zwycięscy Rzymianie, od samego początku prześcigacie się w naśladowaniu nas, zwyciężonych, niemal we wszystkim. Tyle że nieudolnie – dodał zjadliwie.
Chciałem mu przerwać i protestować, on jednak podniósł rękę, dając znać, że jeszcze nie skończył.
– Przenieśliście do siebie naszych bogów, ale nie pomyśleliście o Olimpie. Nie macie pojęcia czym był, i nadal jest – i dlaczego. Zapomnieliście o nim, bo go po barbarzyńsku zlekceważyliście. Dlatego, młody Viatusie, waszymi bogami są, i będą, mieszkańcy miejskich pałaców. Lecz nawet największy pałac, nie czyni jego mieszkańca bogiem. Wasi władcy to tylko zwykli, niedoskonali ludzie na ogromnym targowisku próżności, i nic, ani nikt więcej. Za życia gwałtami odbierają swoim i obcym ludom wolność, nie dając nic w zamian. Po śmierci pozostają po nich jedynie ulotne wspomnienia złudnej chwały. – Chciałem protestować, ale ręką dał znak, by mu nie przerywał. – Gdy wielki dziś Rzym zniknie, znikną i oni, a ich posągi, choćby i najpiękniejsze, rozsypią się w proch. Nie zostaną po nich ani mity, ani symbole, godne historii. Co najwyżej możecie liczyć na pamięć kilku zgrabnych sentencji. Zachłystujecie się własną potęgą, która – przyznaję – nie ma teraz sobie równej. Ale ona przeminie, gdyż tkwi w niej zalążek choroby, która już zaczęła was toczyć, i niebawem zniszczy od środka.
Wygłosił tę przemowę, ani przez chwilę nie podnosząc głosu, nie gestykulując. Mówił wolno, spokojnie, bez ekscytacji, bez retorycznej teatralności, bez zawiłości logicznego dowodu. Oznajmiał rzecz całą niczym doświadczony lekarz, który ma przed sobą chorego, i opisuje chorobę po ukrytych oznakach, dla niego oczywistych, choć niepojętych dla profana. Nie wyczułem w jego słowach ani złości, ani przechwałek, ani żalu za przeszłością. Było natomiast w nim coś nieuchwytnego, co budziło respekt przed mądrością kogoś, kto widzi i wie daleko więcej, niż ujawnia. Nie znajdowałem też w tej przemowie nic z pokrętnego wróżbiarstwa urzędowego augura, obawiającego się śmieszności czy utraty opinii za nietrafione proroctwo. Mówił, co chciał, i jak chciał, nie licząc ani na podziw, ani nawet na jakiś szczególny odzew ze strony przysłuchującego mu się przybysza. Niczym mistrz wobec ucznia, okazywał dobrą wolę, dzieląc się okruchami swej wiedzy.
A przecież w swej wymowie była ona dla mnie na swój sposób okrutna, z czego musiał sobie zdawać sprawę. Najwyraźniej jednak uznał, że jestem dość wytrzymały, by znieść to, co chciał mi przekazać. To zaiste niezwykłe – powiedzieć gościowi coś, co go oburzy, jednocześnie okazując uznanie dla jego rozumu. Obelga przestaje być obelgą, jeśli, w tak osobliwy sposób, jednocześnie zawiera pochwałę tego, kogo się obraża – za to, że pojmuje sedno omawianej sprawy. Tak surowy, acz sprawiedliwy ojciec karze krnąbrne, lecz pojętne dziecko, wiedząc, że zrozumie, co przewiniło, i za co dostaje naganę.
– Może i jest trochę racji, w tym co mówisz, Marosie. Rzeczywiście, nad światem krąży duch Grecji. Ale jest bezsilny, choć tak wszechobecny – postanowiłem podjąć wyzwanie. – Nie ma nowych mitów, nie ma nowych herosów i ich wielkich czynów. Nawet najsilniejszy duch nie ożywi ciała, które opadło z sił. A wasz powoli słabnie, rozprasza się w silniejszych żywiołach. Nie wiem, czym jest mądrość, ale przypuszczam, że tak, jak wszystko, co ma żyć i działać, i ona musi karmić się nową wiedzą, nowymi sokami, by móc wzrastać i przynosić owoce.
– Wiedzy nam nie brakuje, i wierz mi – wciąż ją gromadzimy, choć się z nią nie obnosimy. Nie wystawiamy jej na pokaz gawiedzi. By ją pojąć, trzeba do niej dorosnąć –odparł spokojnie, i tym samym tonem dalej ciągnął swój wywód. – Zważ, proszę, że to, co Grecja dała, i wciąż daje światu, doskonale się w nim sprawdza, nawet w cudzym wydaniu i obcych szatach. Jeszcze długo będziecie się karmili tym, co od nas bierzecie. Ale nic do tego nie dodajecie, bo nie potraficie.
– Może jeszcze nie tyle, na ile nas stać. Nie umiem tego wymierzyć. Lecz nie wszystko od razu – przerwałem mu stanowczo. – Przyjdzie i na to czas. Dziecko, musi dorosnąć, by stać się mężem. Nikt nie rodzi filozofem, z księgą w rękach. Zanim drzewo wyda owoce, musi najpierw dobrze się zakorzenić.
– Mówisz rzeczy oczywiste, ale zapominasz, że natura różne rozdziela zadania każdemu stworzeniu. Jedne owoce służą ku pożytkowi, inne są zabójcze i trujące. Tego nie poznasz od razu, po smaku, ani wyglądzie. Lecz wiele da się powiedzieć patrząc, jak wzrastają. Bywają rośliny same z siebie bezradne i bezpłodne. By wyrosnąć, muszą owinąć się na kimś silniejszym, i z niego ciągnąć żywotne soki. Same sobie nie radzą, bo korzenie mają cieniutkie. Niedostaje im własnej, wewnętrznej siły trwania i dążenia wzwyż. Bez swego żywiciela szybko giną. Czyż u ludzi nie jest tak samo?
