Początek u Kresu drogi

CZĘŚĆ I

PROLOG

Jak on to zrobił?

Usiadłem na samym końcu wielkiego tłumu, jaki zebrał się nad rzeką, na kamienistym brzegu za miastem. Byłem ostatni, ale podeszli i do mnie. Wyglądali ubogo, byli chyba towarzyszami albo wręcz służącymi mężczyzny, który w oddali jakby coś tłumaczył otaczającym go ludziom, żywo przy tym gestykulując. Nie słyszałem, co mówił, siedziałem zbyt daleko. Zresztą w tym gwarze trudno było cokolwiek zrozumieć, docierały do mnie tylko pojedyncze słowa, te, wypowiadane głośniej i z emfazą. Mówił w miejscowym dialekcie, więc tym bardziej nie miałem szans by ze strzępów docierającej do mnie przemowy złożyć jakąś zborną całość. Dałem więc sobie spokój z nasłuchiwaniem i skupiłem uwagę na obserwowaniu tego, co działo się wokół mnie. Trudno było mi orzec, czy słuchano go zbyt uważnie. Zainteresowanie zgromadzonych bardziej chyba jednak przykuwali krążący wśród nich parami młodzi oberwańcy, trzymający w rękach spore, płaskie kosze, i rozdający małe, proste chleby i ryby. Dokoła wyrastał las rąk, unoszonych w geście niemej prośby. Żadna nie opadła pusta. Gwar to cichł, to wzmagał się, w miarę jak oczekiwanie przeradzało się w zdumienie, potem w radość.

Dotarli i do mnie, Uśmiechali się, każdy z nich wręczył mi swój poczęstunek. Zerknąłem mimochodem do jednego z koszy, i zdumiałem się. Był niemal pełny. A przecież dałbym głowę, że niosący go mężczyzna, idąc w moim kierunku, nikogo nie ominął. Nie zatrzymywał się, nie napełniał go ponownie, zresztą gdzie, i jak miałby uzupełniać jego zawartość. Wydało mi się to dziwne, wręcz niepojęte. Musiałem chyba dać to po sobie mimowolnie poznać, choć przecież latami szkolono mnie do panowania nad sobą i swoimi odruchami. Niosący kosz, po wręczeniu mi chleba nie odwrócił się od razu, nie odszedł. Przystanął, nasze oczy spotkały się na chwilę, w jego wzroku dojrzałem cień życzliwego zaciekawienia. Jakby wahał się, czy o coś nie zagadnąć, lecz zaniechał tego zamiaru. Skinął tylko głową, po czym, nadal się uśmiechając, odwrócił i odszedł.

 Wyglądał na miejscowego, tak zresztą, jak pozostali młodzieńcy, krążący z koszami. Niczym szczególnym się nie wyróżniał – ot, zwykły wieśniak, lub rybak z nad rzeki, może jakiś rzemieślniczy czeladnik z miasta. Duży, kanciasty, z gruba ciosany, trochę prędki w ruchach, ale chyba nie gwałtownik. Większość siedzących sprawiała wrażenie ludzi raczej ubogich, zwyczajnych, bezimiennych. Dziwne to było zbiegowisko, tyle narodu w biały dzień, zbitych w małe, rodzinne gromadki. Bieda, tubylcze niechlujstwo, przedwcześnie podstarzałe kobiety, zniszczone życiową harówką. Trochę młodzieży, dzieci w różnym wieku, jedne rozmierzwione, inne wyraźnie zadbane, mitygowane przez starszych, by zanadto nie hałasowały. Kilkoro starszyzny, ale nikogo w szatach, znamionujących zamożność czy przynależność do stanu kapłańskiego. Słowem, ludowe zgromadzenie, najwyraźniej skupione, z jakiegoś powodu, wokół człowieka w oddali.

Co ich tu wszystkich sprowadziło? Co było dla nich atrakcją na tyle dużą, że o tej porze porzucili domy, pracę, codzienne obowiązki? Czyżby tylko ów mówca? Z daleka niczym szczególnym się nie wyróżniał. Prosta suknia z kapturem, przepasana sznurem, zwykłe sandały. Średniego wzrostu, bez znaków czy ozdób – słowem, nikt wyjątkowy. Jego towarzysze, gdy w końcu odłożyli kosze, poczęli krążyć miedzy ludźmi, co i raz powracając do niego i wymieniając z nim jakieś uwagi. Doprowadzali też spośród zebranych pojedyncze osoby, które tamten albo obejmował, albo jakby namaszczał gestem, czynionym na głowie. Z początku pomyślałem, że to jakiś uzdrowiciel, ale nie zauważyłem, by, choć dla pozoru, badał tych wybrańców na sposób lekarski. Gdyby był kapłanem – odprawiałby jakieś rytuały, modły, albo odczyniał złe duchy. Ale i na takiego też nie wyglądał. Uznałem, że ani chybi jest jakimś lokalnym lub wędrownym nauczycielem, albo bajarzem, opowiadającym ludziom nowiny ze świata. Ale skąd wtedy, i po co, te kosze z jedzeniem? I co miałaby znaczyć ta obrzędowość wobec wybrańców z tłumu?

Przyznam, że mnie zaintrygował, choć nie wiedziałem właściwie dlaczego. Wyczuwałem w nim coś bardzo odmiennego od tego, z czym stykałem się dotąd w tej krainie Żydów i ich rozmaitych pobratymców. Tak, czy owak, cała ta sytuacja zainteresowała mnie, gdyż nie przypominała niczego, co zdążyłem już po drodze zaobserwować, jako zwyczaj wspólnych modlitw tutejszych małych wspólnot. Tyle, że, prawdę mówiąc, niewiele dotąd widziałem, nie miałem tego z czym porównać. Korciło mnie, żeby posłuchać, co też opowiadał z takim ożywieniem, przyjrzeć mu się z bliska. Ale musiałbym wtedy próbować przecisnąć się bliżej niego między grupkami siedzących przede mną ludzi. Jednak zaniechałem tego pomysłu, gdyż roztropniej było mi trzymać się z tyłu. Jeszcze tego brakowało, bym bez ważnego powodu wzbudził czyjąś niepotrzebną ciekawość. Mój strój podróżny, choć prosty i zwyczajny, i tak nieco wyróżniał mnie wśród innych, aczkolwiek nie na tyle, żeby komuś przyszło do głowy mnie nagabywać, czy śledzić. Ale, po co niepotrzebnie kusić los?

Nie interesowały mnie miejscowe sprawy, pobliska Betsaida była tylko przystankiem w mej podróży, a i to nieprzewidzianym we wcześniejszych planach. Splot okoliczności spowodował, że musiałem nieco je zmienić, a przypadek rzucił mnie w te właśnie strony. Znalazłszy się w przed kilkoma dniami w kłopotliwym dla mnie położeniu, zszedłem w Cezarei ze statku i ruszyłem samotnie w głąb lądu. Zboczywszy sporo z bitego traktu, wiodącego do odbudowanego Sefforis, skierowałem ku temu niedużemu miasteczku nad wielkim jeziorem. Pamiętałem z naszych rejestrów, że mogę tu mieć szansę na znalezienie zaufanego człowieka, który zapewni mi bezpieczne schronienie. Nadzieja była nieco na wyrost, lecz nie miałem wyboru. Musiałem spróbować go odszukać i pokazać umówiony znak, który zobowiązywał go do udzielenia mi pomocy. Jeśli się uda, to, oprócz noclegu, otrzymam zaopatrzenie w zapas żywności, wody i pieniędzy, tak, by następnego ranka ruszyć w dalszą drogę. O koniu nie było raczej co marzyć, więc czekało mnie jeszcze kilka dni pieszej wędrówki.

Jak dotąd udawało mi się unikać kontaktów z tubylcami ponad to, co wynikało z obyczaju, przyjętego w podróżowaniu przez obcy kraj. Starałem się nie zatrzymywać bez koniecznej przyczyny w większych osadach, a z ludźmi, napotykanymi po drodze, wymieniałem jedynie zwyczajowe gesty i uśmiechy. Spoglądali na mnie z odcieniem tej życzliwości ciekawskich, jaką obdarza się nieszkodliwego, raczej skromnego cudzoziemca. Z wyglądu trudno było przypisać mnie do konkretnego stanu, zawodu czy nawet dokładniej określić moje pochodzenie. Zresztą nikt mnie o nic nie wypytywał, a i okazji do rozmów było niewiele.

Nie musiałem rozpytywać o drogę. Szykując się do tej wyprawy, długo studiowałem mapy, także i tutejszych prowincji oraz sąsiadujących z nimi krain. Znam niemal na pamięć Geografię Strabona, choć to przecież tyle grubych tomów. Ten uczony filozof był niegdyś przyjacielem mego dziadka i ojca, a uwzględniwszy różne dziwne zaszłości – właściwie mógłby być uznany za członka naszej rodziny. Jako dziecko uwielbiałem słuchać jego opowieści, a i on lubił, gdy wciąż zamęczałem go pytaniami o dalekie kraje, o których tyle wiedział, i które opisywał z wielką starannością. W archiwum naszego domu handlowego przejrzałem też dużą ilość zapisków i raportów z faktorii, rozsianych od Egiptu po nową stolicę królestwa Partów. Na tym nie koniec. Przed wyruszeniem w podróż dano mi również sposobność przejrzenia sporo sekretnych dokumentów i szkiców wojskowych, zamkniętych na Kapitolu, w bibliotece cesarskiej dyplomacji. Byłem więc nieźle przygotowany do podróży, dzięki czemu wiedziałem teraz, gdzie jestem, i jak się mam stąd wydostać. Wolałem uniknąć wędrówki niepewnymi szlakami w obcym kraju, ale podjęcie decyzji uzależniałem od spotkania z człowiekiem w Betsaidzie. Potrzebowałem pilnie wrócić na wybrzeże, by ruszyć dalej morzem, ku Antiochii. Najdogodniejszym na to sposobem byłoby dotarcie możliwie najkrótszą drogą do Ptolomaidy, albo do któregoś z bliżej położonych, mniejszych portów rybackich, i znalezienie jakiegoś statku, który by mnie dostawił do Tyru.

W tej chwili nie miało sensu rozmyślanie o tym, co zrobię jutro, natomiast trzeba mi było wybrnąć z sytuacji, w jakiej się znalazłem dzisiejszego popołudnia. Siedziałem samotnie na skraju tego wielkiego tłumu, mogłem więc wstać, i po prostu wycofać się, nie zwracając niczyjej uwagi. Mimo iż dzień chylił się powoli ku końcowi, zgromadzeni nie kwapili się do rozejścia, wsłuchując w to, co docierało od strony mówcy. Ten zaś nadal czynił swoje, a jego towarzysze kręcili się dokoła, skrzętnie zbierając przy tym porozrzucane tu i ówdzie resztki jedzenia. Obserwowałem ich uważnie, choć nie natrętnie, ale gdzieś w tyle głowy przez cały czas próbowałem rozwiązać zagadkę owych tajemniczych koszów obfitości.

Czy czegoś nie zauważyłem? Czy kryła się w tym jakaś chytra sztuczka? Czy uległem  halucynacji? Owszem, można człowieka zauroczyć tak, że będzie widział to, co mu się wmówi. To stary kapłański sposób, ale nigdy nie słyszałem, by go stosowano do całych tłumów. W zamkniętej komnacie da się niepostrzeżenie rozpuścić w powietrzu specjalne olejki, zmieszane z woskiem świec, a obecni tam ludzie, nawdychawszy się tych oparów, mogą pod ich wpływem mieć rozmaite wizje. Uwierzą wtedy w cokolwiek, co im się podpowie. Nie da się jednak tego zrobić na świeżym powietrzu, z tak liczną ciżbą, zbitą na  dużej, otwartej przestrzeni. To więc nie wchodziło w rachubę.

A może rozdający poczęstunek byli jakimiś magami, którzy potrafili w jakiś tylko im wiadomy sposób rzucić urok na tego, do kogo się zbliżą? Ale tutaj siedziało przecież chyba dobrych kilka tysięcy ludzi! Nie ma na świecie takiego czarownika, który byłby w stanie zawładnąć tak wieloma umysłami na raz. Ponoć w dawnych czasach kapłani egipscy i babilońscy słynęli z wielkiej mocy, ale ich wiedza i tajemnice zniknęły wraz z nimi. Pozostały tylko legendy, a i to mało wiarygodne. Nikt z towarzyszy dziwnego mówcy nie wyglądał na egzotycznego uczonego czy tańczącego z duchami, a on sam też nie sprawiał wrażenia kogoś nadzwyczajnego. Zresztą, szybko bym się w tym rozeznał. Znałem wiele świątynnych tajemnic, wiedziałem, jak można zawładnąć ludzką wyobraźnią i uczuciami. Nadto nie byłem też bezbronny – wszak latami uczyłem się sztuki panowania nad samym sobą. Zarówno moja wiedza jak i wieloletnie ćwiczenia zmysłów i duszy czyniły mnie odpornym na sztuczki wędrownych magików. Nie było więc możliwe, bym uległ jakiemuś prostemu zauroczeniu. Ale przecież sam jadłem ten chleb, czułem, że go zjadłem, i że mnie nasycił. A zatem musiał być prawdziwy!

Skoro owo jedzenie nie było wytworem wyobraźni, to musiało skądś się wziąć. I to w ilości znacznie przekraczającej pojemność kilkunastu nie tak znów wielkich koszów. Obdarowani zostali chyba wszyscy tu obecni. Zwłaszcza te ryby – to była niepojęta zagadka. Nie dostrzegłem nigdzie żadnych zwalonych sieci, żadnego wozu – nic. Pewien Żyd, pozostający w naszej służbie, opowiedział mi kiedyś o mannie z nieba, jaką żydowski bóg miał zesłać jego narodowi, głodującemu podczas ucieczki z egipskiej niewoli. Ale miałem to za baśń, jakąś metaforę, której nigdy nie chciało mi się zgłębiać. Bogowie nie zajmują się takimi facecjami. Bo i po co niby mieliby to robić. Zresztą tu nic nie spadało z nieba, a ci, którzy rozdawali jedzenie, raczej nie przypominali bogów, ani ich wysłanników.

Nad pobliskim jeziorem, siedziało kilka tysięcy ludzi, których karmili tacy sami biedacy, jak oni. Ale skąd mieli te swoje dary? Co tu się działo? Im dłużej nad tym myślałem, tym większe czułem rozdrażnienie. Nie lubiłem czuć się bezradny, ani nie móc wytłumaczyć tego, co się wydarzało w mojej przytomności. W pewnej chwili przyszło mi do głowy wyjaśnienie, które zdawało się być najprostsze z możliwych. Po prostu, całe to jedzenie przywieziono wcześniej, przed moim tu przybyciem. Zostawiono je, osłonięto, a potem stopniowo rozdawano zebranym ludziom. Zapewne przyszedłem już pod koniec tego widowiska, więc nie mogłem widzieć zgromadzonych zawczasu zapasów.

To objaśnienie zrazu wydało mi się ze wszech miar logiczne. Ale po zastanowieniu pojąłem, że i ono nie pasuje do tego, co widziałem, a raczej do tego, czego nie widziałem. Otóż nikt z rozdawców chlebowych placków i ryb nie uzupełniał zawartości swego kosza.  Szli przez tłum, bez zawracania, nigdzie się nie zatrzymując. Ludzie też to zauważyli, ich zdumienie przeradzało się w nabożny podziw. Wyczuli, że oto uczestniczą w czymś dla nich niepojętym, ale jakby wiedzieli, że coś takiego może się wydarzyć. Jakby tego wręcz oczekiwali. Poczęli podchodzić w stronę mówcy, otaczać go coraz ciaśniej, wyciągać ku niemu głowy i ręce, chyba o coś prosząc, ba, wręcz zanosząc, do niego modły! Stawali się coraz bardziej natarczywi, co najwyraźniej zaczęło nieco go irytować. Rozmawiał ze swoimi towarzyszami, wycofując się wraz z nimi, ale tłum napierał. W pewnym momencie odwrócił się i szybko oddalił, niknąc w zwolna zapadającym już zmroku. Ludzie jednak nie rozchodzili się, tu i ówdzie zabłysło światełko rozpalonego ognia.

Uznałem, że nic tu już po mnie. Nie zwlekając dłużej, wstałem, po czym szybko ruszyłem w stronę miasteczka. Nikt mnie nie zatrzymywał, nikt nawet mi się nie przyglądał, co wielce mnie ucieszyło. Niepostrzeżenie obszedłem zgromadzony tłum i skierowałem się ku widocznym w oddali zabudowaniom. Czekało mnie jeszcze odszukanie małej gospody i jej właściciela, który miał być poszukiwaną przeze mnie osobą. Szedłem pospiesznie, wciąż jednak rozmyślałem o tym, czego byłem świadkiem. Postanowiłem, że na miejscu, gdyż już załatwię swoje sprawy, rozpytam o tego dziwnego człowieka i jego kompanów. Czy to miejscowy, czy może jakiś przybysz z daleka? Czy ktoś go tu zna? Czy często zdarzają się tak wielkie zgromadzenia? I z jakiej przyczyny?

Podobnych pytań mogłem, oczywiście, zadawać wiele – i bez wątpienia znaleźć na nie odpowiedzi. Ale czułem, że tę zagadkę obfitości jedzenia mógłby mi wyjaśnić tylko ów człowiek w prostej sukni. Kim był? Naraz przyszła mi do głowy dziwna myśl. A co, jeśli to nie zwykły człowiek? Jako żołnierz-kapłan musiałem rozważyć również i to, co po ludzku zdawało się niepodobieństwem. To, co kryła w sobie historia mojej wiary. Przecież młody Mitra, na przyjęciu weselnym księcia Elanu, zamienił wodę w wino. Uzdrawiał. Był skromnym pasterzem, za którym szli zwykli ludzie. Zmarł z ran po walce z siłami zła, ale potem powstał z martwych. Raz jeden ukazał się jeszcze kiedyś ludowi, ale znów zniknął, już na zawsze. Nigdy więcej się to już nie powtórzyło. Tak, ktoś taki, jak on, mógłby uczynić cud stworzenia chleba. Ale z czego? Chyba nawet on nie byłby w stanie stworzyć coś z niczego. Czyżby? Cóż mogłem wiedzieć o najgłębszej naturze mego boga?

Idąc w zamyśleniu, stwierdziłem, że dziwnym zrządzeniem losu, na poboczu mej drogi, gdzie zabrnąłem przez przypadek, stanąłem oto przed nie byle jakim dylematem. Krótko mówiąc, i logicznie rzecz ujmując, miałem do wyboru – albo uznać, że zobaczyłem występ ciekawego sztukmistrza, albo że spotkałem boga. Albo miejscowy magik omamił mnie jakąś sztuczką, której nie potrafiłem jeszcze rozgryźć, albo zetknąłem się z jakimś bóstwem, któremu spodobało się objawić maluczkim.  Pierwsza wersja była łatwa do przyjęcia, choć irytująca, bo w tym momencie niezrozumiała. Drugiej nie byłem w stanie dać wiary – tym bardziej, że więcej w niej było pytań, niż sensownych odpowiedzi.

Bo po cóż miałby bóg pojawiać się gdzieś na prowincjonalnych wertepach, z dala od świata, od swoich świątyń, kapłanów i wyznawców? W towarzystwie gromady prostych oberwańców? Co chciałby osiągnąć? Co udowodnić? Komu? Tym nieokrzesanym biedakom? Jakie miałby mieć dla nich przesłanie? Czego miałby ich uczyć? Czy tym sposobem miałby głosić zwykłym prostaczkom w łachmanach prawdę o duszy i jej przemianach? Przecież nie mogło to być misterium inicjacji, wprowadzenia w wiedzę tajemną. Czy zatem takie niezwykłe karmienie ich miałoby być czymkolwiek innym jak tylko demonstracją boskości? Czy bóg może być aż tak próżny, żeby chcieć popisywać się przed pospólstwem? I czemu akurat chleb i ryba, a nie cokolwiek innego?

Im więcej takich pytań rodziło się w mojej głowie, tym bardziej skłonny byłem odstąpić od przypuszczenia, iż miałem do czynienia z objawieniem bóstwa – a już na pewno nie Mitry. Nic mi się bowiem nie zgadzało. Ani miejsce, ani czas, ani okoliczności, ani wreszcie widzowie. To nie mogło mieć żadnego sensu, żadnego wyższego celu. Chleb – wiadomo, ale ryba nie mieściły się w naszych symbolach. No i na domiar wszystkiego – kobiety. Nie było dla nich miejsca wśród nas, były wykluczone z kultu, rytuału, ołtarza, wiedzy. A tu? Wszyscy na raz, nawet dzieci. Żadnej tajemnicy, skupienia, modłów, ofiary –zupełnie jak na gwarnym targowisku. To przeczyło wszystkiemu, co niosła wielowiekowa tradycja. A ta przecież nie wzięła się znikąd.

Uznałem, że dalsze brnięcie tym tropem zaprowadzi mnie w ślepą uliczkę. Same sprzeczności, nonsensy, tylko gra wyobraźni. O wiele prostsze było pozostanie przy wersji ludowego magika, udającego nauczyciela i uzdrowiciela w jednym. Jakieś wyjaśnienie w końcu by się znalazło, trzeba byłoby tylko dobrze nad tym pomyśleć. Bez wątpienia coś umknęło mej uwadze. Ktoś taki, jak ja, przybysz z daleka, nie znał przecież dobrze miejscowych zwyczajów czy osobliwości, więc trudno mu było pojąć coś, co dla tutejszych ludzi mogło być zwyczajnością. Tak, czy owak, kluczem do zagadki był nie bóg, lecz człowiek. Ten sam, którego przed chwilą oglądałem. Gdybym stanął z nim oko w oko, porozmawiał, podpytał – zapewne odkryłbym rozwiązanie.  Ale nie miałem ani czasu, ani tym bardziej zamiaru, by go szukać – w moim obecnym położeniu nie było to, w końcu, aż tak ważne. Zapewne miał jakieś swoje sposoby, żeby przyciągać uwagę tłumów. Miał też, widocznie, swoje po temu powody, lecz, prawdę mówiąc, nie byłem ich ciekaw. Nie po to wypuściłem się w podróż życia, żeby przystawać przy byle ciekawostce, czy badać zwyczaje prowincjonalnych biedaków. Czekała mnie długa droga, a jej celem były sprawy naprawdę wielkiej wagi. Tak, porządkując sobie myśli, wszedłem do miasteczka.