– Nie musisz się martwić o Rzym, Marosie. Ma wszystko, czego potrzeba, by rosnąć, trwać i wydawać wspaniałe owoce. Ma własną wolę życia i ogarnia nią wszystko, co poddaje swej potędze.
– Ma jedynie wolę zdobywania i używania tego, co zdobywa. Brakuje wam pewnego osobliwego zmysłu wychodzenia poza siebie, i ponad swe ograniczenia. Koniecznego po temu ducha poznania ku doskonaleniu – nie tyle władzy, ile człowieka. Potęga państwa to za mało. Co z tego, że staje się gigantem, jeśli zamienia ludzi w karły? Wasza wola życia, którą tak wychwalasz, osłabnie szybko w gnuśności i przesycie. Zostanie pustka, zapełniana kolejnymi szaleństwami utracjusza, świadomego zbliżającego się końca. Ponieważ jednak wszystko na tym świecie kołem się toczy, więc przyjdzie czas, gdy pojawią się inni, którzy podejmą nasze dziedzictwo, i je odrodzą w duchu tworzenia, a nie niszczenia. Wówczas to oni staną się potęgą, która was pokona, nawet bez oręża.
Słowa kapłana wydały mi się równie niesprawiedliwe, co i niedorzeczne. Musiałem zaprotestować.
– Cóż ty, Marosie, wiesz o Rzymie? Wybacz śmiałość. Mieszkasz w swej świątyni, na odległej wyspie, z dala od spraw i zdarzeń, które zmieniają świat. A historię mamy równie długą i bogatą, jak wy.
– Mylisz się. Więcej tu wiemy, niż ci się wydaje, a w pewnych sprawach nawet więcej od was. Żyjemy na przecięciu światów, interesów i wojen. Ruch tu wielki, wieści dochodzą szybko. Ale nie w tym rzecz. Twój błąd polega na tym, że zbyt zwierzasz liczbom. Nie czas się liczy, nie wielkość zdobytych ziem, lecz to, czym zostają wypełnione. Jedna kropla wiedzy może więcej ważyć niż sto lat podbojów. Jeśli nadal chcesz rachować tylko po swojemu, to wspomnij, proszę, na Achajów i Homera. W tym nawet twoje liczby zawodzą. Jakbyś nie liczył, to zawsze ci wyjdzie, że dzisiejszy Rzym jest bardzo młody.
– Grecja też kiedyś była młoda. A co powiesz o Egipcie? Tam liczy się już nie na wieki, a tysiąclecia. A przecież i on zaczynał skromnie.
– Prawda, trwał długo – przyznał. – Miał własną, niepowtarzalną i bogatą duszę. Dzięki niej odradzał się, gdy nastawały chwile słabości. Lecz gdy jej zabrakło, i on upadł. Nasza uległa sile, ale trwa nadal, tyle że w rozproszeniu. Jesteśmy obecni i tam, gdzie nawet nie sięga twoje wyobrażenie. Grecki duch żyje, na swój sposób nadal panuje, i będzie panował jeszcze przez długie wieki.
– Nie ma między nami zgody. Co przeminęło, nie wróci. Wam została tylko pamięć przeszłości, a przyszłość należy do Rzymu.
– To złudzenie. Wy dla świata macie tylko miecze i legiony, a one nie budują, tylko zabijają. Tego nie wystarczy na długie panowanie. Gdzie wasza nauka? Gdzie filozofia? Rzymscy historycy opiewają waszą siłę i podboje, schlebiając swoim wodzom i władcom. – Przerwał, machnął ręką, jakby zaniechał dalszego wywodu. – Zresztą, dajmy już pokój tym sporom. Takie porównania do niczego nie prowadzą.
– Nie przekonałeś mnie, Marosie. Chylę czoła przed twoim wiekiem, i twoją mądrością. Przyznaję, wiele twych uwag mocno mnie poruszyło. Jesteś jednak zbyt chyba surowy w swych opiniach i proroctwach. Nikt nie zna przyszłości, choć stara się sam ją tworzyć. Nie wiemy, jakie mogą być kaprysy bogów – to przecież twoje własne słowa.
– W tym masz rację. Lecz coś jednak można przewidywać. Gdy widzisz toczącą się kulę, to po jej wielkości i impecie możesz określić jej bieg, i biegu tego kres. Wszystko zależy od tego, jak ją postrzegasz, albo jak chcesz ja postrzegać. W jednych oczach jest mniejsza i wolniejsza, w drugich – ogromna i prędka. A ludzki wzrok nie zawsze widzi to, co jest, lecz to, co chce widzieć. Ot, i cała tajemnica patrzenia na świat i jego przemiany – rozłożył ręce w geście, pieczętującym wywód. – Przyjdzie taka chwila, że przyznasz mi rację – dodał na koniec pojednawczo.
– Nie przeczę. Ale pozwól, że dodam coś, do twego porównania. Otóż, co się stanie, gdy kula natrafi na przeszkodę, jaką celowo postawi na jej drodze ludzka wola? Jeśli się od niej odbije, wówczas zmieni swój bieg. Może ją też przebić, lecz wówczas wszystko się odmienia. Tak samo, gdy ktoś umiejętnie i z rozmysłem uderzy w nią z boku inną kulą. Wiele tu jest możliwości. Wtedy wszelkie kalkulacje biorą w łeb.
– Znakomicie! – wręcz się rozpromienił. – Biegłość twego myślenia przynosi zaszczyt twoim nauczycielom. Ale musisz do tego dodać jeszcze jedno. Trzeba wiedzieć z czego jest zrobiona. Z jakiego tworzywa. Co ma w środku, jak jest wytrzymała. Rozpoznanie tego to wielka sztuka. Tu potrzeba dużego doświadczenia.
– Czy mówiąc wcześniej o chorobie, która nas rzekomo zżera od środka, to właśnie miałeś na myśli? Tworzywo? Uważasz, że czegoś mu brak?
– Ma w środku skazę. Z zewnątrz jej nie widać. Ale ona jest, powoli będzie się rozrastać, materia zacznie pękać i się rozpadać.
– Marosie, wybacz, nie pojmuję. Jak to się ma do twoich ponurych proroctw?
Nie odpowiedział od razu. Splótł dłonie, lekko uniósł głowę, przymknął oczy, jakby szukał w chwilowym zamyśleniu właściwych słów dla wyrażenia swych myśli. Trwało to dłuższą chwilę, lecz w końcu podjął wątek rozmowy.
– Pozwól, że wyjaśnię rzecz po swojemu – przerwał, raz jeszcze zawiesił głos. – Otóż, Rzym, jak każde państwo, okrada poddanych, każąc im płacić daniny, by możni mogli prowadzić wojny, grabić, i mamić pospólstwo rzucanymi ochłapami ze zdobywanych łupów. Taka już jest natura rzeczy. Najgorsze są jednak urzędy, To zawsze była i będzie najgorsza plaga. Siedlisko nierobów od grabienia cudzego dorobku i dobytku, pod pretekstem troski o wspólne dobro. Gdzie brak zrozumienia obywatelskiej powinności, tam zostaje tylko pazerność urzędnika, zaspokajana kosztem innych, przymuszanych do posłuszeństwa strachem lub obłudą. Rzym urósł ponad miarę, i pozwala, by ponad miarę rozrastało się to robaczywe plemię pasożytów. Dopóki siła zapewnia wam dopływ bogactwa z zewnątrz, mało kto to widzi. Gdy ustaną zwycięstwa, zabraknie łupów do podziału. Wojsko zacznie się buntować przeciw swym wodzom, nawet cesarzom. Zaczną się waśnie i gigantyczne przekupstwo, bo chciwość ludzka nie zna, co to umiar, nawet we własnym interesie.
Starałem się nadążać za biegiem jego myśli. Miał wiele racji, mówiąc o urzędach. Rzeczywiście, ich rozmaitość i wielkość familii klientów, jakimi obrosły, zaczęły przybierać u nas niepokojące rozmiary. Z jednej strony wszyscy traktowali je jak coś koniecznego, niezbędnego dla sprawnego kierowania wielką machiną państwa. Z drugiej jednak – jako sposób na zdobywanie majątków bez zasług, a tylko dzięki chytrości, i za sprzedajność. Ileż to złota przechodzi każdego dnia z rąk do rąk, znikając z publicznego widoku? Ileż to fortun powstaje właściwie znikąd, i z niczego? Bez pracy, bez potu i krwi. Ale to złoto skądś przecież musi się brać. Uderzyła mnie oczywistość wywodu Marosa.
– Czyżbyś chciał powiedzieć, że jedyny ratunek to wciąż nowe podboje? – coś zaczęło mi świtać w głowie. – To możliwe, ale trudne. Już teraz utrzymanie tego, co mamy, wiele kosztuje.
– No, i proszę! Młody Viatusie, zaczynasz dobrze składać myśli. Rozważ jednak, czy wzrost waszej potęgi nie ma aby granicy, której przekroczenie doprowadzi was do klęski?
– Z jednej strony ilość urzędników – z drugiej ilość żołnierzy. Urzędy – i legiony. To chyba powinno pozostawać w jakiejś rozumnej proporcji. Tak odczytuję twoje słowa.
– Otóż to. Rozumna proporcja, to istota rzeczy. Zastanów się, Z państwem jest tak samo, jak z człowiekiem. I tak samo choruje.
– To znaczy?
– Jeśli wszystkie członki są należycie rozwinięte i wzajemnie się wspierają, a soki żywotne swobodnie krążą w równowadze, wówczas panuje ład i harmonia, a człowiek pozostaje w zdrowiu. Lecz gdy jedna część zacznie się rozrastać kosztem innych, ów ład się załamuje. Brak harmonii rodzi choroby, całość powoli niszczeje od środka. Najpierw powoli, niezauważalnie, potem już z bardzo bolesnymi i nieodwracalnymi skutkami.
– Mówisz jak uczony i medyk. Układasz to w prosty rachunek. Ale chyba zbyt prosty. Ilość członków w państwie jest zbyt duża, żeby je nim ogarnąć. Poza tym jesteśmy przecież ułomni i nie wszystko da się tak poukładać.
– Nie ilość elementów decyduje o stanie całości, a to, co je ze sobą spaja. W człowieku czyni to przenikający go duch. Coś podobnego musi też spajać państwo. Podobieństwo jest oczywiste.
– Nie do końca rozumiem.
– Jeśli chcesz budować państwo tylko na rachowaniu zysków i strat, wówczas, rzeczywiście, przegrasz z ludzką niedoskonałością, która, bezrozumnie powiększając te drugie, bezpowrotnie trwoni te pierwsze. By więc zachować trwałość i równowagę, coś musi tę niedoskonałość trzymać w ryzach. Jak myślisz, co to może być?
– Prawo – odparłem bez wahania.
– Ale jakie? Wszak można je uchwalać, albo i odwoływać. Wedle woli władców, nawet wedle ich humorów.