Ale – kim był? I jak on to zrobił?

cdn…

Początek U Kresu Drogi

 1. Echo z przeszłości

            Stałem na pokładzie sporego statku żaglowego, który niespiesznie, ale pewnie zmierzał do Tyru. Nie był jakoś szczególnie okazały, ale wyglądał solidnie, a za kapitana miał człowieka najwyraźniej biegłego w swym rzemiośle. Niezbyt liczna załoga słuchała go bez szemrania, każdy marynarz znał swoje miejsce i powinność. Wypłynęliśmy o świcie, tak jak kilka innych jeszcze łodzi wiosłowych, które jednak szybko rozpierzchły się po morzu, każda w swoją stronę. Ranek był chłodny, ale gdy tylko słońce wyłoniło się nad horyzont, ziąb szybko ustał. Jedyny tu człowiekiem bez zajęcia, schodziłem wszystkim z drogi, by nikomu nie zawadzać w pełnieniu swych obowiązków. Oparty o burtę, spoglądałem na majaczącą w oddali linię brzegu, której mieliśmy nie tracić o oczu przez cały czas trwania podróży. Ładunek był spory, więc statek sunął ociężale, wykonując niewielkie zwroty tylko wtedy, gdy zanadto oddalaliśmy się od lądu. Początkowa niepewność, jaką poczułem po odbiciu od nabrzeża, szybko ustąpiła, gdy tylko przekonałem się, że mam do czynienia ze zgraną drużyną silnych ludzi morza, pewnych tego, co robią.

            – Widzę, młody panie, że masz się niezgorzej? Coś mi się wydaje, żeś obyty ze statkami – usłyszałem z boku głos kapitana.

            – Czemu tak sądzisz? – zapytałem grzecznie, ostrożnie zachęcając do podtrzymania rozmowy. Trochę zaskoczyło mnie jego spostrzeżenie.

            – Wiesz, na co zwracać uwagę.

            – Po czym to poznajesz?

            – Po tym, jak się rozglądasz. Nie ciekawią cię szczegóły, więc sam statków raczej nie budujesz. Ale patrzysz, ile może pomieścić towaru, czy bezpiecznie załadowany, jak ustawiony żagiel. Umiesz tu się poruszać, stąpasz pewnie, nie przeszkadzasz ludziom w pracy. Jadłeś, a nie chorujesz.

            – Bystre masz oko, kapitanie. Nie będę krył, że sporo pływałem – przyznałem.

            – I chyba nie jako żołnierz?

            – Czemu tak myślisz? – znów odparłem pytaniem na pytanie, chcąc zorientować się, ku czemu zmierza.

            – Młody jesteś, a tacy teraz na wyprawach szukają szczęścia. Skoro nie wojujesz, to znaczy, że nie musisz. I nie chcesz. Co innego przygnało cię tu aż z Rzymu. Chyba interesy – mówiąc to, patrzył mi uważnie w oczy.

            – Mogę być kimkolwiek. Choćby i awanturnikiem, szukającym przygód. Albo zbiegiem. I niekoniecznie z Rzymu – wytrzymałem jego wzrok.

            – Myślę, że masz jakiś swój cel. Nie szukasz przygód, choć te i tak cię dopadną. Na zbiega jesteś zbyt pewny siebie. Wzrok masz czujny, ale spokojny, Oczy ci nie latają. Zauważyłem to, gdyśmy wczoraj się spotkali.

            – To jeszcze o niczym nie świadczy.

            – Twardy jesteś. Umiesz się targować.

            – Przecież to normalne.

– Dla kogo normalne, dla kogo nie. Awanturnicy albo szastają pieniędzmi bez umiaru, albo nie śmierdzą groszem. Wtedy nie mają czym płacić. Najmują się do roboty, żeby dalej podróżować. Ale marni z nich pomagierzy. Takich pędzę na cztery wiatry, bo żadnego nie ma z nich pożytku.

– A gdy ktoś ucieka? Jakiś złoczyńca, złodziej, oszust? Albo banita pod sądem?

– Jego rzecz. Mnie wystarczy, że popatrzę – i swoje wiem. Jak płaci i nie sprawia kłopotów, o nic nie rozpytuję. Wsiada, potem wysiada, i tyle. Ale rzadko biorę obcych.

– Mnie zabrałeś. I sam zacząłeś rozmowę.

– Zabrałem, bo mi się spodobałeś. Poza tym, jest coś, co mnie w tobie, młody panie, zaciekawiło.

– I myślisz, że uda ci się pociągnąć mnie za język?

– To nie tak, jak myślisz. Twoje sprawy mnie nie interesują. Ale coś mi przyszło do głowy, i nie daje spokoju.

– Jaśniej, proszę.

– Podałeś mi swe imię. Festus.

– Wielu je nosi.

– Prawda. To rzymskie imię, ale raczej rzadko się je spotyka.

– Rodzinna tradycja. Mam je po dziadku.

– I w tym rzecz. – Zamilkł na chwilę, uniósł rękę w górę, jakby się wahał. –  Chciałbym cię o coś spytać. Ale bez urazy – nie zechcesz, nie odpowiesz.

– Odpowiedź zależy od pytania. – Rozmowa zaczęła przybierać niespodziewany obrót. Zaintrygował mnie, ale wolałem zachować ostrożność

– Pozwól, że najpierw coś ci opowiem. Krótko, żeby nie nudzić.

– Mam czas, chętnie wysłucham.

– Pływam od dziecka. Ojciec miał dwa statki. Najpierw jeden, mniejszy, potem się dorobił i dokupił drugi, większy. Powodzenie zawdzięczał temu, że związał swój los i interesy z pewnym wielkim domem handlowym w Rzymie. Zdarzyło mu się kilka razy spotkać człowieka, który był jego głową. I ten człowiek nosił to samo imię, co ty.

– Cóż, zbieg okoliczności. Przypadek.

– Może tak, może nie. Ale czuję przez skórę, że nie jest.

– Przeczucia bywają zwodnicze.

– Długo kręcę się po świecie. Trochę umiem czytać w ludziach.

– Z samych tylko imion? To za mało.

– Pewności nie mam. Ale widzę to tak. Młody rzymianin, bez asysty, nawet bez służącego. Zatem zaradny i odważny. Zapuściłeś się daleko, zdany tylko na siebie. Musisz mieć ważny powód, żeby tak ryzykować w pojedynkę. Myślę, że nie Tyr jest twoim celem, mierzysz gdzieś dalej.

– To tylko twoja fantazja. Ale jeśli nawet – to jeszcze o niczym nie świadczy.

– Nie taszczysz ze sobą wielkich pakunków, bo co potrzebne, kupisz sobie po drodze. Więc nie martwisz się o pieniądze, choć wiele ich ze sobą chyba nie masz. I słusznie, bo łatwo je stracić. Wypadki chodzą po ludziach. Ale nie czuć w tobie obawy, że ci ich zabraknie. A to oznacza dostęp do jakichś ich źródeł w podróży. Tak jest wygodniej i bardziej bezpiecznie.

– Takie domysły, kapitanie, mogą cię wywieść za daleko na to otwarte morze, a tam łatwo się pogubić.

– Tak, tak, chyba za dużo mówię. Jeszcze tylko jedno. Obycie masz pańskie, ale grzeczne. To się wynosi z domu. Arystokrata byłby chyba bardziej pyszny, wyniosły. Zostaje więc pieniądz. Duże pieniądze. Takie, które wciąż są w obrocie. Więc handel, kupiectwo. Na wielką skalę. My tu na morzu sporo o tym wiemy.

– Muszę, kapitanie, oddać sprawiedliwość twojej bystrości. – Wszedłem mu w słowo, chcąc na tym zakończyć tę niezręczną dla mnie pogawędkę. Ale nie dał zbić się z tropu. Uniósł rękę i zatoczył nią krąg ponad horyzontem.

– Spójrz, panie. Tylko kilka domów handlowych sięga tak daleko i mierzy tak wysoko. A mój ojciec niegdyś służył jednemu z nich. To był dom Tycjanów, rządzony przez człowieka niezwykłego. Nada go tu pamietają. Zwał się właśnie Festus. Festus Tycjanus. Jakoś dziwnie wydaje mi się, że możesz być jego krewnym, może nawet wnukiem. O to właśnie chciałem cię zapytać.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Dziwnym zrządzeniem losu trafiłem na kogoś, kto na swój pokrętny sposób domyślił się, kim jestem. Zaiste, bogowie mają dziwaczne poczucie humoru. Chciałem tak długo, jak tylko się da, pozostać w oczach świata nieznanym wędrowcem, a oni już teraz postawili na mej drodze całkiem obcego mi człowieka, którego ojciec służył niegdyś naszej rodzinie. Dziadek, rzeczywiście, cieszył się wielka renomą i estymą, tak wśród możnych, jak i wśród sług, od Palatynu, aż po nabrzeżne doki. Nie sądziłem jednak, że jego sława przeżyje go, i to jeszcze tak daleko od Rzymu. Wywód kapitana był bez zarzutu. Jego słowa napawały mnie dobrze zrozumiałą dumą, ale i wzbudziły niepokój. W morskim światku wieści rozchodzą się szybko i daleko. Nie byłoby dobrze, gdyby wyprzedzała mnie opowieść o tym, któż to taki zapuszcza się aż po krańce cesarstwa. Wolałabym sam decydować, komu powierzam tajemnicę mego pochodzenia. Zaskoczony obrotem rozmowy, milczałem, odwróciwszy głowę ku morzu.

– Twoje milczenie jest bardzo wymowne, młody panie. Chyba wiem, co sobie myślisz. Co czujesz. I czego byś sobie życzył.

– Powiadasz, że twój ojciec służył domowi Tycjanów. Czy to wtedy dorobił się drugiego statku? – postanowiłem ciągnąć dalej te rozmowę, bez nazywania rzeczy po mieniu.

– To był bogaty czas. Towary woził od Galii, aż po Cypr. Nie było dużego portu, do którego by nie zawinął choć raz. Zboże, wino, oliwa, nawet garum, to najlepsze, z Kartaginy. To były wielkie transporty, i wielkie pieniądze. Stary Festus – tak go tu zwali – miał dobrą rękę. I hojną.

Tym razem mnie coś przyszło do głowy. Jeden kaprys losu gonił następne.

– Powiadasz, że przewoziliście garum. To cenny ładunek, powierzano go tylko najlepszym.

– Ojciec był z tych najlepszych.

– A ty? Pływałeś z nim?

– Wiele razy. Ale nie zawsze. Jakby to powiedzieć – miałem szczęście, bo zostałem w domu, gdy zabrało go morze. Też bym wtedy zginął.

– Gdzie to się stało?

– Dokładnie nie wiadomo. To były długie rejsy. Z portu, do portu. Czasami po wiele miesięcy. Tycjan gonił załogi po morzu jak Cezar swoje wojska po całym świecie.

Garum, to był majątek. Udany transport przyprawy oznaczał olbrzymią fortunę. Ale kryło się za tym niebezpieczeństwo. Domy handlowe najmowały piratów, by zatapiali statki konkurencji. Dawno temu, jeszcze przed moim urodzeniem, dwa razy przytrafiło się to i nam. Wspominano o tym w opowieściach rodzinnych.

– Pamiętasz może, kiedy to było?

– Niedługo po tym, gdy nastał August.

– A nie zatrzymywaliście się czasami na Pandatarii? Na pewno wiesz, o czym mówię?

Tym razem to kapitan zamilkł na dłuższą chwilę. Wreszcie spojrzał na mnie nieco dziwnie, uśmiechnął się, jakby porozumiewawczo.

– Jeśli znasz tę wyspę, to dużo musisz wiedzieć, panie.

– Byłem tam raz, z ojcem, jeszcze jako mały chłopak.

– To wyspa cesarskich tajemnic. Nie każdy ma tam wstęp.

– Wiem. Ale nie za wiele.

– Budowano tam wtedy port. Wykuto go w nabrzeżnych skałach. Z tajnym tunelem.

– Byłeś tam.

– Ojciec bywał.

– Nie każdy tam wpływał.

– To zależało do ładunku.

– Czasami zawożono tam ludzi. Szczególnych ludzi.

Niepostrzeżenie rozmowa nabrała osobliwego kolorytu. Już wiedział, kim jestem, choć nie odpowiedziałem wprost na jego pytanie. Ale wdając się tę wymianę zdań, pośrednio utwierdziłem go, iż miał rację. Wypytywałem bowiem o sprawy, które musiałem znać, jeśli miałem być tym, za kogo mnie uważał.

– Dostarczano im też szczególnych towarów.

– Zatem coś o tym wiesz.

– Twój dziadek – to znaczy, stary Festus – zlecił kiedyś memu ojcu przewiezienie na wyspę pewnej kobiety.

– Młodej? Starej?

– Podobno była niezwykła. Piękna, ale rozpustna.

– Tak mówili?

– Polowała na młodych marynarzy. Gdy jakiś statek wpływał do portu, wysyłała służkę, żeby któregoś zwabić do wilii. Nie każdy wracał. Gdy wpadał w łapy strażników, znikał bez śladu.

– To też wiesz od ojca?

– Wszyscy wiedzieli. To była żeglarska legenda. Ale i wyzwanie, gra. Kto, kogo? Chętnych nie brakowało. Ponoć strasznie gorąca z niej była baba. Pilnowali jej, ale kto tam takiej upilnuje.

To musiała być Julia, Augustowa córka. Nienasycona, szalała bez umiaru. Jej ojciec znosił to, ale do czasu. Gdy pewnego razu dała popis swych talentów publicznie na forum, kazał ją uwięzić i wyekspediował na wyspę, na której wcześniej zbudował był sobie wspaniałą rezydencję. Mówiono, że spiskowała, ale chyba była na to za głupia. August zlecił dziadkowi, by po cichu wywiózł ją z Rzymu, pod strażą, bez żadnego niemal dobytku. Tak oto los dziwnie splótł przed wielu laty rodzinne interesy naszych rodzin – mojej, i stojącego obok mnie kapitana. Niegdyś jego ojciec wykonał sekretne zadanie dla mego dziadka, dzisiaj on sam, z wyroku bogów, wyrządza przysługę wnukowi.

– Teraz moja kolej, kapitanie, na domysły – rzekłem, uznawszy, że należą mu się wyjaśnienia. – Transporty z garum zatrzymywały się na Pandatarii, za zgodą samego cesarza. Tam dzielono je na mniejsze partie, by uniknąć strat na wypadek ataków piratów. Dalej rozwożono małymi łodziami do różnych portów na zachodnim wybrzeżu. Dzisiaj to już historia. Ale wtedy, pewnego razu, oczekiwany duży statek nie dopłynął do wyspy. I nigdy go nie odnaleziono. Sądzono, że zatopiła go burza. Różni ryzykanci szukali nawet na dnie, by odzyskać choćby część towaru. Ale nikt nigdy nic nie znalazł. Może to właśnie tam morze zabrało twego ojca? A jak – któż to wie?

Kapitan spojrzał mi w oczy, potem odwrócił wzrok. Po dłuższej chwili rzekł stłumionym głosem.

– Dziękuję ci, panie, za tę opowieść. Może to był on? Kto wie? Z morzem nigdy nic nie wiadomo?

– Interesy też ustały?

– Drugi statek to była nieduża łódź, choć i na parę wioseł. Tylko na małe odległości. Nie starczało na więcej. Wiele lat kosztowało mnie zebranie pieniędzy na to, czym płyniemy. Ale na dużą wodę nie wystarczy.

– Kto wie, może fortuna się odmieni? Tak czuję.

Spojrzeliśmy na siebie, i bez słów, samym tylko wzrokiem, zawarliśmy umowę. Jeśli wrócę, nie zapomnę o nim, a on podejmie rodzinną tradycję służby dla domu Tycjanów.

– Zatem życzę ci, panie, byś bezpiecznie powrócił do domu.

– To długa wyprawa. Może rok, może dwa. A może i jeszcze więcej.

– Wielka musi być sprawa.

– Niemała.

– Stary już jestem, mogę nie doczekać.

– Ale masz synów?

– Jeden ma też małą łódź.

– Gdzie was szukać?

– Między Aleksandrią, a Tyrem.

– Nie wyglądasz na Egipcjanina. Ani na Syryjczyka.

– Moja rodzina wywodzi się z Libii, z Cyreny. Za czasów Sulli uznano nas za ludzi wolnych. Ojciec mego ojca znalazł kobietę na Krecie. Koniec końców osiedliśmy w Aleksandrii. W Eunostos, niedaleko arsenałów, po zachodniej stronie wielkiego portu, wystarczy popytać o Logana.

            – Będę pamiętał.

            – Stary Festus musiał być rzeczywiście niezwykły, jeśli tak mu ufał sam August.

            – To rodzinne.

            – Zatem musisz bardzo na siebie uważać.

            – Postaram się. Wystarczy pozostawać obcym, nieznanym i niewidocznym – dałem do zrozumienia, że oczekuję od niego milczenia.

            – Tu nic ci nie grozi. Tradycja rodzinna – zaśmiał się, chyląc lekko głowę, jakby składając przyrzecznie podjęcia na nowo służby dawnemu panu. – Wybacz, Festusie. Młody Festusie. Pora dopilnować załogi.

            Oddalił się do swoich marynarzy, ja zaś zostałem sam przy burcie. Zastanowiłem się, czy nie jest aby błędem podawanie w takiej podróży, jak moja, swego prawdziwego imienia. Człowiek czyni to odruchowo, przecież nie po to je ma, by je ukrywać, a już tym bardziej, gdy jest z rodu Tycjanów. Zdumiewający przypadek zrządził, że ktoś zupełnie obcy tylko z niego wysnuł trafne przypuszczenia co do mego pochodzenia. No, ale pomogły mu w tym wspomnienia rodzinne. Nie ma więc chyba co przesadzać, lecz, z drugiej strony, kto może zapewnić, że znów gdzieś coś się komuś przypomni, i to w najmniej oczekiwanych momentach. Ostrożności nigdy za mało, przynajmniej do czasu, aż znajdę się w Antiochii. Głupio udawać kogoś innego, niemniej postanowiłem jednak pamiętać o tym spotkaniu, i z większą roztropnością zważać na okoliczności rozmów z ludźmi, jakich los postawi na mej drodze.

Rozmowa z Loganem przywołała wspomnienia z dzieciństwa. Spoglądając na morze, szukałem w pamięci tych, w których po raz pierwszy pojawia się obraz dziadka – bodaj czy najważniejszej postaci w mym życiu. Zresztą, nie tylko w moim. Jego losy, życie, niezwykła siła charakteru, dzielność, a jednocześnie przebiegłość i bezwzględność w interesach – wszystko to wyniosło nasz ród na pozycję wielkich fortunatów. Przed nim też wiodło się nam znakomicie, ale to właśnie od niego, w szybkim tempie, wyrośliśmy ponad wielu możnych tego świata. Nie polityka, nie wojny, nie zabieganie o władzę i urzędy, lecz gra pieniądzem, wiedzą i sekretami stała się naszą siłą, z którą liczą się nawet cesarze.

  1. Trochę historii

            Początki rodu Tycjanów sięgają ponoć czasów Scypiona i wojen z Kartaginą, choć zawsze uważałem, że to raczej barwna legenda, niż prawda. Zapewne, podobnie jak w wielu znanych rzymskich rodzinach, zaczęło się od prostych, ubogich żołnierzy, których kolejne pokolenia zdobywały spore łupy w toczących się nieustannie wojnach i zamorskich wyprawach. Część z tych, którzy przeżyli, zgromadziła znaczne nadania ziemskie, otrzymywane w nagrodę za bitność albo z kaprysu wodzów. Ci, co osiedlali się w miastach, szukali szczęścia w rzemiośle, handlu, a nawet w polityce. Moi przodkowie, zachowując ziemię, zajęli się także kupiectwem, pomnażając dobytek rodzinny, i roztropnie nie rozdrabniając go zbytnio pomiędzy dzieci i krewnych. Dzięki zasługom żołnierskim i zgromadzonym dobrom zyskaliśmy prawa ekwitów – i to nie tych z pierścienia, ale z konia, co przydawało znacznego splendoru, nawet wśród patrycjatu. Gdy więc Sulla wydał swe sławetne ustawy, znoszące prawa plebejskie, rodzina już na dobre usadowiła się w najlepszych dzielnicach i towarzystwach Rzymu i okolic.

Prawdziwie wielką potęgę Tycjanów zbudował wtedy Lucjusz, pierwsza, prawdziwie wielka głowa rodziny. Choć zyskiwał coraz większe znaczenie, nie uległ pokusie przyjęcia senatorskiej togi w gronie nowych mianowańców. Musiałby wtedy bowiem, dla honoru i z obyczaju, wycofać się z handlu, przez co, dla wątpliwych splendorów i niepewności jutra, byłby utracił swobodę w pomnażania majątku rodu. Wolał trzymać się nieco na uboczu i robić swoje. Po cichu wsparł znacznymi sumami dyktatora, gdy ten, kierując się maksymą starego Akcjusza „niech nienawidzą, byleby się bali”, zdał się na wojsko i utrwalał swą pozycję w krwawych rozgrywkach z Mariuszem i awanturach z senatem. Zwróciło się to nam setnie, gdyż po udanej wyprawie na wojnę z Mitrydatem, z partyjskiego okupu Lucjusz wykupił dla siebie trzy duże okręty wojenne, co prawda, mocno uszkodzone, lecz jednak zdatne do naprawy. Przerobiwszy je na statki towarowe, zapoczątkował budowę własnej floty handlowej, po latach nie mającej sobie równej w całej Italii.

Fortuna Tycjanów, i tak już niemała, poczęła szybko rosnąć, lecz trzeba było uważać, gdyż chętnych na jej zagarnięcie nie brakowało. Chciwi zausznicy Sulli wymyślili listy proskrypcyjne, zagrażając każdemu, kogo umyślili ograbiać w majestacie prawa. Kogo na nie wpisano, podpadał śmierci i konfiskacie dóbr. Ktokolwiek go zabił i wystawił jego głowę na widok publiczny, otrzymywał nagrodę pieniężna. Działy się rzeczy straszne.