– Takie, które nie będzie podlegać zmienności niczyich kaprysów – odpowiedź wprost wynikała z komentarza do pytania. Jednak po chwili pojąłem zgoła inny sens, ukryty w tej wymianie zdań. Rozmowa zatoczyła koło. – Więc o to chodzi?! Prawo bez ducha to tylko martwy znak? Litera, którą można dowolnie zastąpić każdą inną? – mówiłem to właściwie sam do siebie, zdumiewając się wnioskom, do jakich prowadził mnie kapłan. Sam doszedłem właśnie do tego, co mi tak cierpliwie usiłował wyjaśnić przez tyle już czasu. Reszta jego wywodu wydała się teraz oczywistością. Spojrzałem na niego z nieskrywanym zakłopotaniem.
– Muszę przyznać – zaśmiał się z ukłonem w moją stronę – że znakomicie opanowałeś sztukę spekulacji. Grecką! Jeśli nadal będziesz posługiwał się nią z taką zręcznością, to daleko zajdziesz. Czego ci serdecznie życzę – pogodna wesołość, z jaką skwitował całą tę sytuację, rozładowała nadto już gęstą atmosferę naszej dysputy.
– Dziękuję ci, Marosie – uśmiechałem się, choć dość kwaśno. Jak łatwo i szybko zmącił mi w głowie! Czy to tylko sofistyczne sztuczki? – Nasze spotkanie to dla mnie niezwykłe doświadczenie. Tyleż niespodziewane, co i zadziwiające – dodałem, jakby sam do siebie
– Jeszcze nie raz się zdziwisz w życiu – wyraźnie był zadowolony z efektu, jaki spowodował. – I to w najbardziej niespodziewanych chwilach. Obyś tylko umiał poddawać się zdziwieniom. I był gotów je przyjmować ze zrozumieniem tego, co niosą. Kto tego nie potrafi, tego rozum powoli zapada w senne rozleniwienie – znów uderzył w sentencjonalny ton. – Tylko zdrowa ciekawość i ciągłe ćwiczenie utrzymuje go w stanie czuwania i gotowości do działania.
– Na tym mi nie zbywa, zapewniam cię. Mam to od dziecka. Może dzięki memu staremu nauczycielowi? Był sławnym uczonym.
– Któż to taki?
– Zwał się Strabon, historyk i geograf.
– Znałeś Strabona?! – niemal uniósł się z ławy.
– Bez przesady mogę powiedzieć, że był przyjacielem naszego domu. Zarówno dziadka, jak i ojca. I coś ci powiem, Marosie. Myślę, że już on sam jeden wystarczy za dowód na to, że nie we wszystkim masz rację. To z Rzymem związał swoje życie, i w Rzymie napisał swe wielkie dzieło – rzuciłem przekornie, choć wiedziałem, że mój argument nie był najlepszej próby.
– Ale był Grekiem! Z urodzenia, duszy i umysłu był Grekiem! Wychodzi więc na moje – ożywił się i zatarł ręce z zadowoleniem. – Oczywiście, znałem go i podziwiałem. Odwiedzał nas, a raz nawet zasiedział się tu chyba ze dwa miesiące. Wielka wiedza, tyle że fantasta, lubił wszystko wykładać po swojemu. Strasznie był z niego uparty człowiek – roześmiał się, kiwając głową.
– Miał niezwykłą pamięć – wszedłem mu w słowo. – Podziwiałem go, gdy opowiadał, jak wiele widział w swoich podróżach.
– Doskonale umiał posługiwać się tą starą sztuką. Też grecką! – dodał z przekąsem. – Mało kto już dziś to potrafi, a na pewno nie w takim stopniu, jak on.
– Trochę mnie w tym ćwiczył. Właściwie to były dziecięce zabawy. Ale od dawna, co i raz, przekonuję się, jakie to przydatne. Zwłaszcza teraz liczę, że będzie mi pomocne. Tam, dokąd się wybieram, nie da się chyba wiele zapisywać.
Maros zamilkł i przyglądał mi się, jakby w zadumie. Czułem, że nasza rozmowa zwolna dobiega końca. Wstałem z ławy, ale nie wiedziałem, co powiedzieć. Chciałem poprosić o gościnę na noc, lecz nie miałem zamiaru się narzucać. W pewnej chwili kapłan też wstał, stanął przede mną, i, kładąc rękę na mym ramieniu, spojrzał mi głęboko w oczy.
– Teraz rozumiem, skąd ta różnica między tobą, a twoim przodkiem. Zauważyłem ją od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem. – Ściszył głos, począł znów mówić tym swoim kapłańskim tonem, który tak mnie zrazu irytował. – Dwaj wędrowcy. Ta sama krew. Ale innych duch. Tamten szedł, by zdobywać, ty zaś idziesz, by się rozglądać, szukać, poznawać. Bardziej chyba jako uczeń Strabona, niż jako wysłannik swej rodziny – w jego wzroku wyczytałem, że wiedział, z kim rozmawia.
Zaskoczyła mnie ta uwaga. Prawda, wspomnienie Maesa dawało mu podstawy do zorientowania się kim jestem z pochodzenia. Nadto sam powiedziałem, dokąd się wybieram, choć ani słowem nie wspomniałem po co. Przypomniałem sobie kapitana Logana. Człowiek prosty, a przecież szybko doszedł prawdy, wywodząc ją z własnej historii rodzinnej. Maros wnioskował o niej z wiele słabszych przesłanek, lecz dzięki swej mądrości znalazł dla nich jedyne słuszne wyjaśnienie.
– Sam przecież powiedziałeś, że chcesz ruszyć szlakiem karawan – jakby czytał w moich myślach. – Czyli śladem bogactwa, złota, i tego, co da się na złoto zamienić. Niczym Jazon, chcesz znaleźć złote runo, skarby Kolchidy. Tyle że nie na bliskiej wyspie, ale gdzieś daleko, na krańcach świata.
– To jedno. Ale jest i druga przyczyna, dla mnie równie ważna. Gdybym tylko mógł sprawdzić to, o czym słyszałem od mego nauczyciela! – podniosłem głos z entuzjazmem. – O Baktrii nad Oksosem. O Indach którzy mieszkają jeszcze dalej, na południu. Nawet o baśniowej krainie Serów. Czy to wszystko prawda? – przywołałem to, co najbardziej odlegle, tajemnicze, i co zawsze najsilniej rozpalało moją wyobraźnię.
– Nie wiem, co opowiadał ci Strabon. Ale wiedz, że i tam odnajdziesz greckiego ducha – wrócił do poprzedniego wątku rozmowy. – Zaleciał tam jeszcze przed Aleksandrem. Po nim się umocnił, i nawet długo panował. Jestem pewny, że krąży tam do dzisiaj.
– Nie wiem, czy zdołam dotrzeć aż tak daleko. Na to potrzeba całych lat. A ja nie mam tyle czasu.
– Czy dlatego, że są też inne jeszcze powody twej podróży? – spytał bez ogródek, wprawiając mnie w pewne zakłopotanie. Uniósł rękę, widząc, że się waham z odpowiedzią. – Nie musisz odpowiadać. Ale tak właśnie sądzę. – Spojrzał wymownie, z lekkim uśmiechem. – Przecież twoja rodzina to wielki świat, wielka fortuna, i wielka polityka. Chyba nie zaprzeczysz?
– Jest, jak mówisz, Marosie – odparłem trochę zmieszany. – Ale jadę z wielką ochotą, gdyż mam nadzieję zobaczyć przy okazji to, co niewielu dotąd widziało. Złoto mnie nie porusza aż tak, jak byś miał prawo podejrzewać – dodałem z naciskiem w głosie.
– Raczej jeszcze cię nie zepsuło. Nie zdobyło nad tobą władzy. Widzę to wyraźnie. Ale strzeż się. Niejedna próba cię czeka. Na końcu drogi znajdziesz je, ale co będziesz odnajdował po drodze? Nie na drodze, ale właśnie po drodze? – znów zabrzmiało to niczym mgliste, a mętne pytania wyroczni, które da się tłumaczyć na sto sposobów.
– Nie bardzo rozumiem. To chyba na jedno wychodzi?
– Niezupełnie. Przyjdzie czas, że zrozumiesz. Teraz to tylko gra słów. – powoli ruszył w stronę najbliższego abatonu. Szedłem obok niego, zmęczony już trochę tą rozmową. Nie wiedziałem, jak napomknąć o możliwość przenocowania w którymś ze świątynnych domów, ale on sam wyprzedził moje pytanie.
– Kiedy wyruszasz w dalszą drogę?
– Jutro przed wieczorem muszę być w porcie, na statku. Z rana chciałbym wybrać się do świątyni Afrodyty. Taka okazja może się już nie powtórzyć.
– Tak myślałem – zaśmiał się kiwając przy tym głową. – Ale uważaj, to szalenie podstępna bogini. Dużo obiecuje, tyle że strasznie mąci w młodych głowach.
– Ale warto chyba mieć ją po swojej stronie – żartobliwy ton w głosie kapłana skłonił i mnie do okazania odrobiny wesołości.
– Zwłaszcza jeśli zawodzi wolna wola. A w miłości łatwo o niej zapomnieć – Maros nie zachowywał teraz już tak dostojnie, Gdy szliśmy przez dziedziniec świątyni, sprawiał wrażenie miłego, starego acz dość krzepkiego światowca, o ujmującym sposobie bycia.
– Jak dotąd jeszcze nigdy nie przytrafiło mi się zapamiętać tak, żebym całkiem stracił rozum i rozeznanie w tym, co robię – odparłem.
– No, to masz wiele do nadrobienia – niespodziewanie zachichotał, wręcz dość figlarnie.
Doszliśmy do grupki osób, zgromadzonych przed abatonem. Stało tam dwóch młodych adeptów świątynnych, z których jeden, na dany przez niego znak, zbliżył się do nas i skłonił głowę w powitaniu.
– Zatem proponuję ci, być został u nas na noc – padła jakże upragniona propozycja. – Podziękowania i ofiary zostawmy na potem – uniósł rękę, powstrzymując mnie od wyrażenia wdzięczności. – Ten młodzieniec zajmie się tobą, wszystko ci objaśni. – Tu się pożegnamy – oznajmił wprost, bez żadnych dodatkowych wyjaśnień.
– Już cię nie ujrzę, panie? – spytałem zdziwiony, wręcz z rozżaleniem w głosie.
– Powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia. Będę cię dobrze wspominał. – Wyprostował się, przybrał, postawę kapłańskiego dostojeństwa. – Wierzę, że droga, na którą wszedłeś, zaprowadzi cię daleko, nawet dalej niż przypuszczasz. Życzę ci tego z całego serca. Bądź zdrów, niech bogowie ci sprzyjają, i bezpiecznie prowadzą tam, gdzie skieruje cię twoja wola – wyczułem w tych słowach lekką, aluzyjną kpinę, ale zaprawioną dobrotliwą życzliwością starego, mądrego człowieka.
Skłoniłem się głęboko, nawet bardziej niż wymagał tego obyczaj. Czułem dla niego prawdziwą wdzięczność, w równym stopniu za to, że zechciał poświęcić mi tyle czasu na rozmowę, jak i za ofertę gościny. Ale nie tylko. Potraktował mnie poważnie, tak jak traktuje się kogoś dojrzałego, i dostatecznie rozumnego, by dzielić się z nim własną wiedzą. Był jak dobry, mądry nauczyciel, który uznaje w uczniu zdolność do dalszej nauki, i gorąco go do niej zachęca, wierząc, że podoła wyzwaniom, jakie na tej drodze czekają. Oddał mi ukłon, odwrócił się i oddalił w stronę dziedzińca przed świątynią. Jak zaś, patrząc za nim, szczerze dziękowałem w duchu bogom, że dali mi możność spotkania tak niezwykłego człowieka.