Osobliwie gorliwy w tym mordowaniu był osławiony wyzwoleniec Chryzogonus, bezwzględnie przejmujący za bezcen majątki ofiar rozpętanego terroru. Zwrócił był uwagę na nasz dom, zwłaszcza na nasze posiadłości ziemskie, których zdążyło się przez pokolenia zgromadzić niemało. Ów grecki prostak umyślił sobie chytry plan i zaproponował, że w zamian za pozostawienie nas w spokoju weźmie za żonę jedną z córek Lucjusza. Ten jednak nie dał się zastraszyć. Wiedząc, że Sulla lubi się wystawiać jako wielki miłośnik sztuk, podarował mu małą willę pod Puteolą wraz ze sporą kolekcją książek i rzeźb. Zyskawszy wdzięczną łaskawość dyktatora, przekonał go, by skutecznie powściągnął zapędy bezczelnego Greka. Stanęła niepisana umowa, która zapewniła nam na jakiś czas spokój i bezpieczeństwo.

Wygrana, prywatna potyczka ze znienawidzonym przez wszystkich intrygantem, przyniosła mu nie tylko mir wśród popularów i nobilów, nieznających dnia ni godziny, ale nawet uznanie młodego Cycerona. Późniejszy, znamienity konsul, również z ekwitów, na swój sposób cenił Lucjusza za rozmach w łączeniu spraw prywatnych i publicznych bez uciekania się do jawnego gwałtu i złodziejstwa. Były po temu i inne jeszcze, bardziej konkretne powody. Obydwaj należeli do tego samego stanu, i podobnie czuli niechęć i podejrzliwość wobec arystokratów. Dlatego, gdy w wiele lat później, Katylina zaczął knuć swoje spiski, połączyli wysiłki, by, wespół z innymi im zapobiec.

Była to tajemnicza awantura. Jak tam było, świat nigdy się nie dowiedział, ale w rodzinie zachowała się legenda o tym, że to właśnie Lucjusz przekazał Cyceronowi wiadomość o planowanym marszu na Rzym. Jeden ze spiskowców, niejaki Porcjusz Laeka, okrutnie poniżył był raz swą kochankę – na jego nieszczęście naszą dalszą krewną. Ta, żądna zemsty, przekazała swoim sposobem, że koniecznie musi spotkać się z głową rodziny. Dużo wiedziała, więcej się domyślała, postanowiła więc na tym zarobić, a także wkupić się w łaski seniora, licząc na jakiś zysk. Lucjusz, który miał wszędzie swoich szpiegów, zorientował się, w czym rzecz. Kazał ją bez zwłoki potajemnie sprowadzić do siebie, zaprosił również, niby przypadkiem, Cycerona. Wszystko się wydało. Dalej sprawy potoczyły się tak, jak to wszyscy wiemy z historii. Spisek udaremniono, część winowajców stracono, Katylina umknął z Rzymu, by niedługo potem zginąć w bitwie z wysłanymi za nim wojskami konsularnymi.

Nie wiem, ile w tej rodzinnej opowieści prawdy, ile próżnej fantazji. Tak, czy owak, wielcy tego świata rozegrali kolejną krwawą potyczkę, która jednym przyniosła zysk, innym zgubę. Tycjanowie pozostali w ukryciu, a Cyceron wraz z młodszym Katonem przydali kolejne laury do swych wieńców zasłużonej sławy. Upokorzona kobieta nie tylko zemściła się za zniewagi, ale otrzymała stosowne zadośćuczynienie w sporej sumie pieniędzy. Później jeszcze nieraz miała okazję odwdzięczyć się rodzinie, gdyż jako osoba bywała, poznawała wiele nowinek, nierzadko kryjących poufne sekrety znanych osobistości. Co prawda, Lucjusz trochę jej niedowierzał, mówiąc, że sprzedajność ludzka to towar, który każdy może łatwo kupić, ale wspierał przydatną krewniaczkę niemałymi datkami.

Dzięki takim właśnie sprawom mój przodek na dobre umacniał wysoką pozycję i dobrą opinię o naszej rodzinie – do tego stopnia, że nawet nie raz, nie dwa sławiono go publicznie jako przykład cnót obywatelskich. Okazji do różnych rozgrywek nie brakowało, a Lucjusz sprytnie je wykorzystywał. Sam unikał rozgłosu, lecz dbał o to, by Tycjanowie mieli swoje dobre miejsce w ludzkiej pamięci. Niemałą role odgrywała w tym hojność, z jaką wspierał także artystów i uczonych, o czym dyskretnie rozgłaszano wszem i wobec po całym Rzymie. Był więc potrzebny możnym, ceniony przez rozumnych, lubiany przez małych statystów, także i przez lud, któremu nie raz i nie dwa sypał zboże z własnych zapasów. A przecież za tym wszystkim kryła się bezwzględność i nieustępliwość człowieka, twardą ręką prowadzącego rozległe i wielorakie interesy. Nie bez powodu więc już w młodym wieku zyskał sobie przydomek Artusa.

Wiedziony nieomylnym przeczuciem, jako jeden z pierwszych pojął, iż prawdziwie wielkie pieniądze leżą na wschodzie imperium, i jest tylko kwestią czasu, gdy będzie można po nie sięgnąć. Szczęśliwym trafem jeden z jego braci, dzielny żołnierz, który wsławił się w azjatyckich walkach, wziął udział w spotkaniu w Dardanus jako dowódca straży Sulli. Po zawarciu pokoju pozostał jakiś czas na miejscu w grupie tych, którzy mieli dopilnować wykonania zawartych umów. Wojak przedzierzgnął się w zręcznego dyplomatę, i w czasie tej zamorskiej służby zmyślnie utkał misterną sieć stosunków wśród wpływowych ludzi na dworze Mitrydata i tamtejszych kupców. Później, przez dziesiątki lat, kontakty te odgrywały wielce znaczącą rolę w rozbudowie rodzinnej fortuny, a w pewnym momencie okazały się wręcz zbawienne, gdy przyszło ratować ojca mego dziadka z niewoli po tragicznej klęsce Krassusa pod Karrami.

Koło fortuny, raz dobrze puszczone w ruch, toczyło się bez większych przeszkód po wyboistych drogach historii Rzymu. Cała rodzina, niezależnie od wewnętrznych waśni i chwilowych awantur, trzymała się razem, rozumiejąc, że pomyślność każdego z osobna zależy od pomyślności całej rodowej drużyny. Umiejętnie wykorzystywano spory i walki na szczytach władzy, tak by zawsze ktoś z naszych znajdował się w obozach zwycięzców kolejnych wojen domowych, ciągłych walk triumwirów i konsulów, intryg patrycjuszy i senatorów. Synów przeznaczano po równo do spraw publicznych, i do interesów, małżeństwa zawierano rozważnie, mierząc nie tyle najwyżej, ile najcelniej w zyskowne koneksje, parantele i fortuny. Tym sposobem, powstała rozległa sieć rodzinnych powiązań, której nic nie było w stanie zniszczyć. Jeśli nawet jakaś jej nitka pękała, lub gdy ktoś ją zrywał, reszta zwierała szyki, a straty szybko odrabiano. W środku tej pajęczyny tkwił senior, który sprawował władzę w pełni dyktatorską – w każdym razie we wszystkim, co dotyczyło pomyślności i zwartości rodu.

Mądrą zasadą było nieprzepychanie się na urzędy, zwłaszcza te ozdobne, a mało dochodowe. Dla splendoru i zabezpieczenia pozycji zgodzono się raz czy dwa, by ktoś z naszych zostawał trybunem, chętniej natomiast przyjmowano obowiązki kwestorskie, publikanów i edylów w prowincjach. Zawsze jednak trzymano się z tyłu, lub na uboczu, nie wystawiając bez potrzeby na pokaz. Gdy August stworzył prefekturę do zaopatrzenia rzymskiego ludu w zboże, na stanowisku podprefekta dziadek ulokował bliskiego kuzyna, któremu ufał, a który miał pilnować, by handel nim i transport pozostawały pod kontrolą tycjanowych faktorii. Ten, honory pozostawiał nominatowi, sam zaś pilnował ksiąg obrachunkowych i rozdzielał zadania podwykonawcom. Zwalniał tym samym prefekta z nudnych i żmudnych zajęć, zyskując jednocześnie swobodę działania wedle własnego uznania, ale i ku pożytkowi rodziny. Nie było jawnego rabunku, co powszechnie ceniono, a że zyski z obrotów rozkładały się w dość szczególny sposób – to już zupełnie inna sprawa.

Podobnie zmyślne było wyznaczanie swoich ludzi do służby w policjach Rzymu. Przed reformą Augusta regularnie delegowano kogoś do kolegium edylów, podlegającego prefekturze miasta. Później, gdy zorganizowano oddziały wigilów, przeznaczaliśmy do nich obiecujących, młodych wyzwoleńców. Dostawali godziwy zarobek, ale najważniejszą nagrodą za wcześniejszą gorliwość było dla nich wybijanie się tym sposobem na rzymskich obywateli. Ci zaufani i oddani nam ludzie, byli uszami i oczami rodziny w mieście, mogli też z urzędu brać udział w tropieniu oszustów i złodziei, nastających na interesy rodziny. Raz czy dwa zdarzyło się, że na czele kohorty miejskiej stawał ktoś z rodu lub poręki Tycjanów.

Dzięki takiej zapobiegliwości mieliśmy w każdej chwili dostęp do rozmaitych, nawet mrocznych sekretów miasta. Pomagało to w wyszukiwaniu wrogów, nasyłanych przez konkurencję, zapobieganiu knutym przeciw nam intrygom, wreszcie rozeznaniu w nastrojach ulicy i targowisk. Cóż, prawdą jest, że niekiedy te rozległe możliwości wykorzystywano do uciszania wrogów, a gdy znikali – także do tuszowania spraw, i zacierania po nich wszelkich śladów czy podejrzeń. Pomyślność w interesach to nie tylko towar, pieniądz, handel i transport, ale i każdego rodzaju wiedza o ludziach, ich słabościach i tajemnicach. Bezcenna, bywa również groźna – tak w obronie, jak i ataku.

Cicha polityka Lucjusza pozwalała mu wychodzić z opresji nawet podczas krwawych, ulicznych rozgrywek, tocznych przez wielkich i możnych za pośrednictwem odpowiednio podburzanego pospólstwa. Gdy po śmierci Krassusa rozpadał się triumwirat, wybuchły w Rzymie wielkie zamieszki między bojówkami nobilów i popularów. Dzięki swoim ludziom w rzymskiej kohorcie Artus wiedział na czas, kto za kim stoi i jaki jest układ sił w mieście. Bitwy rzymskie trwały w sumie kilka lat, on zaś wspierał najpierw Sestiusza i Fabrycjusza, a potem Milona. Po śmierci i demonstracyjnym pogrzebie Klodiusza czujnie stanął po stronie Pompejusza, który zaraz potem został faktycznym dyktatorem. Był to wybór i wygodny, i konieczny, choć nader ryzykowny. Ale to dzięki poznanym wówczas wielu sekretom zarówno ulicy, jak i senatu, udało mu się nawet przetrwać późniejszy tryumf Cezara, którego przecież szczerze nienawidził.

Ich wzajemne stosunki były przesycone wzajemną niechęcią, co nie przeszkadzało im jednak robić wielkich interesów. A wszystko dlatego, że Cezar był wiecznie w długach i potrzebie przekupywania stronników. To nie kto inny jak właśnie Lucjusz wspomógł go, gdy ten obiecał spłacić należności Kuriona milionowymi sumami, w zamian za wsparcie w wojnie domowej. Przyszły imperator doskonale wiedział, że w kontaktach z wielkimi pieniędzmi osobiste animozje trzeba mocno trzymać na wodze. Z kolei Tycjanowie, gdy przychodziło do kalkulacji na dłuższa metę, i na skalę większą, niż tylko rzymskie podwórko, swoje sympatie i antypatie roztropnie odkładali na bok. Obydwie strony rozumiały bowiem doskonale, iż są sobie potrzebne, i że konieczne jest zachowywanie w miarę trwałej równowagi między siłami, jakie sobą reprezentowali – władzy i pieniądza,

Lawirowanie między konsulami i rozpoznawanie rozkładów sił w ich koalicjach, to wielka sztuka. Burzliwe czasy końca republiki obfitowały w niespodziewane zwroty akcji. Trzeba było wielkiej przenikliwości, ostrożności, ale niekiedy i odwagi, by dokonywać właściwych wyborów stron, po których można oczekiwać wygranej – no, i oczywiście, późniejszego wsparcia w pomnażaniu majątku. Jak świat światem, ludzie towaru i pieniądza doskonale wiedzieli, że polityka to wielki teatr, tyle że szalenie kosztowny. Niegdyś królestwo, potem republika, a teraz cesarstwo – to jedynie różne dekoracje tej samej sztuki, co i raz ociekającej świeżą krwią kolejno wymienianych aktorów. Skrywają kłębowisko wielkich namiętności, pyszność władców, chciwość i obłudę, intrygi i morderstwa, złodziejstwo, ambicje statystów historii. Wszystko to karmi się harówką i biedą zwykłych ludzi, którym los poskąpił talentów – już to w złocie, już to w umiejętnościach czy przymiotach duszy. Czasami myślę sobie, że jesteśmy lalkami, jakimi bawią się bogowie. Gdy zanadto się rozochocą na swym Olimpie, zaczynają paskudnie psocić. A za ich brewerie płacą hurtem całe narody.

Niepodobieństwem jest ogarnięcie jakąś jedną myślą przewodnią niekończących się wypraw wojennych, wewnętrznych walk i zamieszek z dziesiątków lat przed nastaniem rządów Augusta. Jedyne, co się wybija na wierzch z tego gigantycznego zamętu, to przyrodzone ludziom dążenie do wywyższania się jednych nad drugimi. Niezależnie czy senator, portowy ciura, czy obszarpany uliczny łazęga – każdy chce być lepszy od innych, bogatszy, bardziej wystawny, znaczący i silniejszy. Każdy, na swoją miarę, rozpycha się, chwytając po drodze tyle, ile zdoła udźwignąć. Jedni robią to w pojedynkę, inni łączą się w grupy, żeby potem zabijać się przy podziale łupów. Nie tylko wielka polityka Rzymu, ale i jego codzienność, aż cuchnie od trupów.

Jedynie rodzina czy ród – i to trzymany żelazną ręką – może stworzyć bardziej zwartą i trwałą wspólnotę, zarówno interesów, jak i przetrwania. To się niekiedy udaje, choć nieposkromione namiętności potrafią rozbijać nawet najsilniejsze więzi, a co dopiero mówić o zachowywaniu przyzwoitości. To tylko kwestia ceny. Wielu nosi w sercu skrywane żale, ciche urazy, niespełnione ambicje, hoduje w sobie robaka pychy – i gotowych jest zaryzykować rodzinny ostracyzm, zaprzedając się cudzym sprawom w nadziei na własne, zyski. Zdarzało się to i Tycjanom, choć, prawdę mówiąc, częściej to my przekupywaliśmy innych, niż inni przekupywali kogoś od nas.

Z opowieści dziadka i ojca poznałem, na jak wielki hazard wystawiane były losy naszej rodziny, i jej pomyślność w latach wielkich zamętów. Po reformach Grakchów, tylko dzięki czujnej przebiegłości udawało się nie pogubić w zawiłościach toczonych rozgrywek – i nie pójść na dno. Po odejściu Sulli, w Rzymie zapanował bezwład i rozstrój państwa, a zacny Sertorius, który próbował temu zaradzić, uwikłał się w gry z senatem, i po awanturze pontyjskiej został zamordowany. Na scenie pozostało dwóch oponentów – Pompejusz i Krassus. Zapewne pozabijaliby się dość szybko, gdyby nie połączyła ich konieczność pokonania zbuntowanych hord Spartakusa. Stronnicy pierwszego twierdzili potem, że ten drugi wprawdzie rozgromił niewolników, ale to nie on wydarł ostatnie korzenie buntu. Obaj rywale spoglądali na siebie z zawiścią, bo obaj pragnęli konsulatu. Mimo to jednak, przybywszy do Rzymu, zawarli ugodę, by wspólnie, w sojuszu z popularami, i mając za sobą żołnierzy, stawić czoła potędze senatu.

Od tego momentu zaczęły się podstępne gry stronnictw, które prędzej czy później musiały zamienić się w jawną walkę o jedynowładztwo. Zabiegali przez lata o przychylność ludu, by z czasem zyskać pozycję dyktatorską. Krassus uciekał się do przekupstwa przepychem, Pompejusz – mamił obłudną skromnością i układnym obejściem. Pierwszy wydawał gigantyczne sumy na goszczenie pospólstwa i obdarzanie go darmowym zbożem. Drugi, choć też wielki bogacz, popisywał się rzekomymi cnotami żołnierza, nawet filozofa. Dla poklasku zrzekł się prowincji, ale w istocie szło o to, by nie ruszać się z Rzymu i snuć intrygi w celu zawładnięcia państwem. Jeden wart był drugiego, a obydwaj byli równie ambitni, chciwi władzy i bezwzględni.

Szły na to wielkie pieniądze, które musieli skądś zdobywać. Co prawda, Krassus zgromadził bajeczną fortunę na łupach wojennych i proskrypcjach, lecz wystawność życia i publicznych uciech pochłaniała wielkie sumy. Pompejusz w niczym mu nie ustępował, a w bogactwie, zebranym na wojnach i z delatorstwa, nawet przewyższał. Ale wieloletnie zabawy w politykę są niezwykle kosztowne, więc i jeden, i drugi, nieraz zapraszali Lucjusza na poufne rozmowy, które kończyły się pomyślnie i dla nich, i dla nas. Tyle tylko, że inne były to skale owej pomyślności. Ambitni wodzowie patrzyli blisko, Artus zaś – daleko. Oni potrzebowali mieć swoje polityczne zyski szybko – on umiał swoje liczyć na pokolenia naprzód. Kredyty i listy zastawne harcowników historii mają swoją wagę jeszcze długo po tym, gdy ginie pamięć po tych, którzy je zaciągali i wystawiali. I wtedy powoli odbiera się swoje, z ogromnym nieraz zyskiem, niekoniecznie tylko w pieniądzu.

Lucjusz co i raz wymyślał znakomite sposoby, by uczestnictwo w burzliwym życiu publicznym – a z tego nijak nie dawało się wywinąć – obracać na pożytek rodzinnych interesów. Do Krassusa lgnęły pieniądze, do Pompejusza – uznanie ludu przeciwko senatorom. Wystarczyło tylko dobrze rozgrywać nadarzające się okazje. A tych nigdy nie brakowało. Kto zawiadywał pieniędzmi władców, ten zawczasu wiedział o nich dostatecznie dużo, by umiejętnie czerpać z nich zyski, lub unikać nadmiernego ryzyka i niebezpieczeństw przy nieoczekiwanych zwrotach wydarzeń.

Przekonanie, że zamiast nieudolnych rządów senatu, który stał wówczas nad brzegiem przepaści, coś innego ustanowić należy, ogarnęła wtedy wszystkie stany Rzymu. A że Pompejusz będzie człowiekiem przyszłości – w to nikt nie wątpił. Był wodzem szczęśliwym i zwycięskim, nie ciągnęły się za nim awantury miłosne, uchodził za męża pełnego powagi, trzymał chciwość na wodzy, nie puszył się jak arystokrata, nie był demagogiem. Nie poróżnił się z żadnym stronnictwem więc wszyscy pokładali w nim wielkie nadzieje. Trzeba było więc znaleźć pole, na jakim dałoby się wykorzystać jego ambicję na pożytek własny, ale pod pretekstem dobra publicznego.

Plagą handlu stawało się coraz zuchwalsze korsarstwo, zwłaszcza cylickie, pod cichym protektoratem króla Armenii. Lucjusz zawiązał więc wraz z trybunem Gabiniuszem małą, prywatną ligę co znamienitszych domów handlowych, która puściła po cichu w ruch polityków wraz z ich zausznikami, i doprowadziła do uchwalenia stosownych ustaw. Senat, przyciśnięty do muru, a i w połowie przekupiony, przeznaczył odpowiednie środki na to, by ulubieniec i nadzieja Rzymu wydał wojnę morskiemu zbójectwu. Ten wywiązał się z zadania nad podziw skutecznie, choć trwało to prawie trzy lata. Kupcy odetchnęli z ulgą, statki znów bezpiecznie ruszyły w dalekie wyprawy, ustały tumulty, wywołane cenowymi szaleństwami. Artus, choć mógłby wystawiać się na pokaz jako dobroczyńca, wolał kontentować się pozycją gracza silnego, ale niewidzialnego.

Zyskując przychylność Pompejusza dodatkowymi funduszami na te wyprawy, dom Tycjanów zapewnił sobie udział w dalszych łupach, jakie przyniosły następne jego tryumfy. Tym razem była to wyprawa do Azji, pełna sukcesów, od Armenii, po Egipt. Zdobywszy Syrię i zamieniając ją w rzymską prowincję, osadzono w Antiochii rzymskiego namiestnika. Teraz Lucjusz poprosił o wypłacenie się z wcześniej zaciągniętych zobowiązań. Otrzymał w tym porcie szczególne prawa dla naszej rodziny – w tym możność nadzorowania przy namiestniku wypłat haraczu, jaki narzucono tej prowincji. Ale nie tylko.

Największym zyskiem okazało się pierwszeństwo w zamówieniach publicznych obejmujące także Bitynię i Pont. Otwarto dwie faktorie syryjskie, obsługujące wielkie transporty towarów, w tym wiele dostaw dla wojska. Utrwaliło to nienaruszalną pozycję domu Tycjanów na tych ziemiach, zapewniając przy tym niezależność od zawirowań bieżących rozgrywek w stolicy. Nie bez znaczenia okazała się dawna przyjaźń z Gabinuszem, sprawującym przez dwa lata namiestnictwo Syrii. Choć poróżniła nas później na jakiś czas sprawa Cycerona, to przecież interesy rządziły się innymi prawami, niż intrygi polityków. Zresztą Gabiniusz wdał się później w awantury egipskie, za które srogo zapłacił, gdyż zgubiła go ambicja i chciwość. Kolejni jego następcy zmieniali się co dwa lata, ale Tycjanowie mocno już siedzieli w siodle. Pompejusz tak kunsztownie związał wszystkie azjatyckie królestwa z Rzymem, że na granicach z Partami powstał ustrój, który, mimo krótkich acz burzliwych wojen, długo już utrzymuje się z pożytkiem dla cesarstwa. My zaś, umiejętnie operując pieniędzmi, własną flotą towarową, a także prywatnymi koneksjami i wpływami, do dziś wpisujemy się na dobre we wszystkie znaczniejsze gry i interesy, prowadzone w tamtych krainach.