– Czy chcesz, panie, już teraz się rozgościć? – adept zwrócił się do mnie życzliwie, acz z wyraźną powściągliwością.
– Chciałbym jeszcze przyjrzeć się miastu. No, i coś zjeść. Od rana nie miałem nic w ustach. Ale nie zabawię tam długo – szybko uprzedziłem jego obawy, że sprawię jakieś kłopoty.
– Masz, panie, czas do zachodu słońca. Potem nie wpuszczamy już przybyszów.
– To obyczaj, czy szczególny rygor? – zapytałem, bardziej z ciekawości, niż z wymówką. Słyszałem co nieco o nocnych rytuałach misteryjnych, o których niewiele jednak wiadomo. Kapłani strzegą ich tajemnic, i nikogo do nich nie dopuszczają.
– Ostrożność. W nocy dokonujemy najtrudniejszych uzdrowień. To wymaga ciszy i spokoju. Domy zostają zamknięte. Jesteśmy wtedy bardzo zajęci.
– Wrócę na czas.
– Zatem pozwól, pokażę ci miejsce na nocleg. Obok jest łaźnia, ktoś ci usłuży Wejdziesz bocznym wejściem.
Poszedłem za moim przewodnikiem, który po drodze wszystko dokładnie mi wyjaśniał. Spytałem, czy spotkam go rano, gdy będę wychodził. Nie wiedziałem też jak zaoferować zapłatę, by choć tak złożyć daninę, należną świątyni. Tradycyjne wrzucanie monet do źródła wydało mi się zbyt ryzykowne.
– Chorzy zaczynają gromadzić się skoro świt. Będę w pobliżu, znajdziesz mnie, panie, z łatwością, zaraz za głównym portykiem.
Dotarliśmy do przydzielonej mi małej izby, skromnie przysposobionej do spędzenia nocy. Pokazał, jak i którędy chodzić, po czym, skłoniwszy się, szybko oddalił do swoich obowiązków.
Nie chcąc marnować czasu, rozejrzałem się tylko pobieżnie po domu, po czym wyszedłem na zewnątrz, i ruszyłem w stronę agory. Po obejściu kilku okolicznych uliczek, wróciłem do kolumnady, by gdzieś przysiąść i odpocząć, nie tracąc przy tym z widoku gwarnego tłumu na placu. Kazałem sobie podać niewielki posiłek, i mały dzban wina. Zaspokoiwszy głód, popadłem w lekkie, ale miłe otępienie zmysłów.
Wróciłem myślami do niedawnej rozmowy ze starym kapłanem. Czułem w duszy osobliwe rozdarcie. Z jednej strony moje pochodzenie i wychowanie kazało buntować się przeciwko jego uwagom o Rzymie, i o naszym rzekomym barbarzyństwie. Potęga cesarstwa jest przecież niepodważalna, ma w ono niespożytą żywotność, nic i nikt nie jest w stanie mu się oprzeć. Nie miałem wątpliwości, że starczy ich na długi czas, ponad miarę życia wielu pokoleń. Ale czy aby nasza wielkość i wspaniałość nie zasadza się li tylko na przytłaczającej sile i ozdobnej pompatyczności formy? Tu odezwała się druga część mej natury, nakazująca zawsze patrzeć na rzeczy z pewnego dystansu, i szukać ukrytych sił, kierujących tym, co widzialne i z pozoru oczywiste.
Trudno było odmówić kapłanowi racji w sprawie urzędów. Dzięki pozycji i znaczeniu rodziny miałem spore pojęcie, o tym, czym jest nienasycenie mianowanych na nie ludzi, i rozmiary ich przekupstwa. Ileż rodów wybiło się na bogactwo tylko dlatego, że utworzyły własne, urzędnicze pajęczyny. Niczym złodziejskie bandy, grabiły dobro publiczne bez umiaru. Do tego trzeba dodać coraz to nowe listy proskrypcyjne, wydające na ich łup cudze majątki chciwcom u władzy. Z niejakim wstydem musiałem przyznać sam przed sobą, że i Tycjanowie szczodrze posługiwali się złotem, by kupować przychylność wodzów, trybunów, konsulów, nawet cesarzy. Nasza pozycja i fortuna zapewnia nam luksus nie ulegania prostym pokusom, lecz przecież nieustannie bierzemy na usługi każdego, czyja władza i urząd mogą nam przysporzyć zysków. Sami też naznaczamy na nie swoich ludzi, oczywiście na zasadzie handlowej, czyli coś za coś.
Od zawsze, jak pamiętam, rodzinne praktyki były dla mnie czymś normalnym, częścią życia, zwykłą grą codziennych interesów. Nigdy nie uważałem tego za coś zdrożnego, czy godnego potępienia. Raczej za zwyczaj, który – choć niekiedy moralnie nieco wątpliwy – przez swą powszechność i użyteczność uznawany jest za oczywistą konieczność. Tymczasem rozmowa z Marosem naprowadziła mnie na zupełnie inne tory myślenia o tym, co miałem dotąd za godną uznania roztropność i zapobiegliwość życiową. Dziadek i ojciec trzymali mnie z dala od owych rozgrywek, niemniej nie ukrywali przecież swej bezwzględności w interesach na większą czy mniejszą skalę. Kochałem ich, szanowałem, miałem za ludzi zacnych i szlachetnych, więc przyjmowałem ich działania za słuszne i bynajmniej nie naganne. Lecz teraz ujrzałem rzecz całą w innym świetle. I obraz, jaki mi się objawił, nie był zbyt zachęcający. Pewną w tym pociechą było to, że my przynajmniej pomnażaliśmy dobra, a nie tylko zagarniali i przejadali cudze.