Wtedy to też nadarzyła się szansa, by rozpocząć systematyczne gromadzenia wiadomości o tyleż legendarnym, co tajemniczym szlaku, wiodącym do bajecznych bogactw na dalekim wschodzie. Znalezienie dostępu do nich stało się dla Lucjusza głównym celem ostatnich lat jego życia. Człek rozważny i roztropny, na starość oddał się temu z pasją młodzika. Ale historia Rzymu nie dawała mu chwili wytchnienia. Do gry wszedł nowy gracz. Gdy nastał czas dyktatora, którego nienawidził całą duszą, przyszło mu nieco powściągnąć swój zapał w realizowaniu tak dalekosiężnych planów. Musiał ponownie lawirować między żywiołami, a tym razem jeden z nich był naprawdę groźny i nieobliczalny. Co więcej, na rodzinę spadło nieszczęście, gdyż bogowie najwyraźniej postanowili ukarać Lucjusza za lata pomyślności. Jeden z jego ukochanych synów, Marek, przepadł w nieszczęsnej wyprawie Krassusa na wschód. Zrazu sądzono, że zginął, potem jednak ktoś z ocalałych oznajmił po powrocie, że ciała nie znaleziono, co pozwalało przypuszczać, że mógł trafić do partyjskiej niewoli jako czyjś jeniec. Ale gdzie, co, i jak – tego nie wiedział nikt. Kamień w wodę.

  1. Rodzinne wspominki i sentymenty

            Dobijaliśmy do Tyru, więc mogłem bliżej przyjrzeć się od strony morza miastu, które, choć nie tak okazałe jak inne w znanym świecie, przecież sławę swą liczyło od niemal trzech tysięcy lat. Gdy o Rzymie, ba! – w ogóle o Latynach, jeszcze nikt ani słyszał, ani nie myślał, już od wieków stała tu ogromna twierdza, broniąca wielkiego i bogatego państwa. Toczono w nim odwieczne gry o władzę, wpływy i pieniądze, trup słał się gęsto, lud harował w biedzie. Jak głosi opowieść, stąd właśnie wygnano Dydonę na wiele lat przed tym, gdy Eneasz, u stóp góry Idy, dopiero sposobił się do swej wędrówki po walce pod Troją. I proszę, jak przewrotni potrafią być bogowie. Choć inaczej ich losy opisał Wergiliusz, inaczej Trogus, to przecież, ta mityczna para niespełnionych kochanków miała stworzyć – każde z osobna – dwie potęgi, które po wiekach zwarły się w śmiertelnym uścisku. Tak oto do dziś mity przeplatają się z historią, i nie sposób rozstrzygnąć, jak tam było naprawdę.

Miałem przed sobą kraj, utkany z legend tak starych, że sięgają chyba początku świata. Fenicjanie, naród największych niegdyś żeglarzy, wędrował na swych statkach na krańce ziemi już w czasach, gdy naszych przodków jeszcze nie było na świecie. Poznali ponoć niezwykłe krainy, o których tylko oni sami wiedzą. Przez wieki panowali na morzu, dopóki nie wyparli ich z niego Grecy, na domiar wszystkiego na dobre wypędzając ich nawet z ich gniazd na wybrzeżach etruskich, skąd rozpoczynali swe wyprawy ku tajemniczym krainom na zachodzie. Znaleźli jednak sposób na zachowania swej pozycji, wiążąc się z potęgą Wschodu. Persowie, panowie ziemi, i Fenicjanie, panowie mórz, stworzyli sojusz nie do pobicia. Do jakiego stopnia przyjaźnie się uzupełniali niech świadczy i to, że w perskiej radzie wojennej, król Tyru miał zawsze drugie miejsce przy tamtejszym władcy.

Dopiero Aleksander całkowicie zmienił porządek tutejszego świata. Zniszczywszy w wielkiej bitwie potęgę Dariusza, mądrze zostawił pokonanego jego własnemu losowi i zamiast ścigać go na lądzie, ruszył na Fenicjan. Wiedział jak niebezpieczne mogą być fenickie statki we własnych portach za wielkimi murami. Dopóki nie miał ich pod sobą, jego panowanie nie było zupełne, gdyż to oni trzymali w swych rękach transport morski i handel. Ruszył więc na Tyr, chcąc wkroczyć do niego pod pretekstem poświęcenia swych wojsk w świątyni Melkarta, uznawanego przez Greków za wcielenie Herkulesa. Tyryjczycy posłów przyjęli, nawet ofiarowali przybyłemu wodzowi złotą koronę na znak przyjaźni, ale do miasta nie wpuścili. Nigdy bowiem żaden zwycięski najeźdźca nie przekroczył dotąd jego murów – i tak miało pozostać

Rozpoczęła się wtedy sławetna historia siedmiomiesięcznego oblężenia wyspy, zakończonego jedynie dzięki chytremu pomysłowi Macedończyka. Przybyłe na pomoc statki z Cypru i pobliskiego Sydonu, na nic się nie zdały. Lecz Aleksander nie bez powodu słynął z niezwykłości rozumu i determinacji w rozwiązywaniu trudnych spraw. Skoro nie mógł zdobyć wyspy od morza, postanowił uczynić z niej przedłużenie lądu, każąc swej armii sypać wielkie groble. Jedną z nich miałem teraz właśnie możność oglądać! Przez nie właśnie wprowadził wojsko od północy i południa – i w końcu dopiął swego. Kroniki wiele mówią o jego późniejszej mściwości wobec dzielnych Fenicjan, którzy, gdy trzeba było, umieli z handlarzy przeobrazić się w wojowników. Niestety, przegrali, z wielką szkodą dla swego państwa.

Gdy wpływaliśmy do portu, zdałem sobie sprawę iż oto patrzę na bramę do świata, którego niezwykła przeszłość przewyższa Greków, a mierzyć się może nawet z Egiptem. Jeśli wierzyć geografom, najstarszym zapiskom, a chociażby nawet i baśniom, to jeszcze wcześniej były w tych krainach, gdzieś tam w głębi lądu, państwa, których bali się jeszcze pierwsi faraonowie. Jakże to wszystko jest splątane! Co było niegdyś potęgą, dziś jest jeno jej cieniem. I jedni, i drudzy skarleli. Czy i nas to czeka? Czy są gdzieś imperia, które ustrzegły się podobnego losu? Czy to w ogóle być może? Jeśli wszędzie jest tak, jak tu, to co się kiedyś stanie z naszym dumnym i potężnym cesarstwem? Rzym wyrósł niczym dziecko, bawiące się w sąsiedztwie grobowców dawnych królów, niegdyś silnych i mądrych, których jednak pokonał czas. Jaka czeka go przyszłość?

Potomek Latynów, świadek i uczestnik ich dzisiejszej wielkości, teraz, gdy stanąłem u wrót Tyru, poczułem się nieswojo, niczym mizerny parweniusz. Nawet Aleksandria nie wzbudziła we mnie takich uczuć. Mimo swego wieku, jest jednak jakaś swojska, czuje się w niej ciągłość wspólnych dziejów. Tu kryją się pradawne tajemnice, znane tylko miejscowym. Niektórzy powiadają, jakoby Fenicjanie byli po trosze naszymi starszymi krewniakami, gdyż przed wiekami do ludów morza liczono również Etrusków. Krzyżować się więc musiały nie tylko ich szlaki, interesy, ale i rodziny. Wiele rzymskich rodów, chlubiących się swym starożytnym pochodzeniem, utrzymuje, że z nich się wywodzi. Ponoć nawet sam Pompejusz miał etruskich praprzodków.

Jednak jeśli to nawet nasi dalecy kuzyni, to trzeba wyraźnie rzec, że wyrodni. Nieprzyjaźni, podstępni, w handlu i interesach po prostu śmiertelnie niebezpieczni. A jacy butni! Wydaje im się, że są najmądrzejsi na świecie. No, ale tak jakoś wyszło, że to Syria jest naszą prowincją, a nie odwrotnie. Przed Pompejuszem straszny u nich panował chaos, rządzili wszechwładni kapłani i obrotni kupcy w swoich kantorach. Wcisnąć się tu obcym faktoriom wcześniej było nie sposób, wszystko sami trzymali w rękach. Metalu nie mają, więc go od zawsze przywożą, ale w przerabianiu go są mistrzami. Znają też tajemnicę szkła, której strzegą jak oka w głowie.

A już do tajemnic pozyskiwania i wyrabiania dziesiątków odmian królewskiej purpury nikt obcy nie ma prawa mieć dostępu. Trudno się jednak dziwić, że tak zazdrośnie jej strzegą od wieków. Za jedną większą miarę barwionego jedwabiu można wystawić u nas dwie okazałe wille! Zważywszy nadto, że w Rzymie wszystkie odznaki urzędów kroi się z tkanin purpurowych, a jedna taka tunika potrafił kosztować tyle, co dziesięcioletni żołd legionisty, niełatwo sobie wyobrazić, jaki wielkie pieniądze trafiają do Tyru i Sydonu. Nie przypadkiem już dawno temu Grecy nazwali naród od imienia tego towaru, a kto wie, może towar od nazwy narodu.

Na domiar wszystkiego, nad interesami wisi tu straszna lichwa. Potrafią tak cię omamić, że sam nie wiesz, kiedy wszystko tracisz, choć wcześniej zdawało ci się, że powinieneś wiele zyskać. Do pewnego czasu trzymali łapy na morskim handlu wschodnim, tocząc o przewagi w nim ciche wojny z wszechobecnymi Grekami. Ale to zmieniło się, gdy cesarstwo na dobre osadziło się w Syrii. Wtedy to właśnie Tycjanom, dzięki ich rozległym koneksjom, udało się przebić przez szczelne zapory, jakimi ci chytrzy kupcy i bankierzy obwarowali się przeciwko każdemu, kto próbowałby na własną rękę sięgnąć po niezwykłe skarby z dalekiej Azji. Dotąd strzegli dostępu do nich, nie gorzej niż równie nieprzyjaźni nam Grecy, którzy od wieków niepodzielnie panoszą się od Cypru, po Ktezyfont i Charaks. Ale i na nich znalazły się sposoby.

Rozgrywki toczono na śmierć i życie, ale stary Artus dogadywał się z fenickimi kupcami na tyle, na ile to było możliwe. Nie lubili go zbytnio, lecz doceniali, jak chytrze lawiruje wśród pułapek rzymskiej polityki. Lucjusz gromadził wielkie zyski, ale bez nierozumnej chciwości czy zbójeckiej łapczywości. Oszukiwali się więc wzajemnie, ale tylko w granicach niepisanej umowy o przestrzeganiu obustronnej wygody w interesach. Bardziej byli w nich dla siebie graczami, niż wojownikami, i po swojemu szanowali się za swe zdolności ich prowadzenia. Poza tym miejscowi zrozumieli, że pozycja Tycjanów w Rzymie to także i dla nich szansa na lepsze umowy w ramach imperium. Krótko mówiąc, Artus miał u nich pierwszeństwo w handlu, a oni ciche wsparcie u namiestników, i dużą wolność. Sporo to kosztowało zabiegów, ale w sumie wszystkim rosły zyski i wpływy. Po czasie wojennym nastał więc pokój i spokój, z korzyścią dla obu stron. Mimo to jednak, dla pewności, nigdy nie spuszczaliśmy z siebie czujnych oczu.

Należy się z nimi mieć wciąż na baczności. Szpiegowanie ma ten lud chyba we krwi, a że od dawien dawna kręci się po całym świecie, więc ich możni i bogaci wiedzą niemal wszystko, co się w nim dzieje. Nie ma dla nich wiadomości mało ważnej, jakiej by nie byli ciekawi, i nie zapisywali w swych księgach. Znali i znają rzeczy jawne i sekretne, zalety i wady władców, słabostki polityków, ich choroby i długi, kaprysy ich żon i kochanek, nawet potrawy, jakie jadają czy stroje, jakie lubią nosić. Wiedzą, co się dzieje tak w pałacach, jak w insulach, w portowych tawernach, na targowiskach i ulicach, w urzędach publicznych i w alkowach. W osobnych rejestrach odnotowują od wieków ludzi, którzy albo coś znaczyli, albo coś właśnie znaczą, albo coś mogą znaczyć w przyszłości.

Geografowie sporządzają mapy lądów i mórz, bieg rzek i dróg, opisy miast i państw. Historycy spisują dzieje, opisują wojska i wojny, obyczaje narodów, charaktery wodzów i królów. Kupcy i bankierzy prowadzą swoje księgi, a kapłani mają swe zwoje z modłami. Fenicjanie skrzętnie, i zewsząd, zbierają każdą wiedzę o ludziach, nawet tę niby najbłahszą. Robią to chyłkiem, najbardziej przez służbę, cichych handlarzy, marynarzy, niepozornych przechodniów, niekiedy, tu i ówdzie, można spotkać ich kapłanów. Wśród znamienitości świata kręci się ich niewielu – zawsze grzecznych, choć nie uniżonych, usłużnych, choć nie pochlebców, ciekawych, choć nie natarczywych. Lecz gdy przychodzi do interesów i targów, zdumiewa wiedza, jaką mają o swych rozmówcach. Gromadzone przez wieki okruchy, strzępy wiadomości, drobiazgi, plotki, mało znaczące opowiastki o wszystkim, co się da, składają się na ich niebywałą wręcz znajomość rzeczy małych, średnich, nawet wielkich, z przeszłości dalekiej i bliskiej.

Gdy sposobiłem się do tej wyprawy, ojciec udzielił mi wielu przestróg, wśród których była i ta, bym bacznie pilnował się i uważał, gdy przyjdzie prowadzić różne rozmowy, w tym także i z nimi. A do takich dojść musi gdyż tego wymaga przecież konieczność, jaką narzuca mi cel i trasa podróży. Wielokrotnie ćwiczyliśmy, jak unikać zastawianych pułapek, podstępnych pytań, niby to mało ważnych, chytrych powiedzonek, mających zbijać z tropu. Nawet mało znaczący odruch w odpowiedzi na mimochodem rzucane słowa, może sam przez się wyjawić maleńki fragmencik układanki, jaką wcześniej już kiedyś zdążyli sporządzić o samym człowieku, i o sprawie, z jaką przybywa.

Wiedziałem, że w podróży nieraz czekać mnie będą próby sił na chytrość z wieloma niebezpiecznymi przeciwnikami. Czy będzie to już w Tyrze? Raczej nie, gdyż będę tu ledwie krótkim przejazdem, nie zajmując się żadnymi interesami. Ale kto wie? Ojciec zlecił mi bym w podróży wywiadywał się o dawno zaginionego brata starego Festusa, a mego stryjecznego dziadka, znanego niegdyś jako Maes Tycjanus. Nie wydając się, kim jestem, mam próbować odnajdywać ślady, jakie po sobie zostawił, by móc potem podążać ścieżkami, jakimi niegdyś wędrował. Co prawda, nie to jest główny cel mej wyprawy, ale wiedza o jego losach powinna okazać się bardzo w niej pomocna.

Był człowiekiem-legendą, któremu niegdyś tak wiele zawdzięczała nie tylko nasza rodzina, ale i sam August. Tak dziwne imię nadała mu matka, niezwykła kobieta z Partów. Na wschodzie zasłynął zarówno wśród tamtejszych ludów, jak i fenickich czy greckich kupców, którym okrutnie mieszał szyki. Na długo przed osławionym Izydorem z Charaksu zapuszczał się do Azji i Arabii, ku królestwom Indów i ich sąsiadów. W niejednej sprawie przysłużył się jako cesarski szpieg, ale przede wszystkim dbał o interesy i pozycję domu Tycjanów. Wiele zdziałał, ale wiele też napsuł krwi naszym konkurentom.

Zmyślnie kluczył między Grekami na Cyprze i wschodzie, Fenicjanami na Krecie czy syryjskich i judejskich wybrzeżach, Egipcjanami i arabskimi rozbójnikami na południu. Miał sojuszników i przyjaciół wśród Partów, którzy nie bez powodu uważają się za jednych z najważniejszych tam graczy. Trzymają bowiem straż na Eufracie, dokąd docierają wielkie dostawy ze wschodnich szlaków handlowych. A obok nich są jeszcze przecież Nabatejczycy i inne, mniejsze plemiona handlarzy z głębi lądu. Maes i między nimi umiał wyrobić sobie pozycję na tyle korzystną, że zostawiali w spokoju jego zyski z karawan.

Miał ciche wsparcie samego cesarza, co wielce ważyło w nieustannych, lokalnych rozgrywkach między Italią, a władcami prowincji, z królestwem Armenii włącznie. Traktowano go więc nader poważnie, choć domyślano się, że jego agenci, węszący po okolicznych krainach, szukają nie tylko sposobności do robienia zyskownych interesów. W tych grach miał jeden atut, który go stawiał wyżej nad wszystkimi obcymi konkurentami razem wziętymi. Z woli bogów i kaprysu historii, sam był na wpół Partem – wszak jego matką była kobieta, którą syn Artusa niegdyś przywiózł był stamtąd po trzech latach spędzonych w paryjskiej niewoli.

Stara to i nadzwyczajna wręcz historia. Młody żołnierz, Marek Tycjanus, ranny i podniesiony bez życia z pola bitwy pod Karrami, zawdzięczał powrót do świata żywych dzielnej, młodziutkiej córce lekarza przy wojskach Sureny. Nie dała go dobić, ukryła przed spisem jeńców, potem opiekowała się nim przez wiele długich tygodni. Znalazłszy schronienie w przyjaznym domu, wydobrzał, i dzięki swej opiekunce nie poszedł, jak większość tych, którzy uszli wtedy śmierci, na haniebną poniewierkę do ciężkiej pracy u obcych panów na dalekim wschodzie.

Co było dalej, nie trudno się domyślić. Dzieje tej pary weszły na stałe do rodzinnych legend, i do dziś opowiadane są przy różnych okazjach. W pewnym momencie opiekunka i jej podopieczny przekroczyli tę granicę, zza której nie ma już odwrotu. Burzliwa to była awantura, tyleż wojenna, co i polityczna, ale nade wszystko miłosna. Urodził się syn, a sam Marek, jeszcze wcześniej, kolejnym zrządzeniem losu trafił na tamtejszy królewski dwór i – gdy tylko wyjawił, kim jest – przestał być traktowany jako bezimienny jeniec wojenny. Z Rzymu nadeszła bowiem pomoc, gdyż Artus wszystkiego się w końcu wywiedział i podjął starania o wykup syna.

Kosztowało to straszne pieniądze, ale cała sprawa zakończyła się sukcesem. Marek postanowił zabrać ze sobą kobietę i dziecko, nie bacząc na to, że po powrocie będą z tym wielkie kłopoty. To już osobna opowieść, lecz koniec końców wszystko dało się uładzić dzięki chytrym zabiegom prawnym, wspartym sporymi datkami. Dziecko wpisano do rzymskich rejestrów po szczęśliwym imieniem Festusa, a jego matkę włączono do rodziny. Okazała się kobietą nie tylko dzielną i dobrą, ale też mądrą, roztropnie budującą swą pozycję w świecie dla niej nowym, obcym i nie zawsze przyjaznym. Urodziła Markowi jeszcze dwójkę dzieci, i wiele się potem za jej sprawą rzeczy wydarzyło. Ja także teraz liczę na to, że jej pamięć, a nade wszystko znak, który po niej pozostał w rodzinie, a jaki otrzymałem na drogę, wesprze mnie, gdyż już dotrę do celu.

Tak, czy owak, od tamtej pory, zaczęła w naszym rodzie płynąć krew partyjska, o czym w stolicach nad Eufratem dobrze wiadomo, z wielką dla nas korzyścią. Dzięki tej okoliczności, Tycjanów traktuje się tam trochę jak osobliwych krewniaków – dalekich, ale zawsze mile widzianych, jakby swoich. Tego atutu, jak dotąd, nie udało się przebić nikomu z naszych rywali, co niezwykle ich irytuje. Maes czuł się tam jak u siebie, mógł też liczyć na wsparcie dalekich kuzynów, których czasami dopuszczał do swych spraw jako pomocników, nawet sojuszników. Gdy wypuszczał się na długie wyprawy daleko w głąb azjatyckiego lądu, zabierał niekiedy ze sobą kogoś z nich, szczodrze ich potem wynagradzając za asystę. Nie raz, i nie dwa, koneksje te ratowały mu życie. Wywijał się z wielu opresji tylko dzięki temu, że osobliwie uznawany był niczym swój wśród swoich. Ale na tym nie koniec zawiłości krwi.

Moja niezwykła prababka miała ponoć także dalekich przodków greckich, a ściślej mówiąc – macedońskich. W jej rodzinie utrzymywano wręcz, że była to sprawka jakiegoś żołnierza wielkiego Aleksandra. Strabon, sam Grek z urodzenia, poczciwiec, ale trochę złośliwy, wiecznie dworował sobie, gdy przy nim o tym wspominano. Może miał rację, może nie? Cóż, z ludzkiej skłonności do wywyższania się ponad zwykłą miarę, niejedna wyrasta legenda. Im mniej wiadomo, im mniej można cokolwiek udokumentować, tym bardziej taki mit zyskuje na kolorycie i domniemanej wielkości przodków.

Niemniej prawdą jest, iż jej ojciec cieszył się w owym czasie sławą biegłego medyka. Swą wiedzę zdobył w Antiochii, u greckich mistrzów, a ci, jak wiadomo, wszyscy głosili się następcami Hipokratesa, a przynajmniej jego uczniów – co dodatkowo ubarwia całą historię partyjskiej gałęzi naszego rodu. Dzisiaj nie sposób już rozsupłać węzła wszystkich rodzinnych koligacji, ani dociec, gdzie biorą swój początek. Zresztą, czy warto, przez nadmiar dociekliwości, niszczyć tę, jakże niezwykłą, tradycję? Sam się nią szczycę, lubię też myśleć o sobie jako o potomku trzech narodów. Okoliczność ta bywa niekiedy niebywale pomocna, aczkolwiek potrafi być przyczyną wielu kłopotów.

O Maesie sporo opowiadał mi Strabon, gdy jako dziecko zamęczałem go prośbami o coraz to nowe historie z dalekiego świata. Wspominał, jak to kilkakrotnie spotkał go we wschodnich prowincjach, nawet w Egipcie, a kiedyś nawet poczynił, za jego zgodą, kopie niektórych jego zapisków. Podziwiał go za odwagę i wielką wiedzę, jaką był zgromadził. Z różnych opowieści wynikało, że ze starym uczonym nasz wielki podróżnik rozprawiał głównie o geografii, polityce i obyczajach dziwnych ludów, wiele o niezwykłych dobrach, ale mało o interesach. Wiele rozmawiali o Poncie, zwłaszcza Kapadocji, gdyż nasz geograf miał do niej szczególne upodobanie – mówiono nawet, że ma tam swoje perskie i greckie korzenie. Podobno urodził się aż w tamtejszej Amasei. Wiedzę starego uczonego o handlu w Azji uzupełniał niekiedy też stary Festus, dając mu wgląd w niektóre z raportów, jakie jego młodszy brat wysyłał w sprawach handlowych.

Wszelako tajemnice, jakie podczas osobistych spotkań Maes powierzał był bratu dla konsulów i wodzów, a potem dla cesarza – dla świata pozostały tajemnicami po wsze czasy. Niekiedy tylko, przysłuchując się publicznym debatom na temat rzymskich poczynań na wschodzie, dziadek, jakby od niechcenia, wtrącał krótkie uwagi, świadczące o dużej znajomości tamtejszych spraw. Uchodziło to jednak za rzecz normalną, gdyż dobrze wszystkim było wiadome, iż na czym, jak na czym, ale na tym, co dzieje się w tamtej części imperium, Tycjanowie wyznają się, jak mało kto. Powszechnie znaną była, i nadal jest, pozycja, jaką zyskaliśmy w Partii dzięki rodzinnym koneksjom ze strony matki dziadka. Dla tej przyczyny, od czasu do czasu, próbuje się knuć wokół nas intrygi i posądzać o niecne działania na niekorzyść Rzymu, ale tych kalumni nikt rozsądny nigdy nie brał, i nie bierze na serio. Zaufanie, jakim obdarzał August starego Festusa, a jakie przeniósł i na mego ojca, także to, jakim obecnie darzy nas Tyberiusz, ucisza zapędy nawet ponurych sług Sejana czy obłudnej Liwii.

Od maleńkości nasłuchałem się, oczywiście, rozmaitych, możliwych i niemożliwych opowieści rodzinnych o mym niezwykłym przodku. Sam nigdy go nie poznałem, gdyż po przedwczesnej śmierci matki w Rzymie już się nie pojawiał. Natomiast dziadek, potem ojciec spotykali się nim kilkakrotnie podczas wypraw na wschód, kiedy to wizytowali rodzinne faktorie. Raporty szpiegowskie Maes wysyłał pocztą pod cesarską pieczęcią. Nawet Tycjanowie nie we wszystkie mieli wgląd, choć oczywiście, w rozmowach z Augustem omawiano ich treść. Teraz mnie przyszło pójść w jego ślady, z wyboru, ochoty i potrzeby poznawania czegoś więcej, niż tylko rzymskie ulice i pałace.

Od dziecka marzyły mi się podróże, dalekie krainy, obcy świat. Tą ciekawością zaraził mnie uczony przyjaciel naszego domu. Gdy dziadek zorientował się, że więcej ze mnie pożytku będzie, gdy pójdę za głosem natury, razem z ojcem umyślili, iż trzeba mnie najpierw do tego odpowiednio sposobić. Nigdy do tego się nie przyznawali, myślę jednak, że dostrzegli we mnie kogoś, kto niejako za nich spełni ich dawne, własne marzenia. Tak zaczęła się moja osobliwa edukacja, mocno odbiegająca od tego, co było udziałem dziecka z dobrego, rzymskiego domu, kształconego do czynnego uczestniczenia w życiu publicznym. Dzięki miłości starego Festusa, którego byłem cichym ulubieńcem, a także rozwadze rodziców, zaniechano wciągania mnie zbyt głęboko w bieżące kombinacje handlowe. Wiedziałem sporo, ile było trzeba, ale nie pisane mi było stać się kolejnym Tycjanem na urzędach czy przy księgach handlowych, wikłającym się w niezliczone intrygi polityczne, finansowe i towarzyskie

Dziadek i ojciec nie byliby sobą, gdyby nie postanowili, że przyszłe wędrówki ich potomka, wyrywającego się w szeroki świat, należy wykorzystać z pożytkiem dla spraw rodzinnych. Dlatego, gdy już zapadły stosowne decyzje starszych i mądrzejszych, zajęli się mną nie tylko nauczyciele retoryki i wszelkich nauk wyzwolonych. Nastał czas szkolenia się w równym stopniu na przyszłego podróżnika, ale i cesarskiego agenta, posła i negocjatora. W taki oto osobliwy sposób, naturalna ciekawość młodości miała zostać wciągnięta w służbę zawile przenikających się interesów Tycjanów i cesarzy.

Należało jednak mieć na uwadze, że przecież nie zawsze musiały one iść ze sobą w parze. Z tego też powodu trzeba było się liczyć z tym, że ilość możliwych pułapek i zakrętów na tak niezwykłej życiowej drodze, przewyższać będzie wszystko, co dałoby się przewidzieć w najstaranniejszym nawet planowaniu przyszłości. Zagrożenia w wyprawach, jakie miałem podejmować, mogły nieoczekiwanie rosnąć w miarę, jak zwiększałaby się niepewność i nieprzewidywalność nie tylko ich przebiegu, ale i osiąganych efektów. Gdy zwykły badacz i podróżnik źle wykreśli mapę, lub niedokładnie coś opisze, wówczas jego błędy z czasem poprawi ktoś inny. Ceną za ich popełnienie będzie jego własna reputacja, albo co najwyżej kilku zabłąkanych wędrowców, którzy przecież wcale nie muszą ponieść szkody. Gdy jednak w swych raportach dla władców, lub w rozgrywkach, prowadzonych w ich imieniu, pomyli się lub ulegnie cesarski agent czy poseł, może za to zapłacić wielu, nawet całe państwa. Groźne to, choć wielce ekscytujące.

Wbijano mi więc do głowy nie tylko szczególną wiedzę, uczono nie tylko dziwnych umiejętności, ale i ćwiczono w cnocie roztropności, na przemian ze sztuką przebiegłości. Trudne to do pogodzenia, choć możliwe. Jest jednak w tym połączeniu ukryta siła – niczym w winie, które, gdy idzie w nadmiarze do głowy, budzi demony. Dziadek i ojciec, choć mieli dobre zdanie o mnie i zadbali, bym się wszystkiego dokładnie wyuczył, to jednak zanim wyprawili mnie w świat, sporo odczekali, bym nabrał dostatecznie wiele rozumu i umiał stawić czoła takim pokusom. Buntowałem się przeciwko nadmiernemu odwlekania decyzji o wyjeździe, ale z czasem miałem się przekonać, że ich mądrość patrzyła dalej niż moja młodzieńcza niecierpliwość.

Początek u Kresu Drogi

4. Tyr

Gdy podpływaliśmy do nabrzeża, kapitan wskazał mi kilka osobliwości miasta, które dawało się dostrzec od strony morza. Nie było jednak czasu na wdawanie się w szczegóły. Musiał zająć się komendami przy sterze i żaglu, a ja wolałem usunąć się marynarzom z drogi, by nie przeszkadzać w manewrowaniu statkiem. Opłynęliśmy twierdzę na skałach i skierowaliśmy się w stronę portu północnego – serca handlowego Tyru. Z dala było już dobrze widać skraj ogromnego targowiska oraz okalającą go kolumnadę. Dalej, za szeroką groblą, rozłożyła się mieszkalna część tego starożytnego grodu, zwana niegdyś Uszu. Nawet stąd dało się zauważyć, że domy w Tyrze są wysokie ponad zwykłą miarę, o wiele wyższe niż w Rzymie. Tłumaczyłem to sobie tym, że na kamienistych wyspach z groblami, na skalnym lądzie, miejsca do wygodnego i taniego budowania jest mało, więc zmyślni mieszkańcy powiększali swe siedziby nie wszerz, a w górę!

Gdy w końcu dobiliśmy do nabrzeża, zabrałem swe torby podróżne i pożegnałem się ciepło z dzielnym Loganem, rozpytawszy go wpierw, gdzie najlepiej szukać jakiegoś w miarę bezpiecznego noclegu.

– Radzę, panie, obejść plac i iść w stronę hipodromu.

– Nie do miasta?

– Nie, w mieście łatwo się zgubić. A tam są niezłe gospody i tawerny dla każdego towarzystwa. I na każdą kiesę. Na pewno znajdziesz coś dla siebie.

– Zrobię, jak radzisz.

– I jeszcze jedno. Uważaj na małych złodziejaszków. Chodzą grupkami. Robią zamieszanie, a jeden tnie nożykiem paski od toreb. Ani się nie spostrzeżesz jak cię okradną i znikną w tłumie.

– Stare sposoby. Znam się na tym.

– To i dobrze. Strzeż się też młodych dziewcząt na ulicach.

– Tylko na ulicach?  – spytałem żartobliwie.

– Innych też, ale te tutaj potrafią być wyjątkowo paskudne.

– Chyba nie szpetne?

– Nie, ale sprytne. Dobrze wyszkolone.

– Wyszkolone? Do czego?

– Wabią rozmową, a potem podnoszą krzyk, że dobierasz się do niewiniątek. Wspólnicy, niby przechodnie, podnoszą gwałt, zjawiają się strażnicy, i trzeba się wykupywać, nieraz bardzo słono. Dużo przy tym hałasu, wszyscy cię widzą. A kto zechce – zapamięta.

– Chytre.

– Dużo tu chytrości na obcych. Miarkuj otwartość, a nie stracisz.

– Zapamiętam.

Pożegnaliśmy się – i zszedłem na ląd. Było jeszcze wcześnie, więc postanowiłem najpierw poszukać naszej faktorii, żeby jak najszybciej zająć się przygotowaniami do dalszej drogi. Miałem dla tutejszego zarządcy kilka poleceń od ojca, ale i sporo własnych pytań. Trzeba było mi rozeznać się, co może mnie tu czekać, wziąć trochę pieniędzy, znaleźć sposób na dostanie się do Antiochii. No i wywiedzieć się, gdzie, jak, i u kogo rozpytać o stare dzieje, i o pamięć o Maesie. W tej sprawie nie liczyłem tu na wiele, ale spróbować nigdy nie zawadzi.

Czas zbytnio mnie nie naglił, więc postanowiłem, że zostanę w Tyrze dni kilka, by obejrzeć sobie miasto i okolice. W końcu moja wyprawa miała być nie tylko wypełnianiem obowiązków i planów rodzinnych, ale i własną nauką. Dobrze wykorzystana ciekawość więcej nieraz przynosi korzyści, niż samo tylko zmierzanie do celu, bez oglądania się na boki. Tak sobie przemyśliwując, doszedłem do pierwszych kolumn wokół targowiska. Przede mną roiły się tłumy ludzi, krążących między kramami, straganami, budkami i budami, namiotami, wokół długich stołów, gdzie wystawiano wszystko, co oferuje świat. Nie byłbym dzieckiem swego rodu, gdybym nie zechciał choć na chwilę wkroczyć na to naturalne pole bitwy o towar i zysk. Znałem trochę obyczaje placów targowych, więc od razu dostrzegłem, że i tu, owym pozornym chaosem, rządzi ten sam, co wszędzie, porządek.

Reguła to prosta – im co cenniejsze, tym lepiej jest strzeżone przed naporem tłumu. Kupujący musi być w zasięgu ręki właściciela, albo jego strażnika. Do tego kupcy gromadzą się wedle rodzajów towaru. Choć ze sobą rywalizują, to przecież trzymają się razem. Były tu więc całe uliczki sprzedawców broni i narzędzi, ubiorów, tkanin i haftów, drogich przypraw, naczyń, szkła, rzadkości wszelkiego pochodzenia, ozdób, szlachetnych kamieni i pereł, wyrobów z miedzi, srebra i złota. Dostrzegłem miejsca, wydzielone na odległym skraju targowiska, do handlu wszelką zwierzyną, nawet psami myśliwskimi i dziwadłami z dalekich krain. Były wreszcie i te, największej rozległości, gdzie się zwykle wystawia każde jedzenie z lądu, morza i powietrza – ryby, mięsa, wina, owoce, oliwę, zboże, słodkości. Tam właśnie panuje największy gwar, przekrzykiwanie, zawodzenie – słowem, teatr tysięcy aktorów i widzów jednocześnie.

Ale to, co ważniejsze, tak jak zawsze i wszędzie, działo się nie na samym placu, tylko pod portykami. W ich cieniu zwykł bowiem rozsiadać się luksus, kaprys oraz prawdziwie duży interes i pieniądz. Jest tu ciszej, jakby bardziej sekretnie, nie tak w ciżbie, na widoku. Wzdłuż kolumnady zawierają umowy bogaci z bogatymi, a wszystko spisują skrybowie pod czujnym okiem rachmistrzów. Popija się wino, wystawiając na pokaz pewność siebie. Wokół kręci się straż miejska, zapewniając spokój i bezpieczeństwo. Kapitanowie statków umawiają trasy i terminy dostaw. Tu i ówdzie wypatrzeć można celników z portu, węszących za łapówkami. Żaden wielki transport towarów nie może obejść się bez ich udziału – i lepkich rąk. W dobrze zorganizowanym światku, cenniki za ich przysługi są ustalone miejscowym obyczajem, więc wszyscy są zadowoleni. Biada temu, kto chciałby naruszyć tę uświęconą od wieków tradycję. Gdy trafi się nadgorliwy albo nazbyt chciwy urzędnik, szybko znika – zwykle w morskich odmętach. Dowiedziałem się później, że mają tu na to swój osobliwy sposób. Mury i wieże strażnicze wokół portu po większej części kończą się schodami, prowadzącymi wprost do morza. Człek, dajmy na to pijany, lub nieuważny, po prostu idzie sobie tamtędy – a że zapomni się, i wpadnie do wody, to już jego strata.

Jednak te największe już fortuny rzadko kiedy pod te kolumny zaglądają. Najlepszym bowiem towarem jest sam pieniądz, który nie lubi wystawiać się na widok tłumów. Tłum, to są grosze – prawda, że ciułane do dużych sum, ale jednak grosze. Prawdziwie wielkie zyski robi się na planach i udziałach, oraz na polityce. A jedno i drugie zdecydowanie lepiej i pewniej czuje się w ciszy prywatności. Kto ma wolne talenty, przeznacza je do obrotu w dużych przedsięwzięciach. Jedne przynoszą straty, inne – zwłaszcza jeśli trafione – ogromne korzyści, zarówno w złocie, jak i w łaskawości historii. Gdy kto wie, gdzie, i na co użyczać kredytu na lichwę lub ryzyko, ten, nie ruszając się z miejsca, znacznie pomnaża i majątek, i wpływy. Te chytre zawiłości są tylko dla wybranych, spotykających się w wystawnych willach i pałacach, z dala od miejskiego gwaru. To oni puszczają w ruch ludzi, statki, towary, na koniec wojska. Gra się o wielkie stawki, ryzyko bywa niekiedy ogromne, ale ogromne też są tam zyski – albo straty – nieraz dla całych miast i narodów.

Tycjanowie przez ostatnie sto lat zyskali sobie pierwsze miejsce wśród graczy największych, wszelako nie obnosząc się z tym ponad to, co konieczne przy interesach i zawirowaniach polityki. Od dziecka widywałem w domu rodzinnym wiele takich cichych spotkań w małym kręgu, choć, oczywiście, nie wiedziałem zrazu czym tak naprawdę są. Dopiero z czasem zacząłem pojmować, co się za nimi kryło, tym bardziej, że dziadek, mając mnie za swego pupila, szykowanego do szczególnych zadań, nie raz, i nie dwa, skłonny był wtrącić to i owo, przeznaczone tylko dla moich uszu. Wtedy ujawniała się jego prawdziwa natura. Był mi bliski, miałem go za człowieka dobrego i serdecznego, ale przecież z latami coraz wyraźniej dostrzegałem, jaki potrafi być bezwzględny, nawet okrutny wobec tych, z którymi prowadził swoje gry.

Wiele się przy nim nauczyłem, ale wciąż nie wiem czy dobra to nauka – choć przecież potrzebna i konieczna, by żyć. Osobliwie zdumiewa mnie, i wciąż ekscytuje, jaką pieniądz daje władzę nad ludźmi. Jego główni szafarze, mają w ręku ludzkie umysły, uczucia, słabości, namiętności, plany, nadzieje, losy. Wystarczy uderzyć w odpowiednią strunę, a dumni chylą karki, krzykliwi – milkną, hardzi – miękną, sprawiedliwi – tracą wzrok, szlachetni – zapominają o cnotach. Królom mąci się rozum, i ruszają na wojny, żeby kosztem tysięcy trupów grabić innych. Kobiety oddają się każdemu za byle świecidełka. Augurowie wymyślają bzdury, żeby tylko przymilać się, i jak najdrożej kupczyć cudzą nadzieją. Możni i bogaci, mali i biedni – wszyscy, na dźwięk złota, lub za obietnicę jego dostania, gotowi są robić cokolwiek, czego zapragnie jego dawca. Zabić zgwałcić, zamordować, okraść, wystawić kogoś, albo i siebie, na pohańbienie, sprzedać własnego ojca lub własne plemię, świadczyć fałsz, pokłonić się każdemu bogu i panu – to tylko kwestia ceny.

Tak było, jest, będzie zawsze i wszędzie, bo to chyba jedno z niewielu prawdziwie stałych praw natury. Prawa moralne to ledwie ozdobny do nich dodatek, który zwykle idzie na końcu. Niewielu stawia je sobie za wzór, a i oni, gdy ich przyciśnie konieczność, jakiś gwałt albo chwilowy poryw bezrozumności, gotowi są – tak jak większość – poświęcić je na ołtarzu hipokryzji. Wszak uznanie czegoś za konieczność, to w końcu kwestia umowności, co czyni rzecz całą grą wybiegów i pokrętności w oszukiwaniu samego siebie.

Przyszedł mi naraz na pamięć mój dobry przyjaciel, Seneka, z którym razem niegdyś pobieraliśmy nauki, a który utrzymuje, iż uprawia sztukę stoików. Mimo młodego wieku ma się za wielkiego filozofa od moralności. Gdy spotykaliśmy się przed dwoma miesiącami w Aleksandrii, więcej rozprawiał o sławie i zbytkach, niż o duszy i cnotach. Jego wyniosła obojętność wobec marności świata dziwnie jakoś ulatniała się, gdy skwapliwie korzystał z przyjemności i przywilejów, jakie mu dawała pozycja w gościnie u wuja Galeriusa, rzymskiego prefekta Egiptu. Pewnego dnia, gdyśmy przechadzali się po salach biblioteki aleksandryjskiej, przeglądając jakiś zwój, rzucił od niechcenia:

– Wiesz, Festusie, piękne to wszystko i uczone, ale strasznie zakurzone. Pamiętasz, jak Attalus uczył nas, że największym bogactwem jest mądrość? Ale chyba nie miał racji, że musi iść w parze z ascetyzmem.

– Nie wiem, nie potrafię tego rozsądzić. Na mądrość jestem chyba za młody, a do ascezy nie mam skłonności. Może to przychodzi z wiekiem?

– Nie interesuje mnie czekanie, zwłaszcza kiedy nie wiadomo jaki będzie skutek.

– Zatem ćwicz się w jednym, a może dojdziesz do drugiego.

– To zła figura logiczna. Zastanów się. Czyżby warunkiem koniecznym bycia mędrcem miało być poprzestawanie na małym? Pozostawanie na uboczu? Gdzieś, na jakiejś półce? – spytał, wskazując na stosy porozkładanych wokół manuskryptów.

– Masz inny pomysł?

– Dowiodę własnym życiem, że ten warunek jest bez sensu. To będzie mój wkład w filozofię praktyczną.

– Ambitnie. Od czego zaczniesz?

– Od powrotu do Rzymu. Tam się wszystko zaczyna.

– Ale łatwo też tam skończyć. Nawet źle skończyć.

– Co masz na myśli?

– Rzym to arena. I to nie do filozoficznych dysput o mądrości.

– Cóż, zatem spróbuję skutecznie uwieść zebraną tam publiczność – odłożył trzymaną w ręku księgę. – Chodźmy, na dzisiaj mam dość.

Więcej do tematu już nie wracaliśmy. Gdy rozstawaliśmy się przed moim wyjazdem w dalszą drogę, życzyłem mu, żeby uważał na siebie. Jest słabego zdrowia, więc łatwo może dostać zadyszki, chcąc zyskać status takiego nowatora w filozofii, jaki sobie umyślił. Ciekawe też, jakim go zastanę, gdy wrócę – a mam przecież taką nadzieję.

Wspomnienie Seneki, jak nagle przyszło, tak równie nagle się ulotniło. Cofnąłem się z placu pod kolumny i przysiadłem na chwilę przy długim stole gościnnym, przy którym kilku mężczyzn raczyło się winem, serwowanym przez usłużnego sprzedawcę. Kazałem sobie podać coś lekkiego i zimnego dla ochłody. Na moje wyczucie dochodziło południe, powietrze gęstniało, a tłum na targowisku powoli, ale wyraźnie, zaczynał maleć. Do wieczora zniknie grubo ponad połowa kramów i towarów, a plac wypełni się zabawami i uciechami, muzyką, tańcem, pokusami i występkiem, kuglarstwem i hazardem, nowinkami i plotkami, gwarem miejskiego życia wszystkich stanów. Pomyślałem, że jeśli nie zmoże mnie zmęczenie, wrócę tu później i chętnie to obejrzę.