Tak, czy owak, inaczej teraz spojrzałem na swoją wyprawę, podjętą przecież w jak najlepszej wierze, i z najuczciwszych pobudek. Od dzieciństwa marzyłem o podróżach, słuchałem opowieści Strabona z zachwytem i zazdrością. Nie kryłem się z tym, choć rodzina mitygowała moje zapędy, zrazu widząc we mnie kandydata na człowieka publicznego w samym Rzymie. W pewnym jednak momencie, za namową dziadka, ojciec uznał, że warto rozważyć inny pomysł na przyszłość syna. Pokierowano moją edukacją tak, by przygotowywać małego jeszcze chłopca do roli przyszłego wysłannika w rodzinnych interesach, prowadzonych na krańcach cesarstwa. Z czasem okazało się, że przeznaczono mnie i do innych jeszcze zadań.
Wielki handel i pieniądz ściśle wiąże się z wielką polityką, tyle że w sposób nader sekretny, niewidoczny dla zwykłego człowieka. Każda kolejna głowa rodziny Tycjanów brała udział w takich machinacjach, ciągnąc z tego ogromne dla siebie korzyści. Faktorzy w prowincjach są po trosze szpiegami, nie tylko naszymi, lecz – za naszą wiedzą i przyzwoleniem – również cesarskimi. Ich rola ogranicza się jednak wyłącznie do gromadzenia wiadomości, bez czynnego udziału w tajnych rozgrywkach możnych tego świata. Słusznym jest bowiem założenie, że granica lojalności człowieka najemnego kończy się tam, gdzie na stole leży mnóstwo złota. Zatem powierzanie takim ludziom zbyt wielu sekretów to nazbyt niebezpieczny hazard. Potrzeba kogoś swojego, z własnego gniazda, kto nie tylko nie da się oszukać, ale i z natury rzeczy skłonić do zdrady.
Od czasów Artusa Tycjanowie maczali palce we wszystkich większych awanturach konsulów, wodzów i władców. Zyskali sobie jeśli nie zaufanie – tego bowiem w tych kręgach nigdy nie uświadczysz – to przynajmniej przychylność aktualnych wspólników, których ambicja szukała wsparcia, pewnego i hojnego, w zamian za udziały w łupach. Spryt i rozwaga pozwalały na zachowywanie tej pozycji nawet przy konieczności lawirowania między zwalczającymi się stronnictwami. Trzymano się bowiem jednej zasady: dbać o własne, bez narażania interesu Rzymu. Można nam zarzucać bezwzględność w grze, ale nigdy szkodzenie dobru państwa. Mimo więc opinii twardych graczy, cieszymy się nieodmiennie sporym szacunkiem, zarówno nobilów, jak i gminu.
O tym, że przeznaczono mnie do pełnienia w przyszłości szczególnej roli wysłannika rodzinnych interesów, dowiadywałem się, stopniowo, kiedy coraz częściej zadawałem kłopotliwe pytania co do pewnych osobliwości mej edukacji. Dziadek nalegał bowiem,, bym poznawał nie tylko zawiłości polityki, ale i odmienność obcych ludów, panujących u nich obyczajów. Dlatego tak życzliwie patrzał na moje przesiadywanie ze Strabonem. Może nawet rodzinna przyjaźń z greckim uczonym też miała w sobie coś z wyrachowania? Kto wie?
Stary Festus osobną uwagę poświęcał sztuce chytrości w urabianiu ludzi do własnych celów. Wraz z ojcem objaśniali mi, czym jest podstęp, jak go przygotowywać, jak zastawiać pułapki, i jak ich unikać. Ćwiczyliśmy, jakby we wspólnych zabawach, pisanie tajemnym pismem, szukania ukrytych tropów, sporządzanie zapisków, zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych. Uczyłem się starej sztuki pamięci, obserwowania najdrobniejszych szczegółów zachowania ludzi, odczytywania ich sekretów i słabości. Dla młodego chłopca te lekcje brutalności życia, miały jednak w sobie coś wciągającego. Ileż przyjemności sprawiało odkrywanie u innych tego, co jakże skrzętnie starali się skrywać przed światem. Jeszcze jako dziecko próbowałem tych umiejętności na szkolnych kolegach, a nawet na nauczycielach, nieraz wprawiając ich w zakłopotanie. Sądziłem, że im zaimponuję, lecz, ku swemu zdziwieniu, przekonałem się, że z czasem zaczęli mnie unikać. Dopiero po latach zrozumiałem dlaczego.
Tak sposobiony do przyszłych zadań, nadal jednak oddawałem się marzeniom o podróżach. Ojciec umiejętnie łączył w jedno własne co do mnie plany oraz mój przyrodzony pęd ku poznawaniu dalekiego świata, i przeżywania w nim niezwykłych przygód. Z ochotą sposobiłem się do tego, tyle że co innego u mnie było na pierwszym miejscu. Uważałem w duchu, że zadania specjalne, jakie przyjdzie mi wykonywać, będą jeno dodatkowym, a nie głównym wątkiem mych wędrówek.
Pobudzany do ambicji uczestniczenia w światowych grach, bardziej wyobrażałem sobie miejsca, w których mogłyby się one toczyć, niż je same, czy ich przebieg. Może dlatego chętniej czytałem książki Strabona i Herodota niż Tukidydesa, Diodora czy Polibiusza. Rodzinna biblioteka była bardzo bogata w dzieła historyczne, lecz przy lekturach wyszukiwałem w nich głównie to, co pobudzało wyobraźnię przyszłego podróżnika. Opisy wojen, bitew, intryg nudziły mnie, choć musiałem uczyć się i tego, gdyż nauczyciele, przymuszani przez ojca, wtłaczali mi tę wiedzę niejako wbrew mej woli. Gdyby nie dobra pamięć, z trudem sprostałbym ich wymaganiom, a także ojcowskim oczekiwaniom. Tak więc poznawałem je przez rozum i z obowiązku, lecz sercem i duszą chłonąłem nade wszystko to, co w mej edukacji uważano za drugorzędne.