Potrzeba mi było pilnie odszukać naszą faktorię, by rozmówić się z zarządcą. Miałem mu do przekazania kilka poleceń od ojca, trzeba też byłoby znaleźć jakiś zaufany statek do Antiochii. Kończyły mi się już pieniądze. Mogłem, oczywiście, pójść do miejscowych bankierów na list zastawny, lecz wtedy od razu wydałoby się kim jestem. Wolałem więc sięgnąć do kasy rodzinnej i pozostać tu jako obcy. Pomny doświadczenia z Loganem, powtórzyłem sobie w duchu, że roztropności i ostrożności nigdy za mało, gdy nie ma się pewności, co może się wydarzyć i kto zechce się tobą zainteresować za twoimi plecami. Zapłaciłem, co się należało, wstałem i ruszyłem do miasta.

Przed podróżą wyuczyłem się jak trafiać do naszych faktorii w miastach, do których planowałem zawitać. Teraz więc, rozpytując dla pewności o drogę, dość szybko odnalazłem właściwy dom, niewiele ponad kilka stadiów od placu targowego. Gdy wszedłem, służący zaprowadził mnie do części oficjalnej, złożonej z dwóch sporych sal, należycie wyposażonych i dość gustownie ozdobionych. Po chwili pojawił się zarządca, o dziwnym imieniu Filipon, człowiek jeszcze młody, wysoki, chudy, o pociągłej twarzy. Na pierwszy rzut wydał się powściągliwy i ostrożny, co raczej dobrze o nim świadczyło. Przywitaliśmy się, a gdy oznajmiłem, kim jestem, skłonił się uprzejmie, acz bez uniżoności.

– Witaj, panie. Już od miesiąca czekam na twe przybycie. Przyznam, że zacząłem się niepokoić. Nie było cię na statku, którym miałeś przypłynąć Mam nadzieję, że za tym opóźnieniem nie kryją się jakieś niemiłe okoliczności.

– Witam cię, Filiponie. Wszystko jest w porządku. Miałem niespodziewaną przerwę w podróży, ale to nic ważnego.

– Spocznij, proszę. Każę przygotować pokój i posiłek.

– Chętnie coś zjem, ale z pokojami daj sobie spokój. Zamieszkam w jakimś domu podróżnym.

– Czemu?

– Chcę uchodzić za obcego. Gdybym tu zamieszkał, ktoś wścibski łatwo by doszedł, kim jestem.

– Rozumiem. Twoja wola, panie. Ale tu byłbyś bardziej bezpieczny.

– Tak postanowiłem.

– Będzie, jak zechcesz.

– Doskonale. Mam kilka poleceń od ojca. I kilka własnych pytań.

– Zaraz przygotuję księgi i dokumenty.

– Nie przyjechałem tu, żeby je przeglądać. Jestem, by tak rzec, przejazdem.

– Zatem nie zabawisz długo.

– Tak krótko, jak się da.

Filipon wezwał służącego, kazał przynieść wina i wydał dyspozycje co do jedzenia. Usiedliśmy, wyjąłem z sakwy kartę z zapiskami ojca, i punkt po punkcie odczytałem, co było przeznaczone dla jego wiadomości – zalecenia handlowe, rodzaje towarów, jakie ma wysłać, co kupować, czego zaniechać, uwagi na temat liczb, procentów, ludzi, jacy mają się niebawem tu zjawić, i z czym. Nie wprowadzony w bieżące sprawy, darowałem sobie ich szczegółowe omawianie. Na końcu ojciec nakazał memu gospodarzowi, by wydał mi każdą sumę, jakiej zażądam i zapewnił na dalszą drogę pewny transport morski wedle mego życzenia. Dodałem od siebie, że chciałbym też przewodnika, i poprosiłem, by do mego wyjazdu przechował u siebie torbę z pewnymi dokumentami, jakie przy sobie miałem. Nie zamierzałem nosić ich ze sobą, a dom podróżny, z oczywistych względów, nie byłby miejscem właściwym i bezpiecznym, by móc je tam na całe dni zostawiać. Zresztą, najważniejsze i tak nosiłem przy sobie, zmyślnie schowane pod ubiorem.

Rozmawialiśmy swobodnie, nie chciałem, by miał mnie za nasłanego kontrolera czy nazbyt dociekliwego syna właściciela interesu. Filipon szybko zorientował się, że inny jest cel mej podróży, i że nic mu do tego. Jedyne, o co go dokładnie wypytałem, to nasza faktoria w Antiochii, i sytuacja na urzędach cesarskich w Syrii. Ciekawiło mnie też, czy często docierają tu transporty towarów z dalekiej Azji – jak są duże, co przywożą, i czy miejscowi kupcy nas do nich dopuszczają.

– Przyjeżdżają rzadko, zwykle są niewielkie, choć bardzo zyskowne. Trudno się do nich dobrać, bo wszystko przechwytują dwa miejscowe domy.

– Co znaczy – przechwytują?

– Mają wśród handlarzy swoich ludzi, dobrze przekupionych. Ci nie dopuszczają nikogo innego do transakcji. Gotowi są nawet zabijać.

– Można przebić stawki?

– Strasznie są chciwi. Znają swoją cenę.

– Nie ma sposobu?

– Tu na miejscu – nie. Między Tyrem, a Palmyrą, prawie wszystko trzymają w ręku ludzie Plocamusa.

– Prawie?

– Nie są wszechmocni. Na szczęście tu, na miejscu, dało się dobrze domówić z tymi, którzy barwią duże partie jedwabiu. Zysk może mniejszy, bo trzeba ich przekupywać cenami, ale wolą Tycjanów, bo bardziej jesteśmy pewni w Syrii i Rzymie.

– A co z innymi towarami?

– Doskonale. Jeśli chcesz, panie, pokaże ci rachunki.

– Chyba nie chcę. Na pewno nie teraz.

Nie znałem tutejszych stosunków, nie chciałem więc dalej drążyć sprawy. Pomyślałem, że Filipon nazbyt chyba przesadza ze swą ostrożnością. Ale może miał rację. Dom bankowy Anniusa Plocamusa urósł w siłę i strasznie zaczął się rozpychać w handlu. Postawił na szlaki arabskie z Persji, do niedawna jeszcze najważniejsze, w nadziei, że tamtędy trafi przez morza do tajemniczych Indów. Ma już nawet pewne sukcesy, ale brakuje mu statków. Mimo swych milionów, nie dorobił się też tak dobrych stosunków jakie przez dziesiątki lat, z doskonałym skutkiem, wyrabiali sobie Tycjanowie w samym Rzymie. Wciąż poza jego zasięgiem pozostaje Syria, jej partyjskie oraz cylickie sąsiedztwo i zaplecze, co budzi w nim gwałtowną, ale i bezsilną zawiść. Nadane nam niegdyś przywileje podatkowe i prawa, odnawiane przy kolejnych zmianach władzy dzięki zapobiegliwości Artusa, starego Festusa i mojego ojca, są nie do obalenia. Nie bez znaczenia jest też nasza, od zawsze przemyślana, cierpliwa i skuteczna polityka umieszczania swych ludzi w rozmaitych miejscach, gdzie władza nie tyle jest widoczna, ile znacząca przez udział w podejmowaniu ważnych decyzji.

Zresztą ludziom takim, jak Plocamus, brakuje pewnych cech i umiejętności, niezbędnych przy wielkich grach o wielkie stawki. Gubi ich straszliwa zachłanność, chciwość na szybkie zyski, i chełpliwość. Nie potrafią powściągnąć pragnienia popisu przed każdym bez wyjątku. Nie sztuką jest błyszczeć, jest nią natomiast wiedzieć, że owe błyski to tylko pozór, niekiedy przydatny, ale częściej wręcz szkodliwy. Głupiec, który szybko zdobywa wielkie bogactwo, lubi szybko i głośno się nim popisywać. Przekracza wtedy nie tylko miarę przyzwoitości czy dobrego smaku, ale i granicę śmieszności. Budzi nie tyle podziw, ile wzgardę, którą stara się przykrywać coraz grubszą pozłotą i wielką rozrzutnością. Ta ostatnia nie ma jednak nic wspólnego z rozumnie szafowaną hojnością, przypomina raczej szaleństwa szulera, upojonego chwilową wygraną.

  Z dalszych opisów Filipona pojąłem, że w handlowym światku Tyru wszystko zachowane jest tak, jak dawno zostało poukładane między głównymi graczami. Naruszenie tej delikatnej i nieco chwiejnej równowagi groziłoby awanturami, a co najgorsze – zmową wielu rywali, naprzeciwko której nie mielibyśmy zbyt dużych szans. Zaniechałem więc tematu, tym bardziej, że ojciec nakazał mi, bym nie mieszał się w interesy miejscowych faktorii.

Umówiliśmy się na dzień następny, a gospodarz wezwał służącego, by wziął moje torby, nakazując, by odprowadził mnie pod adres, pod jakim miałem znaleźć odpowiednie – jego zdaniem – hospitium czy zajazd. Czysty i wygodny, nie za wystawny, ale i nie za ubogi – w sam raz dla przygodnego, średnio zamożnego gościa, który nie chce rzucać się w oczy. On sam miał dowiedzieć się o jakiś statek, który by mnie zabrał w dalszą drogę. W porcie stało ich wiele, chodziło o to, by znaleźć coś możliwie pewnego, z niezbyt ciekawskim kapitanem.

– Co wolisz, panie? – spytał Filipon, gdy zbierałem się już do wyjścia. – Mam na widoku dwa sposoby dostania się do Antiochii. Jeden tylko morzem – to podróż krótsza, bo wzdłuż wybrzeża. Tyle że trzeba będzie trochę poczekać.

– Jak długo?

– Ponad tydzień.

– A drugi?

– Za dwa dni odpływa okręt cesarski z żołnierzami. Towarzyszy statkowi towarowemu z dużą dostawą dla wojska. Płyną do Cylicji, przez Pafos na Cyprze. To szybka przeprawa.

– Ale to i tak jeszcze daleko od celu – przywodziłem na pamięć obrazy z map Strabona.

– To zależy, gdzie wylądują. Z tamtejszej Seleucji, lądem, przez Tars, szlakiem syryjskim – to już tylko dziesięć dni. Z Korykos – dwa-trzy dni krócej. Tak, czy owak, są tam znakomite stacje dla wojska i cesarskiej poczty. To pewna i szybka droga. I wygodna. Nie ma chyba bardziej bezpiecznej.

– Ale około Cypru, po stronie cylickiej, to przecież wody pirackie.

– Dawno temu, rzeczywiście, rządzili tam korsarze. Ale teraz jest spokojnie. Cesarz dobrze pilnuje morza, daje eskorty. Wiele statków tamtędy pływa, bo za Augusta ruszył tam wielki handel. Musi być bezpiecznie.

– Zatem, tak, czy tak – niecały miesiąc.

– Mniej więcej.

Przyszło mi naraz do głowy, że znów, nieoczekiwanie, bogowie, wtrącają się w moje plany, oferując mi nieprzewidzianą zmianę trasy. Poprzednia była jedynie pustą mitręgą. Lecz, tym razem, ta zdawała się być darem zgoła niezwykłym. Pafos – miasto i kraina Afrodyty! Zagadkowa historia najstarszych wieków, mit, tradycja, niezgłębiona tajemnica piękna i miłości. Grecja, jak w dziełach Homera czy naszego Wergiliusza lub Owidiusza – i zniewalająca bogini, w tysiącu odmianach ludzkich dziejów, w pieśniach, legendach, symbolach. Tam się zrodziła, wyszła z morza, weszła w losy świata. Wokół niej, i z jej udziałem, splatały się losy ludzi i bogów, tyleż prawdziwe, co mityczne, a ich echo pobrzmiewa do dziś. I oto jest szansa, by zawitać w jej strony, choćby na chwilę. Pokusa okazała się zbyt silna, by jej nie ulec. Decyzję podjąłem więc bez chwili wahania.

– Jak domówić się z kapitanem statku? Albo z dowódcą okrętu? Mogą nie chcieć zabrać kogoś obcego.

– Biorą u nas ekwipunek dla cylickiej floty. Od dawna czekał na nich w magazynie. To nasze stałe umowy. Sporo tego, załadunek trwa, za dwa dni do południa skończą, zaraz potem wypływają. Kapitan nie odmówi, wie, z kim ma swoje sprawy. A gdy dostanie dodatkową zachętę, o nic nie będzie pytał.

– Więc niech tak będzie. I niech nie wie, kogo wiezie.

– Coś mu jednak trzeba powiedzieć.

– Wymyśl cokolwiek, niech ma pozór jakiej konieczności. W miarę szlachetnej. No, chociażby przyzwoitej.

– Jakiegoś prywatnego sekretu?

– Bez przesady. Nie ma co rozbudzać nadmiernej ciekawości.

– Czyli mam nie zdradzać twego imienia, panie?

– Mogę zwać się, czy ja wiem, Viatus.

– Wędrowiec?

– Czemu nie?

 W pewnym sensie odpowiadało to prawdzie. Mogłem, oczywiście, posłużyć się glejtami, w jakie mnie wyposażono w Rzymie, a który nakazywał wszystkim służbom cesarskim okazywanie mi każdej pomocy, jakiej bym zażądał. Były wystawione na moje imię i mogłem posługiwać się nimi wedle własnego uznania. Miały mi służyć pomocą, zwłaszcza w sytuacjach szczególnie trudnych i ważnych, związanych z misją dotarcia na dwór w Ktezyfoncie lub partyjskiej Seleucji, i ostrożnego rozeznania się tam w sytuacji królestwa Partów. Mogły też chronić w chwilach poważnego zagrożenia bezpieczeństwa wyprawy, mego życia i zdrowia. Ale przecież taka okoliczność nie miała teraz miejsca, więc nie warto było imać się aż takiego sposobu.

Do momentu przybycia do Antiochii lepiej mi było pozostawać kimś nieznanym, kto wędruje w celach prywatnych. Tam i tak będę musiał stawić się w pałacu namiestnika i rozmówić się z tymi, którzy sprawują urząd w imieniu Rzymu. Lucjusz Lamia, który podpisał jeden z moich listów polecających, wybrany namiestnikiem w Syrii, nigdy w niej nie rezydował. Pozostaje właściwie jedynie nominatem, przydawszy ten tytuł do swej senatorskiej szaty. Co prawda, byłem na terytorium prowincji, mogłem iść prosto do dowódcy okrętu, lecz wolałem na razie pozostawać anonimowy.

– Cóż, Filiponie, niech będzie, że podróżuję w poszukiwaniu czegoś, albo kogoś. Sam nie wiesz, to nie twoja sprawa. Może to być jakaś miłosna awantura. Albo zemsta. Interesy. Byle nie długi, czy ucieczka przed prawem.

– Zarekomenduję cię, panie, jako gościa naszej faktorii. Ważnego gościa. Ale wtedy trudno będzie go zniechęcić go do zadawania zbyt wielu pytań.

– Filiponie, rusz głową i fantazją. Przecież w interesach nieustannie coś musisz zmyślać. Liczy się dobry skutek.

– Czyjś wysłannik?

– Byle nie cesarski.

– Po prawdzie – czy w domyśle?

– Za dużo pytasz.  – zaczął mnie już trochę irytować.

– Wybacz, panie. – wyczuł, że posunął się za daleko. – Zrobię, jak sobie życzysz. Jeszcze dziś z nimi porozmawiam. I tak muszę dopilnować załadunku. Dam ci niezwłocznie znać, co załatwiłem.

– Doskonale. I nie żałuj tych, jak to mówisz, dodatkowych zachęt. Również dla załogi. Trochę wina powinno wystarczyć.

– W zupełności.

– Zatem do jutra. – Wręczyłem mu sakwę z papierami. – Przechowaj to, ale bacz, by nic się temu nie stało. I przygotuj pieniądze. Dzisiaj sobie jeszcze poradzę.

Pożegnałem się i ruszyłem za przywołanym sługą, który poniósł mój skromny dobytek podróżny. Nie odzywał się bez pytania, szedł pewnie, a że miał posturę osiłka, więc, mimo bagażu – dość żwawo. Najwyraźniej Filipon wcześniej podał mu konkretny adres, bo nie przystawał, nie oczekiwał mojej decyzji. Doszliśmy do długiej alei, biegnącej obok hipodromu, wzdłuż której ciągnęły się zabudowania. Gdy przeszliśmy coś koło sześciu stadiów, bez słowa zatrzymał się przed niezgorzej wyglądającym, sporym domem z godłem, wskazującym, że jest to dom podróżny dla szukających schronienia i odpoczynku. Zatrzymał się, postawił torby na ziemi i wskazał głową na drzwi.  Nie zdążyłem jeszcze przekroczyć progu, gdy w stanął w nich człek mizernej postury, i kłaniając się, zaczął szybko mówić, gestami zapraszając do środka.

– Jeśli szukasz, panie, gościny, to nie mogłeś lepiej wybrać. Poznaję tego służącego, więc rozumiem, że to zacny Filipon zaproponował ci mój przybytek – nie był to zatem odźwierny, lecz sam właściciel.

– Bystry jesteś, dobry człowieku. I prędki. – odparłem, nie ukrywając nutki podejrzliwości w głosie.

– Tu jest wielki port nad wielkim morzem, więc trzeba wiedzieć, jakie wiatry wieją i skąd.

– Musisz być w tym biegły.

– Tych, których przygna tu Fawoniusz, rozpoznaję od razu. Na miejscu czuwa nad nami Jam, ale mile widzianych obcych wiedzie do nas dobra Leukotea – tym popisem elokwencji dał do zrozumienia, że domyśla się, iż przybywam z Rzymu, nadto jestem wyedukowany, a zapewne i zamożny. Zaskoczyło mnie, że prosty z pozoru człowiek, potrafił   to tak ozdobnie i zręcznie wysłowić.

– Ale sam wolisz opiekę Merkurego – odparłem w tym samym duchu.

– To ze wszech miar doskonałe połączenie.

– Zatem zechcesz ze mnie zedrzeć ostatnią skórę? – zaśmiałem się. Spodobał mi się ten chytrus.

– Jak bym śmiał, panie. Zresztą, kto przychodzi od Tycjanów, jest nie do zdarcia – znając Filipona, musiał wiedzieć, komu służy. Zapewne chciał mnie pociągnąć za język.

– Ale ma też spore wymagania – chyba go zawiodłem, mitygując jego ciekawość.

– U mnie dostaniesz, panie, to, co najlepsze.

– Sam to ocenię w stosownym czasie – dałem do zrozumienia, że może liczyć na przyzwoity zarobek, pod warunkiem, że zapewni mi godziwą obsługę.

O cenę targowaliśmy się krótko, właściwie dla zasady, i zachowania wzajemnego szacunku. Toboły, pod czujnym okiem mego tragarza, trafiły do przydzielonego mi pokoju. Odprawiłem sługę, nakazując, by przypomniał Filiponowi, że przyjdę z samego rana. Zażądałem kąpieli, kazałem odświeżyć ubrania i przynieść zimnego wina.

Oporządziwszy się, zaległem na łóżku i zapadłem w półsen. Gdy się ocknąłem, był już późny wieczór. Zrezygnowałem z wyprawy do miasta, za to zszedłem na dół, do sali jadalnej, by coś zjeść. Siadłem z boku, by nie rzucać się w oczy. Nie miałem ochoty ani na przygodne rozmowy, ani na ucztowanie z gośćmi. Szybko wróciłem na górę, poleciwszy uprzednio, by przyniesiono mi jakieś światło, a rano obudzono o pierwszym świcie. W pokoju siadłem do robienia notatek z podróży, bowiem obiecałem sobie, że będę spisywał wszystko, co widziałem i co przeżyłem, do późniejszego użytku. Po krótkim czasie skończyłem, położyłem się, i rozmyślając o minionych dniach, w końcu usnąłem.

Przez następne dni nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Faktor gotów był zanudzać mnie opowieściami o sprawach handlowych, mało, mnie teraz interesujących, więc uciekałem do miasta i snułem się bez celu, oglądając to, co pozostało z dawnej jego dawnej świetności. Nie udało mi się natrafić na jakiekolwiek ślady po Maesie. Czas zatarł ludzką pamięć, zresztą, przy tej ruchliwości w interesach, gdy przez miasto przewija się tak wielu ludzi z całego świata, szybka zmienność wydarzeń powoduje, iż mało kto wspomina sprawy sprzed dziesiątków lat. Do domów kupieckich chodzić na spytki nie chciałem, by nie wzbudzać niepotrzebnej ciekawości, a na poszukiwania między co starszymi miejscowymi nie było czasu. Dałem wiec sobie spokój, tym bardziej, że nie była to przecież rzecz dla mnie teraz najważniejsza. Filipon szybko uwinął się z załadunkiem statków, i już w cztery dni po przybyciu do Tyru, zebrałem się do wyjazdu.

5. Pouczająca rozmowa na morzu

I znów stałem na pokładzie – tym razem dużej, wojennej triremy, za którą ciągnęło kilka większych statków handlowych. Wojsko pilnowało swej dostawy, a inni dołączyli do nich, zapewniając sobie tym samym ochronę przed ewentualnymi atakami piratów. Co prawda, Filipon utrzymywał, że na morzu panuje spokój, ale w tych rejonach, między maleńkimi wysepkami, kręci się sporo łodzi z bandytami. Potrafią znienacka wyroić się jakby znikąd i gromadnie zaatakować płynącego w pojedynkę, bezbronnego dostawcę towarów. Pojawienie się w porcie okrętu wojennego daje sposobność dołączenia do niego i szukania obrony w razie napaści. Wyspiarscy korsarze nie ośmielają się wówczas rzucać na kogoś z taką asystą, gdyż już sam widok zbrojnej eskorty skutecznie ich do tego zniechęca.

Zwyczaj ten przyjął się od dawna, ku pożytkowi wszystkich, i stoi na kupieckich zasadach. Kapitanowie statków opłacają się dowódcy okrętu, a ten bierze ich pod swoją opiekę. Co prawda, wojsko żyje z kasy cesarskiej, ale służba na morzu daje różne możliwości dodatkowego zarobku. Często znacznie przewyższa on całkiem przecież spory żołd, który w sumie okazuje się znikomą częścią tego, co udaje się w taki czy inny sposób zebrać pod bokiem, poza czujnym wzrokiem legionowych kwestorów. Prywata pod szyldem służby publicznej jest stara jak świat, więc i tu nikt nie kwestionuje tej tradycji.

Zwykło się uważać, że żołnierka na morzu to mniejszy honor niż w legiach, i mała nadzieja na sławę czy dobrą nagrodę. Lecz chętnych do niej nie brakuje. Zwłaszcza w czas pokoju, gdy kręcąc się miedzy portami można nieźle zarobić na wymigiwaniu się celnikom z własnymi, pokątnymi interesami, czy na płatnej ochronie każdego, kto chce i może się okupić. Człowiek wolny, nawet z gminu, silny i obrotny, gdy wstąpi do morskiej służby w młodym wieku i przetrwa w niej dwadzieścia sześć lat, otrzymuje rzymskie obywatelstwo – a to już jest coś, o co warto wojować. Jeśli na dodatek skrzętnie zbiera łupy i nagrody, nie trwoniąc ich po tawernach, na pijaństwach, rozpuście i grze w kości, może uciułać niezłą fortunkę, by nieźle się urządzić w wieku dojrzałym i na starość. Niewolnicy, nawet ci zbiegli, którzy wytrwają ten czas przy życiu, mają nawet prawo do wyzwolenia.

Dowódcą okrętu okazał się być dawny centurion z sił pomocniczych, o imieniu Waleriusz Venustus, sternikiem zaś Grek, przezywany Siłaczem, dla którego morze nie miało żadnych chyba tajemnic. W rzeczy samej, trzeba wielkiej siły, ale nade wszystko znajomości tutejszych wód, by pewną ręką kierować tak dużą galerą. Udało mi się tak uzgodnić moją przeprawę na drugą stronę morza, że do Pafos miałem płynąć z wojskiem, a stamtąd już do Korykos – statkiem handlowym.

Był po temu doskonały pretekst, a to za sprawą Filipona, który zmyślnie acz nieco ryzykownie przedstawił moją osobę i cel podróży. Otóż, według jego rekomendacji, przybywam tu jako uczony geograf i mierniczy na usługach domów handlowych, któremu zlecono sporządzenie dokładnych map wybrzeża cylickiego wzdłuż głównego szlaku, wiodącego, aż po Antiochię. Było w tym nawet coś z prawdy, choć nader pokrętnie wyłożonej. W rzeczy samej, mój plan przewidywał przecież wyznaczanie tras – tyle że wiodących daleko w głąb Azji. Koncept Filipona dawał mi usprawiedliwienie dla zadawania mnóstwa pytań, bez wzbudzania podejrzeń o niecne zamiary. Nie przypuszczałem, że wynikną z tego ciekawe następstwa.

Wypłynęliśmy tuż po zachodzie słońca, gdy pokazały się pierwsze gwiazdy. W nocy, na otwartym morzu, gdy nie widać lądu, kierować się można tylko wedle nich, do czego potrzeba dużego doświadczenia. W dzień natomiast sternik pilnuje, by wiatry i prądy nie zniosły statku z ustalonego kursu, co wymaga innej jeszcze wiedzy żeglarskiej. Niezbędne jest bowiem wyczucie wody i powietrza, badanie głębokości i koloru wody oraz innych jeszcze oznak, niewidocznych dla niewprawnego oka. Wioślarze mają wtedy dłuższe przerwy i więcej wypoczynku, bardziej zajęci są marynarze od żagli. Noc przespałem w przydzielonym mi miejscu, choć kiepski był to sen. Trudno o spokój i ciszę, kiedy obok pracuje co sił dobra setka ludzi przy wiosłach.

Rankiem byliśmy już daleko od Tyru. Wiatr nam sprzyjał, trirema płynęła więc dość szybko, co wróżyło krótką przeprawę na Cypr. Venustus przyjął mnie życzliwie acz z wyniosłością starego wygi morskiego, rozbawionego tym, że mizerny szczur lądowy wypytuje o rzeczy zgoła oczywiste dla każdego żeglarza. Gdym mu jednak wspomniał, że przepłynąłem z Rzymu do Aleksandrii, a potem do Tyru, łaskawie uznał mnie za godnego dłuższej pogawędki. Siedzieliśmy pod małym namiotem, rozpiętym przy imponującym dziobie, uformowanym do taranowania przeciwnika w bitwie. Dźwięk fletu, nadającego rytm wioślarzom, nie przeszkadzał zbytnio w spokojnej wymianie zdań. Co prawda, w nocy zrazu drażnił moje uszy, niemniej po krótkim czasie przywykłem do jego monotonnej melodii i teraz w ogóle nie zwracałem na nią uwagi.

Z początku rozmawialiśmy o błahostkach, potem o szczególnych warunkach służby morskiej, wreszcie o sprawach wojennych. Trierarcha wypytywał o nowiny z Rzymu, ciekawiło go, czy nie szykuje się jaka nowa wyprawa na wschodzie. Dałem mu do zrozumienia, że daleki jestem od spraw publicznych, niewiele wiem o intrygach możnych panów, a już tym bardziej o rozgrywkach na Palatynie. Pytał mnie, czy to prawda, że cesarz wciąż nie rusza się ze swojej wyspy, a senat boi się wszechwładzy Sejana. Wolałem zbyć ten temat pustymi ogólnikami, gdyż nie wiedziałem, z kim mam do czynienia. Gdy Venustus zorientował się, że nic ciekawego dla siebie ze mnie nie wyciągnie, zmienił ton rozmowy.

Począł więc opowiadać o swych przygodach, wreszcie o tym, jak trafił na okręt. Był niegdyś ledwie dalekim w kolejności centurionem w legii syryjskiej, nadto mianowanym, a nie wybranym przez żołnierzy. Z dość wyraźnych aluzji wywnioskowałem, że musiał pozostawać w dobrych stosunkach z kimś znaczącym w kręgu cesarskiego legata w Antiochii. Dzięki temu właśnie dostał przydział jako dowódca triremy. Trochę mnie to zastanowiło, gdyż w urzędzie syryjskiego namiestnictwa panował wielki zamęt, a to przez intrygi i dworskie rozgrywki miedzy rozmaitymi grupami tamtejszych, niekiedy dość dziwnych mianowańców.

Mój rozmówca musiał więc był zaufanym jednego z walczących tam ze sobą stronnictw. Z różnych aluzji wywnioskowałem, że związał się z grupą, skupiona niegdyś wokół Pizona. Wszelako, dawny ów gubernator, w pewnym momencie samowolnie opuścił Syrię, za co postawiono go w Rzymie pod sądem. Popełnił samobójstwo, a senat nakazał zniszczyć wszystkie jego publiczne i prywatne wizerunki, nawet ślady po nim na pomnikach. Rodzina utraciła prawo do majątku, a nawet noszenia rodowego imienia. Venustus, zapewne jak wielu mu podobnych, w stosownym momencie czujnie usunął się w cień, a nie mogąc przecież rzucić służby, zdążył jeszcze zmienić protektora, i znaleźć dla siebie dobre miejsce na morzu.

Najwyraźniej dobrze orientował się w lokalnych grach, a nawet dawał do zrozumienia, że w nich uczestniczy, zaś jego pozycja ma związek z wspieraniem kilku miejscowych notabli. Tą ledwie skrywaną chełpliwością, zapewne mocno na wyrost, nie wystawiał sobie zbyt dobrego świadectwa jako żołnierz. Wszystko razem nakazywało mi sądzić, że to człek bardziej obrotny, niż wojowniczy, szczwany, chętny raczej do robienia interesów niż do szukania żołnierskiej sławy. Jakże więc słuszne było wcześniejsze zachowanie ostrożności, gdy wypytywał mnie o stosunki rzymskie, a osobliwie o Sejana, którego zdawał się być jawnym wielbicielem. Jedno nierozważne słowo, wypowiedziane do podrzędnego wojaka na dalekim morzu, mogło dziwnymi drogami szybko trafić do niepowołanych uszu nawet w odległej stolicy. Nie mówiąc już o tym, że również zaszkodzić moim planom w samej Antiochii.

– Teraz na wschodzie nie toczy się wielkich bitew morskich. Od czasu Pompejusza i Augusta panuje spokój, wojny prowadzi się na lądzie, na północy, głównie w awanturach armeńskich z Partami. My tylko wspieramy wojsko transportami, pilnujemy portów – mówił z ledwo skrywanym ukontentowaniem.

– To i łupów macie mało, nagród i awansów też – zauważyłem, jakby współczując mu doli statysty.

– Trzeba brać, co bogom spodoba się nam dawać. Ale nie narzekam.

Wreszcie po jakimś czasie, gdy rozmowa zdawała się przygasać, Venustus, jakby od niechcenia, nakierował ją na to, co w istocie interesowało go najbardziej – na robienie interesów.

– Widzę, że młody jeszcze z ciebie człowiek, Viatusie – zaczął niepozornie. – Ale musisz być dobry w tym, co robisz, że tak poważne zlecono ci zadanie – gładko przeszedł do niewinnego pochlebstwa.

– Kilka mniejszych prac przyniosło mi pewien rozgłos, więc teraz zamówiono u mnie coś bardziej poważnego – jeszcze nie wyczułem, o co mu chodzi, ale odpowiedziałem ostrożnie, choć bez doszukiwania się podtekstów.

– Ten kawałek cylickiego lądu strasznie jest pokręcony. Będziesz musiał sporo się natrudzić.

– Są już mapy, ale mało dokładne. Trzeba je poprawić i uzupełnić.

– Od strony lądu, czy morza?

– Ile się tylko da, zwłaszcza między Adenem a Antiochią. Egejskie wody, zatoki, zatoczki, pułapki, skały, ludzkie osady – celowo kierowałem jego uwagę tylko na ten niewielki obszar moich rzekomych badań.

– To zajmie sporo czasu. Przydałby się dobry przewodnik – spojrzał na mnie znacząco. Zapewne miał na myśli kogoś, kogo chciałby polecić.

– Gdy już się tam dostanę, kogoś znajdę – dałem do zrozumienia, że wolę sam decydować o swych poczynaniach.

– To niebezpieczne miejsca.

– Co masz, panie, na myśli?

– To blisko granicy. I wielki handel. A tam, gdzie wielkie interesy, tam wielkie polowania. Wielkie zbójectwo.

– Wszak cesarska flota pilnuje brzegu.

– Nie wszystko da się upilnować.

– Musisz mieć duże w tym doświadczenie – teraz ja postanowiłem nieco wybadać jego zamiary..

– Gdybym nie miał, nie wiedziałbym, gdzie i kogo chronić.

– Kupcy wysyłają bogate transporty. Zapewne znasz wielu z nich?

– Tu wszyscy się znają, To znaczy, wszyscy, którzy się liczą – Venustus zawiesił na chwilę głos i spojrzał na mnie znacząco. – Może są nawet wśród nich twoi klienci? – nie wytrzymał i najwyraźniej uznał, że pora przestać tak bardzo kluczyć, i przejść do sedna sprawy. Nie wiedział, kim dokładnie jestem, lecz widać wziął słowa Filipona za dobrą monetę i w swoim małym rozumie szybko skalkulował, że może uda się mnie do czegoś wykorzystać. Skoro mam wykonać pracę dla ludzi bogatych, żyjących z handlu, to mógłbym, przy okazji, zwrócić ich uwagę na ten osobliwy aspekt prowadzenia interesów, którego sam był doskonałym przykładem.

Nomina sunt odiosa, trierarcho – odparłem zwyczajowo, jak należało się po mnie spodziewać, nie zniechęcając go jednak do kontynuowania rozmowy w duchu kupieckiej transakcji. Chciałem zorientować się, do czego jest gotów się posunąć.

– Ostrożny jesteś, Viatusie. Dobrze to o tobie świadczy, jako o człowieku godnym zaufania – moja odpowiedź zadowoliła go jako wstęp do dalszych negocjacji.

– Ty zaś, panie, bez wątpienia, umiesz poznać, z kim można rozmawiać o sprawach poważnych. To dobrze rokuje na przyszłość – utwierdziłem go, że warto powoli przejść do konkretów.

– Służę tu już od jakiegoś czasu. I bardzo to sobie chwalę. Chwalą mnie też i inni – skierował głowę w stronę płynących za nami statków – była to już niemal jawna oferta współpracy z ewentualnymi, przyszłymi klientami.

– W to nie wątpię. A twoi dowódcy? – skoro miał mnie uznać za potencjalnego wspólnika, musiałem go w tym utwierdzić, dopytując się o jego bezpieczną pozycję przy uprawianiu prywaty pod osłoną cesarskiej floty.

– Na morzu każdy jest sobie panem. Mam najlepsze rekomendacje – butna mina nie pozostawiała cienia wątpliwości co do prawdziwości tych słów.

– Niewiele znaczę, będę jednak miał to na względzie – wyraźnie oznajmiłem, że się dogadaliśmy. Zaoferował swoje usługi, a ja zgodziłem się wziąć na siebie rolę pośrednika.

– Cieszy mnie to, tym bardziej, że wiem, dla kogo pracuje człowiek, który cię rekomendował w Tyrze – uśmiechnął się szeroko, patrząc mi głęboko w oczy.

– Rzeczywiście, trierarcho, wielka musi być twoja wiedza o tutejszych stosunkach – pochlebiłem mu, udając podziw skromnego klienta wobec człowieka światowego. Może nieco przesadziłem, lecz w swej próżności nie dostrzegł ukrytej ironii ani w mym zachowaniu, ani w mojej opinii.

– Cóż, wielkie jest nasze cesarstwo, ale niewielu w nim ludzi, o których naprawdę trzeba, i warto wiedzieć. Kto to rozumie, ten może spokojnie patrzeć w przyszłość – pysznił się już bez umiaru..

Jestem dzieckiem Tycjanów, od pokoleń prowadzących swe interesy brutalnie i bezwzględnie. Wpojono mi do głowy, bym nie żywił wielu złudzeń, co do ludzkich intencji i charakterów. Nauczono, co to podstęp i chytrość, poruszane chciwością. Pieniądz toczy swoje walki i wojny, bez litości niszcząc przeciwników. Ale nawet zagryzające się zwierzęta jakoś się nawzajem szanują – choćby za odwagę, waleczność, nawet spryt. Czasami warto kogoś docenić, zwłaszcza gdy wykaże się jakimiś cnotami lub zasługami. Lecz ten bezczelny chytrus w stroju cesarskiego żołnierza, wzbudził moje obrzydzenie bezwstydną pazernością małej hieny. Na niewielkim skrawku ogromnego imperium, zaprowadził własny, zbójecki proceder poborcy haraczu od mniejszych i większych kupców. Reprezentował wielkość i majestat państwa, ale posługiwał się jego siłą dla prywatnych korzyści. Kryjąc się za cudzymi plecami, urządził sobie własne żerowisko. Choć, co tu kryć, ci, z których czerpał swoje niemałe zapewne zyski, też przecież nie byli niewinnymi efebami.

Z drugiej strony, trudno mu się dziwić. Na swą miarę robił to, co wszyscy – jeśli tylko znajdują po temu sposobność. Kto nie umie zadbać o siebie, ten żyje albo w biedzie, albo w ciągłym zagrożeniu. Światem rządzi żądza posiadania i walka o własne dobro, a to, czym ono jest, i jak je spożytkować – to już każdy ustala sam dla siebie, wedle popędów swej natury i wyobrażenia. Czy to królowie, czy dyktatorzy i konsulowie, czy teraz cesarze – od nich wszystko się zaczyna. Rozkłada się to dalej, wedle stopnia bezwzględności w używaniu siły, szukaniu możliwości i okazji, by ją zdobywać, zwiększać, i się nią posługiwać bez najmniejszych skrupułów. Tak, jak ludzie nie mają żadnych ograniczeń w swych żarłocznych zamysłach, tak nie mają umiaru w dążeniu do ich spełniania. Etyczne sylogizmy to jedynie gra słów. W życiu wygrywa ten, kto umie w porę zaniechać ich składania, i nie rozgląda się, czy aby nie chcą go okraść, poniżyć lub zamordować dla kilku asów. Jeśli nie odpowie tym samym, wówczas zginie.

6. Lekcja w świątyni mądrości

Na trzeci dzień, wczesnym przedpołudniem, dopłynęliśmy do Pafos. Obecność mitu objawia się tam jeszcze na długo przed wejściem do portu, gdy statek mija widoczne z oddalenia, przy samym brzegu, trzy skały. Jedna z nich, ta największa – to skała Afrodyty. Stąd właśnie delfiny wyniosły niegdyś na ląd tę niezwykłą boginię, która od razu rozpoczęła swe harce z ludźmi i bogami. Zdziwiło mnie niezwykłe ożywienie wśród załogi, pobrzmiewające już to wesołością i pokrzykiwaniem, już to oznakami czci, okazywanej na osobliwy, jakby wyzywający sposób. Nie rozumiałem w czym rzecz, lecz niebawem miałem dowiedzieć się, skąd bierze się ten obyczaj. Opuszczono żagiel, ułożono go na pokładzie, a po krótkim czasie, grecki sternik, kierując się na portową wieżę, zręcznie wmanewrował okręt do dużej zatoki za cyplem, gdzie przy półkolistym nabrzeżu stała ogromna rozmaitość wszystkiego, co służy pływaniu po morzu. Stanęliśmy i my, obok nasz statek transportowy, reszta towarzyszącej nam flotylli rozlokowała się gdzie tylko były wolne miejsca.

Pożegnałem się z Venustusem, wymieniając przy tym wiele znaczących, wzajemnych uprzejmości i aluzyjnych obietnic.

– W razie czego, wiesz, gdzie mnie szukać, młody Viatusie – rzucił na odchodnym z wymownym uśmiechem.

Zapewniłem go, że będę o nim pamiętał, co było prawdą, tyle że w zupełnie innym rozumieniu, niż to sobie wyobrażał. Następnie, z pomocą przydzielonego marynarza, przeniosłem swój skromny dobytek na statek handlowy, którym miałem płynąć dalej do Korykos. Tam rozmówiłem się z kapitanem co do jego planów, po czym, zabrawszy tylko sakwę z tym, z czym nigdy się nie rozstawałem, skierowałem kroki do miasta. Wypływaliśmy za dwa dni, więc było niewiele tylko czasu, by je obejść, i zobaczyć na własne oczy to, o czym czytałem w księgach, a o czym tak chętnie stary Strabon opowiadał niegdyś małemu, ciekawemu wszystkiego chłopcu. Oczywiście, na mój użytek ubierał wszystko w szaty baśni i mitów, lecz pamiętam, jak rozpalał mu się wzrok i podnosił głos, gdy wspominał miejsca, jakże bliskie sercu każdego Greka.

Rozpytawszy o drogę, poszedłem brzegiem zatoki, gdzie u podnóża długich murów obronnego fortu na skałach rozciągały się domostwa wraz z rybackimi łodziami i krzątającymi się dokoła rodzinami. Tu i ówdzie dostrzegłem ubogie tawerny dla marynarskiej drobnicy i miejscowej biedoty. Za murami skręciłem w lewo, i, klucząc między domami, wspiąłem się wąską drogą na niskie pagórki, skąd rozciągał się widok na leżącą po drugiej stronie dolinę miasta. Schodząc w nią, mijałem najpierw proste domy, sklepy i kramy, warsztaty i składy, a dalej już domostwa coraz bardziej okazałe, rozrzucone grupami między dobrze utrzymanymi ulicami i ogrodami. Dokoła przybywało ludzi – i tych dobrze odzianych, i tych zwyczajnych, także tragarzy i niewolników. Niektóre wille były doprawdy imponujące – czuło się bogactwo, a nawet przepych. Zapewne mieszkali tu najznamienitsi i najbogatsi, co dało się poznawać po ilości służby, po rozmachu i urodzie architektury, także po obfitości drzew i kwiatów. Mogłem sobie tylko wyobrazić, jak piękne są w środku, jak ozdobne, przestronne i wygodne.

Na koniec ujrzałem wreszcie to, co mogło być tylko agorą – sercem miasta. Rozległy plac, forum z kolumnadą, posągi, po lewej zaś stronie całkiem spory odeon. Począłem obchodzić wszystko dokoła, rozglądałem się – właściwie sam nie wiedziałem, czego szukam ani czego się spodziewać. Wszystko takie samo, jak wszędzie – gwar, ludzkie mrowie, po bokach kupieckie stragany, stoły gościnne dla odpoczynku, tu i ówdzie grupki osób, zawzięcie o czymś rozprawiających. Po przeciwnej stronie, w sporej odległości za placem, dostrzegłem kilka skupionych w półkole zabudowań z obszernymi portykami, pod którymi, i wokół których rozsiadło się sporo ludzi, wyraźnie jakby na coś oczekujących.

Zainteresowało mnie to więc poszedłem w tamtą stronę, żeby zobaczyć, co też oznacza to zgromadzenie. Zbliżywszy się, spostrzegłem, że w pewnym oddaleniu, nieco dalej z tyłu, stoi w odosobnieniu imponująca świątynia, z ołtarzem w środku. Tuż obok niej, z małego źródełka, ledwo widocznego w wieńcu z kamieni, woda spływała cieniutkim strumieniem w dół po pagórku, ku morzu. Wokół rosły trzy wielkie, rozłożyste cedry, rzucające cień na najbliższe otocznie. Całości dopełniał widoczny w środku posąg siedzącego męża z laską, oplecioną przez węże. Czegóż więcej trzeba? Trafiłem do świątyni Asklepiosa – boga zdrowia, życia i sztuki lekarskiej.

Obszedłem ludzi, cierpliwie wyczekujących przy owych domach, które były bez wątpienia abatonami. Powoli zbliżyłem się do samej świątyni i, wiedziony odruchem, uznałem, że godzi się wejść, i złożyć choćby symboliczną ofiarę. Z boku, przy murze świątynnym, na kamiennej ławie i przy kamiennym stole, siedział bardzo stary człowiek w prostych szatach, wszelako z oznakami kapłana. Z pozoru zamyślony w bezruchu, bacznie jednak patrzył na to co się wokół dzieje. Musiał więc spostrzec rozglądającego się przybysza, lecz nie dał nic po sobie poznać żadnym gestem czy mimiką. Twarz wydała mi się szlachetna, choć mocno poznaczona wiekiem; wyczuwałem w nim spokój i dostojeństwo.

– Pozdrawiam cię, panie, i proszę o wybaczenie, jeśli naruszam twój spokój – podszedłem i skłoniłem się. – Jestem tu obcy, i nie chciałbym w niczym uchybić dobrym obyczajom. Nie przynosi wstydu śmiertelnym to, co konieczne – odezwałem się w starej grece.