Jakże trafnie Maros w swej przenikliwości nazwał mnie nie zdobywcą, lecz poszukiwaczem. Dzięki temu porównaniu zaczynało do mnie docierać, kim tak naprawdę był mój przodek, Maes. Brat dziadka Festusa służył rodzinie w sprawach handlowych, ale i cesarstwu w szpiegowaniu obcych krajów. W zapiskach, jakie po nim pozostały, wyraźnie wybijają się opisy miejsc, przydatnych dla wojska, a także zawiłości polityki na ziemiach, które przemierzał. Wytyczał drogi dla podbojów, szukał na nich głównie tego, co mogło być przydatne, a nie ciekawe, cenne czy piękne samo przez się.
Siedziałem przy stole w kolumnadzie, jedzenie, wino i zmęczenie osłabiło ciało, lecz umysł pracował nad wyraz sprawnie. Dziwnym zrządzeniem losu natrafiłem w podróży na człowieka, który podczas krótkiej rozmowy pobudził mnie do jakże ważnych przemyśleń. Niewiele miałem w życiu okazji do tego, by zdarzenia z pozoru drobne czy przypadkowe, znienacka okazywały się tak dla mnie znaczące. Zbierając w jedno słowa starego Greka, układałem sobie na nowo obraz mego życia, wyjaśniając po nowemu drogę, jaką przebyłem od zabaw małego chłopca z bogatego, rzymskiego domu, do dzisiejszego spotkania w świątyni Asklepiosa.
Mały kamyk, wrzucony do wody, burzy ją w rozchodzące się na niej kręgi. Podobnie działo się i ze mną. To, co było dotąd ustalone i utrwalone jako oczywistość, zostało dzisiaj mocno poruszone, powracały dawne uczucia i wspomnienia, tyle że rodziły się nowe dla nich wyjaśnienia. Zastanawiające, intrygujące, i nie we wszystkim budujące. Zwłaszcza jeśli idzie o moją pozycję rodzinną, o to, kim właściwie jestem, i dlaczego. Otrzymałem najlepsze wychowanie, staranną edukację, lecz jaki był naprawdę cel rodzicielskich zabiegów? Byłoby niewdzięcznością, wręcz podłością, zaprzeczanie dobrej woli w jakże troskliwym dbaniu o wszystko, co dla mnie najlepsze. Zgodnie z obyczajem, kształtowano mój umysł i charakter, bym dobrze sprawował się w służbie dla Rzymu. Ma ona jednak niejedno oblicze. Dla mnie wybrano takie, które raczej powinno pozostawać w ukryciu.
Młodzieńcze marzenia niosły mnie ku dalekim krajom, lecz ani się spostrzegłem, jak wprzęgnięto je do zgoła innych celów i zadań, do których ani nie byłem zbyt usposobiony, ani nie miałem szczególnego upodobania. Sprzyjano mej chęci wyrwania się w świat, lecz przydano do niej obowiązków, którym przypisano rangę powinności wyższych racji. Niezbyt do nich przekonany, godziłem się je podjąć, traktując jak cenę za zyskanie możliwości spełnienia swoich pragnień. W tej osobliwej transakcji kupieckiej towarem było moje własne życie, wystawione na grę cudzych interesów. I nie ważne, że chodziło również o interesy rodzinne. Dbanie o nie wpajano mi od dziecka, zatem czułem żadnego w tej sprawie niepokoju duszy. Lecz coś jednak poczęło mnie w środku uwierać, choć nie potrafiłem tego żadną miarą uchwycić w słowa
Wróciłem znów myślą do dwóch niezwykłych postaci – Festusa i Maesa. Dwaj bracia, dwaj synowie partyjskiej matki i rzymskiego wojownika. Myślę, że byli do siebie podobni, tyle że dziadek lepiej umiał wykorzystywać swój twardy charakter do prowadzenia zawiłych i często niebezpiecznych spraw w samym mateczniku cesarstwa. Był na swój sposób wojownikiem i zdobywcą, tyle że za oręż wybrał nie żelazo i dzielność w otwartym boju, a złoto i przebiegłość w podstępnych grach polityków i kupców. Razem z bratem tworzyli więc znakomitą parę, zważywszy skalę i zasięg ich działań. Podejrzewam, że Maes kochał przygodę, i dlatego wybrał sobie żywot otwarcie awanturniczy, podczas gdy dziadek, również przecież skłonny i zdatny do hazardu, wolał cierpliwie i w cichości tkać swe misterne sieci, co i raz łowiąc w nie kolejne ofiary.
Ocknąwszy się z zamyślenia, spostrzegłem, że dzień powoli chylił się ku końcowi. Na placu i sąsiednich ulicach pojawiły się pierwsze pochodnie, zniknęły dzieci i kobiety, ustępując miejsca mężczyznom, wylegającym z domów na wieczorne spotkania lub zmierzających ukradkiem do sobie tylko wiadomych miejsc uciech. Nie chcąc się spóźnić na zamknięcie świątynnych domów, zapłaciłem, com był winien, i szybko wróciłem do abatonów. Tam, spotkałem innego z kolei młodego adepta, przypominając się jako ów gość, któremu obiecano nocleg. Bez słowa skłonił się, i wpuścił do środka. Wyjaśniłem sobie z nim jeszcze jak trafić do łaźni, i poprosiłem o pomoc jakiegoś służącego. Wszystko odbyło się sprawnie, szybko, a gdym już dokończył porządków, ległem ciężko na prostym łożu, nawet nie starając się skorzystać z postawionej mi na stole lampki oliwnej do czytania lub pisania. Usnąłem, zanim zdążyłem zastanowić się nad jutrzejszym dniem.