W uprzejmości jest wdzięk i korzyść – uniósł głowę i odpowiedział mi tym samym, lekko się uśmiechając. – Witaj, młody człowieku – spojrzał na mnie z wyraźnym zainteresowaniem. – Jakie słowo wypowiesz, takie usłyszysz – zachęcił do dalszej gry poetyckich porównań, jakby sprawdzając, z kim ma do czynienia.

– Cnotą jest słuchać ludzi, co więcej niźli my są warci – podjąłem wyzwanie, by zyskać jego przychylność. Było w tym człowieku coś, co budziło jednocześnie respekt i sympatię.

Zatem pytaj rozsądnie, a usłyszysz rozsądną odpowiedź – uniósł rękę w geście powitania i przyzwolenia na dalszą rozmowę. Wskazał na drugą ławę przy stole. – Siądź proszę. – Spojrzał mi prosto w oczy, poczułem, że wzrokiem przenika mnie na wylot. – Zdumiewasz mnie, młodzieńcze. Kim jesteś, i jacy bogowie cię tu sprowadzają? – głos życzliwy, mimo wieku, zabrzmiał nad wyraz silnie.

– Jestem rzymianinem, przejazdem, rybim gościńcem w drodze do Cylicji, panie – Zwą mnie Viatus.

– To, że tak niezwykle cię zwą, nie oznacza, że takie jest twe prawdziwe imię, nieprawdaż? – rzekł z wolna, z miejsca dając do rozumienia, że nie ma co bawić się w pozory. – Jesteś raczej poszukiwaczem, niż wędrowcem – zabrzmiało to nie jak pytanie, raczej jak stwierdzenie czegoś oczywistego. Przyznam, że mnie tym nieco zaskoczył.

– Wędruję, by poszukiwać, lecz nie wiem, czy znajdę, to czego się spodziewam – odparłem ostrożnie, w równym stopniu prawdziwie, co i pokrętnie.

– Jeśli nie wiesz, dokąd zmierzasz, nigdy nigdzie nie dojdziesz – kapłańska mowa często irytuje duchem prorockim, a jej sens daje się wykładać na sto sposobów. Ja jednak nie szukałem przepowiedni.

– Idę w daleką podróż, właściwie w nieznane, ale nie wiem co mi się przytrafi po drodze – spróbowałem tym wstępem zachęcić go do dalszej rozmowy.

– Bez wątpienia znajdziesz w sobie odwagę, by pokonać przeszkody – zbył mnie lichym pochlebstwem, a jego mentorski ton jakoś mało przypadł mi do gustu.

– Odwagi mi nie brakuje, ale wiedzy o tym, co może mnie spotkać tam, dokąd się wybieram – postanowiłem wybadać, czy mógłby być mi pomocny czymś więcej, niż tylko wygłaszaniem okrągłych sentencji.

– A dokąd się wybierasz? – wreszcie podjął wątek.

– Ku szlakom karawan, które przybywają z dalekiej Azji. Tak daleko, jak się da. Na ile starczy mi sił – wyłożyłem swe zamiary krótko, tyle że bez podania ich powodów.

– A czego tam szukasz? Przygody? Wiedzy? Sławy? Zysków?

– Wszystkiego po trochu.

– Cóż, przygoda, to podnieta młodości. Wiedza, to pożywka umysłu. Sława schlebia próżności. Zyskiem rządzi chciwość. Co z tego jest dla ciebie najważniejsze?

– Niezależnie od tego, w jakim porządku ustawię te korzyści, będzie to wyprawa mojego życia.

– Tego nie możesz wiedzieć, zanim jej nie ukończysz. Nie sami rządzimy własnym losem – dodał mentorskim tonem. – Są jeszcze bogowie. Ich pomysły i plany, których nie pojmujemy.

– Mogą nas wspierać, lub nam szkodzić. Ale nie mogą za nas decydować.

– To złudne przekonanie. Jesteś jeszcze za młody, by to pojąć.

– Mam taką wolę, więc nic mnie nie powstrzyma. Nie czynię nic, co mogłoby być im niemiłe, ani co wykraczałoby przeciwko ich prawom. Wierzę, że będą mi sprzyjać.

– Niech i tak będzie. Cóż więc zamierzasz osiągnąć? Z czym wrócić – jeśli w ogóle wrócisz?

– Chcę dowiedzieć się, co tam jest – odparłem krótko, powstrzymując się na razie od dalszych wyjaśnień.

– I, zapewne, jak to da się spożytkować? – nie krył uszczypliwości w głosie.

– Oczywiście. Cóż w tym złego?

– No właśnie. Jesteś rzymianinem. Ze swej natury idziesz w świat, żeby go zdobywać, i zabierać z niego dla siebie co tylko się da – spojrzał na mnie z uśmiechem, teraz jednak ledwo skrywającym niechęć, nawet jakby wzgardę. Wytrzymałem jego wzrok, czując jednocześnie, jak rodzi się we mnie niechęć do tego starca.

– Mocne słowa, panie. I niesprawiedliwe. Ale rozumiem twe nastawienie.

– Czyżby?

– Jesteś Grekiem, więc ubolewasz nad wywyższeniem Rzymu, który was pokonał w walce – oddałem mu pięknym za nadobne. Starałem się trzymać na wodze gniew, jaki wzbudziły we mnie jego słowa, lecz nie mogłem powściągnąć się przed okazaniem mu złośliwości. Niemniej zmitygowałem się, by nie pogarszać sytuacji.  – Ale to było dawno temu. Teraz żyjemy w zgodzie. Nie możesz zarzucić nam braku szacunku dla tego, czego się od was nauczyliśmy. I dla tych, którzy to stworzyli.

– A czegóż to, według ciebie, nauczyliście się od nas?

– Filozofii i mądrości. Poezji i matematyki. Umiłowania piękna. Nauk wyzwolonych i wielu umiejętności. Chociażby tej sztuki lekarskiej, której jesteś kapłanem. Mamy tych samych bogów – próbowałem pojednawczego tonu.

– Ładnie mówisz, ale nie do końca masz rację. W istocie, w ogóle jej nie masz. To, tylko słowa, które ozdobnie kryją fałsz i pozory – nie dawał mi szansy na zmianę mego wobec niego nastawienia.

– Przez wzgląd na twój wiek i stan, panie, nie odpowiem tak, jakby należało – rzuciłem ostro, nie przekraczając jednak granicy grzeczności.

– Nie złość się, rzymianinie – odparł, łagodząc głos. – Powiem krótko, dla wyjaśnienia. Spróbuj mnie wysłuchać, bez złości. Prawda, wiele nam zawdzięczacie. Lecz wzięliście od nas tylko formę. W pośpiechu i zachłanności zdobywców zapomnieliście o duchu, jaki w niej zawarliśmy, jaki ją przenika – nie zważając na mój mimowolny gest sprzeciwu, ciągnął dalej tym samym, spokojnym tonem mentora. – Jesteście imitacją, której wartości przydaje tylko goła siła. – Uniósł rękę, wyczuwając moją chęć przeciwstawienia się jego słowom. – Nie mówię tego, młody Viatusie, by cię urazić. To jedynie nazwanie stanu rzeczy – zakończył.

– Nie jestem pewien, czy chcę tego dalej wysłuchiwać – wstałem z ławy z zamiarem pożegnania niemiłego gospodarza. – Mam niewiele czasu, a krótką przerwę w podróży wolałbym spędzić w miłym nastroju. Nie dajesz mi wielkiego wyboru.

Spoglądaliśmy na siebie w milczeniu. Powinienem był odejść, lecz coś we wzroku i postawie kapłana nieodparcie przykuwało mnie do tego miejsca. Bardziej wyczuciem niż rozumem rozpoznawałem w nim mądrość jakby z innego czasu i wymiaru. Taką, która nie dba o drobiazgi, i której nie zależy na prowadzeniu sporów, tyleż gorączkowych, co i jałowych. Uśmiechnął się i podniósł ręce w geście zgody.

– Usiądź, proszę. Jeszcze nie skończyliśmy. Szukasz wiedzy, więc bądź cierpliwy. Może będę w stanie ci pomóc.

– Będę rad, jeśli zechcesz mnie wysłuchać, bez niemiłych dla mnie pouczeń – odparłem, gotów przekonać się, czy zechce mi coś powiedzieć. – Nie wiem od czego zacząć.

– Najlepiej od samego siebie.

– Moja osoba nie ma tu wielkiego znaczenia. Przyjechałem z Rzymu, to wszystko. Nie jestem nikim znaczącym, nie zajmuję się wielkimi sprawami tego świata. Chcę dowiedzieć się jak najwięcej o mało zbadanych krainach Wschodu. Szukam wiedzy o tym, co może mnie tam spotkać.

Kapłan wpatrywał się we mnie uważnie w milczeniu, a po dłuższej chwili uśmiechnął z dziwnym błyskiem w oku.

– Skryty i ostrożny. To dobrze. Ale nie doceniasz starego człowieka, który wiele już w życiu widział – rzekł z nieukrywaną wesołością w głosie. –  Zdziwisz się, ale chyba wiem, kim jesteś, dokąd zmierzasz, i po co?

– Skąd miałbyś to wiedzieć? – spytałem przekornie, pewny, że znów usłyszę jakąś wróżbiarską odpowiedź.

– To proste. Wystarczy umieć patrzeć, i czytać znaki. Widzę ich w tobie wiele – urwał w pół zdania. –  Nie zapominaj, gdzie jesteś, i z kim rozmawiasz – przestrzegł, jakby strofował niedowiarka. – Umiemy dostrzegać w ludziach to, czego nawet oni sami o sobie nie wiedzą. Nie tylko o swoim ciele, lecz i o umyśle, a tym bardziej o duszy.

Wiadomym jest, że kapłani Asklepiosa posiedli tajemną umiejętność rozpoznawania i leczenia chorób, nawet szaleństwa, zadziwiając swą przenikliwością ludzkiej natury. Niestety, ci, którzy w Rzymie uchodzą za cudotwórców spod znaku Eskulapa, często zawodzą, co nie przeszkadza im uważać się za wszechwiedzących mędrców. Sceptycy utrzymują, że daleko im do ich greckich poprzedników. Teraz miałem przed sobą kapłana starożytnej świątyni, w której, być może, przechowano coś, co u nas zaprzepaszczono. Czyżby miał rację, mówiąc wcześniej, że przejęliśmy tylko formę i rytuały?

 – Dostrzegam w tobie cień zrozumienia dla tego, co mówię – zadziwił mnie trafnością domysłu. Czyżby rzeczywiście umiał tak doskonale czytać w człowieku, jak w księdze?

– Teraz to ty mnie zdumiewasz, kapłanie. Czy, zechciałbyś wyjawić mi swe imię? – spytałem z rosnącym zaciekawieniem. – Chciałbym zachować je w pamięci tak samo, jak zachowam w niej to nasze spotkanie.

– Zwą mnie Maros.

– Czy oznacza coś szczególnego, czy to po prostu imię, jak każde inne?

– To nie ma teraz znaczenia. I niech tak zostanie.

– Zatem jakie znaki we mnie wyczytałeś?– zapytałem z wyzwaniem w głosie. Nim znów siadłem na ławie, przeszedłem kilka kroków w tę, i z powrotem. – Wiedz, że nie obawiam się, tego, co usłyszę, niezależnie, co mi powiesz. – Co prawda, znów odbiegliśmy od moich głównych pytań, lecz ciekaw byłem, czym też zechce zadziwić mnie ten niezwykły starzec.

– To dobrze. Pozwól, że zacznę od pewnego wspomnienia. Otóż, kogoś mi przypominasz. I, jeśli się nie mylę, podążasz tą samą, co i on, drogą. Zjawił się tu wiele lat temu, tak jak i ty dzisiaj się pojawiłeś. Nawet podobną wtedy prowadziliśmy rozmowę. Też się irytował, gdy mówiliśmy o Rzymie, jako o cieniu, który rośnie do wielkich rozmiarów, lecz który z czasem rozwieje się jak dym. Przyznał wtedy, że jest w tym dużo racji, jednak słusznie zauważył, że nie pożyjemy tak długo, by się o tym przekonać. Był od ciebie sporo starszy. Bardziej rozważny, z racji wieku, choć równie hardy. Dostrzegam wielkie miedzy wami podobieństwo – zresztą nie tylko z umysłu czy temperamentu.

Coś zaświtało mi w głowie. Myśl, jaka się pojawiła, była ryzykowna, ale czyż nie mogła okazać się prawdziwa?

– Kiedy to było?

– O, wiele, wiele lat temu. Według waszej miary – jeszcze za wczesnych rządów Augusta.

– Poznałeś go? – moja ciekawość rosła.

– Byłem młodym adeptem, a on przejezdnym gościem. Zatrzymał się u nas na noc, długo rozmawiał sam na sam z moim poprzednikiem – wówczas tu najstarszym z nas. Miałem okazję przysłuchiwać się im przez dłuższą chwilę. Potem, gdy odprowadzałem go do pokoju gościnnego, bliżej mu się przyjrzałem. Wymieniliśmy sporo uwag. Wydał mi się niezwykłym człowiekiem.

–  Czy miał jakieś imię?

– Mnie go nie wyjawił. Choć Rzymianin, z wyglądu miał w sobie coś wschodniego, jakby perskiego, czy nawet partyjskiego. Polecono mi, bym pomógł mu się rozgościć, a następnego dnia wyprawił w dalszą drogę. Zniknął tak, jak się pojawił – nagle, szybko i bez zbędnych słów.

– Wiesz, co tu robił? Albo dokąd zmierzał? – To musiał być Maes! Zgadzał się czas i okoliczności. I jeszcze ta uwaga o domieszce wschodniej krwi. Persowie, Medowie, Grecy, Partowie – wszystko tak jest tu przemieszane, że nieraz nie sposób z wyglądu powiedzieć kto jest kim.

– Mówiłem ci już, był przejazdem, ale skąd i dokąd – tego mogłem się tylko domyślać. Ale twoja tu dzisiaj obecność trochę mi rozjaśnia w głowie. Oczywiście, jeśli moje przypuszczenie jest prawdziwe.

– Jakie przypuszczenie?

– Jesteś do niego bardzo podobny. Z postawy, trochę z rysów. Trudno to dokładnie opisać. Ale jest w tobie ten sam duch, to samo spojrzenie. Nie zdziwiłbym się, gdybyś mi powiedział, że masz kogoś takiego wśród swych przodków – było to nader zmyślne pytanie, ukryte w logicznej figurze zaskakującego domysłu.

Przypomniałem sobie, jak dziadek nieraz żartował, że wdałem się bardziej w jego matkę, niż w mego ojca. Może to właśnie te sentymenty były powodem, że tak mnie wyróżniał, i traktował jak ulubionego wnuka. W mgnieniu oka wróciły na pamięć rozmaite jego wspomnieniowe aluzje. No, i rzecz równie znamienna – to on, a nie ojciec, po raz pierwszy zabrał mnie, jako dorastającego chłopca, do mitreum. Przez dłuższą chwilę milczałem, nie za bardzo wiedząc, co o tym myśleć.

– Sądzę, że dobrze wiesz, o czym mówię – kapłan spojrzał na mnie przenikliwie, uśmiechając się przy tym, niczym nauczyciel, okazujący zadowolenie, gdy uczeń pojął wreszcie, jak rozwiązać trudne ćwiczenie.

– Marosie, nie wiem, doprawdy, co powiedzieć. Zbyt dużo w tym zadziwiających zbiegów okoliczności. Gdybym sam tego teraz nie doświadczał, uznałbym tę opowieść za wymysł marnego pisarzyny – zaśmiałem się. – Ale to prawda! W mojej rodzinie jest wątek partyjski, a człowiek, o którym wspomniałeś, mógłby być bratem mego dziadka. I mógł się zjawić tu, na Pafos, gdyż przez całe życie wędrował po świecie, od Armenii, do Arabii i Egiptu. Może nawet jeszcze dalej – wyrzucałem z siebie słowa szybko, trochę bezładnie, pod naporem zarówno obrazów z dzieciństwa, jak i kłębiących się we mnie myśli.

Kapłan przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie w milczeniu. Bez wątpienia, zdawał się doskonale rozumieć stan moich uczuć.

– A teraz ty idziesz w jego ślady – z wolna pokiwał głowa ze zrozumieniem. – Nie dziwi mnie to. Podobieństwo, jakie dostrzegam, sięga głębiej, niż sądzisz, chyba nawet dalej w przyszłość, niż przypuszczasz. Uosobienie człowieka jest jego losem – znów wrócił do poetyckiej greki.

– Dajmy spokój starym dramatom – niecierpliwość przeważyła nad powściągliwością. – Czy coś jeszcze zapamiętałeś z tamtego dnia? Powiedziałeś, że trzeba czytać znaki. Czyżbyś dostrzegł wtedy coś ważnego, co dzisiaj nabiera nowego znaczenia?

– Jeśli nawet, to nie tak, jak myślisz. W tobie dostrzegam kontynuację tego, czego on był zapowiedzią – znów uderzył w kapłański ton, z którego niewiele dawało się wywnioskować.

– Marosie, o zawiłościach filozofii i historii chętnie porozmawiam, ale za chwilę. Powiedz mi, proszę, czy wspominał coś o swoich planach? W którą stronę zmierzał? Skąd przybywał? Gdzie był? – rzucałem pospiesznie jedno pytanie za drugim, w nadziei, że wydobędę z niego coś bardziej konkretnego, niż same tylko ogólniki.

– Tego nie wiem. Może wiedział to mój poprzednik, lecz go o to nie pytałem. Twego przodka – jeśli nim rzeczywiście był – przyjęliśmy jak jednego z wielu odwiedzających nas cudzoziemców. Szukał noclegu, i go znalazł. Następnego dnia odszedł, ruszył w swoją drogę. Nie prosił ani o radę, ani o pomoc.

Nie mogłem zebrać myśli. Podobieństwo zdarzeń wydało mi się niepojętym wręcz zrządzeniem losu. Czegoś takiego nie sposób ani wymyślić, ani przewidzieć, ani tym bardziej ułożyć ludzkim rozumem. Może to, rzeczywiście, kaprys bogów tak splątał przez rodzinne pokolenia nitki naszego żywota, że naraz, ponad czasem, tu, na Pafos, związały się w jeden maleńki węzeł? Czy po drodze więcej będzie takich splotów? Czy jest dla nich jakiś jeden wzór?

Przypomniałem sobie wcześniejsze uwagi Marosa w odpowiedzi na moje słowa o wolnej woli. Czyżby nie miała żadnego znaczenia? Czy łudzimy się nią, a i tak prowadzi nas przeznaczenie, którego nie pojmujemy? Ale to przecież bez sensu! Czy wszystko, co się z nami dzieje, miałoby być jedynie sumą przypadków? A może jest jednak jakąś logiczną całością? Po czasie, wszystko da się przecież tak zmyślnie złożyć, by następstwa przyczyn i skutków uznać za konieczność. A zbieżności, takie, jak teraz? To tylko kwestia bystrości umysłu, i sztuki wnioskowania z podobnych przesłanek. Gdzie tu tkwi pułapka?

– Jeśli ja jestem dla ciebie znakiem, to on także musiał być dla was czymś podobnym. Co wtedy odczytaliście? – postanowiłem spróbować rozwikłać tę zagadkę.

– Że jest dzieckiem swoich czasów, Takim samym, jak i ty nim dzisiaj jesteś – spojrzał na mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. – Obydwaj tacy sami, dzieci plemienia zdobywców, które nie ustaje w dążeniu do zawładnięcia światem – wyraźnie podniósł głos. – Podbijacie ziemie, i szukacie w nich nade wszystko bogactwa. Siła i zachłanność – oto cały Rzym, i jego lud.

Tego było już za wiele. Co ma jedno do drugiego? Tak nieprzyjaznej odpowiedzi mógł udzielić tylko ktoś przegrany, kto wszystko sprowadza do żalów za minionym czasem, i z nich wywodzi wyjaśnienie każdego zdarzenia. Zezłościło mnie to samolubne patrzenie na świat wyłącznie przez porysowany kryształ, zniekształcający ostrość widzenia i obrazu.

– I kto to mówi? Czyżbyś tę samą wzgardę, jaką wyczuwam w twych słowach, czuł do waszego Aleksandra? To on zaczął! I nikt mu dotąd nie dorównał – ani w sile, ani z zaborczości.

– Nie tylko mu dorównacie, ale i go przewyższycie – padła natychmiastowa odpowiedź. – Zarówno w wielkości, jak i upadku. To kwestia czasu. Co jemu zajęło lat dwadzieścia, wam zajmie dwieście, może trochę więcej. Ale skutek będzie taki sam. Chyba nawet jeszcze gorszy.

– Czyżby? Jak dotąd Rzym ma się nad podziw dobrze! Od wielu pokoleń. I nic nie wskazuje, by miało mu się pogorszyć. Wręcz przeciwnie! – włożyłem w te słowa po równo irytację, i szczerze odczuwaną dumę z mego pochodzenia.

Kapłan długo milczał, niczym trybun przed wystąpieniem, zastanawiający się, jak wyłożyć słuchającym to, co należy powiedzieć w sposób możliwe dla nich zrozumiały i przekonujący. Wreszcie przemówił, jakby ignorując moje wzburzenie.

– Każda wielkość kiedyś przemija, zostawiając po sobie albo trwałe budowle, albo ruiny. Nie tylko w kamieniu. Was też to czeka. A co po was zostanie? Tego można się łatwo domyślić po tym, jak się panoszycie po całym świecie.

– Wy też podbijaliście co się da. I co po tym zostało?

– Więcej niż myślisz, a nawet więcej, niż widzisz. To prawda, Grecja nie jest już taką potęgą, jak kiedyś. Straciła siłę. Wkradł się chaos, życiowa małość. Ale jej duch żyje nadal, ma się znakomicie, i przetrwa przez wieki. Sam popatrz. Wszędzie dokoła mówi się po grecku, to język całego świata. Co oznacza, że także myśli się i czuje po grecku. W dalekiej Azji i Arabii, wszędzie stoją posągi i świątynie greckich bogów. Armenowie, Syryjczycy, Persowie i Partowie za honor poczytują sobie być choć trochę Grekami. Wy, zwycięscy Rzymianie, od samego początku prześcigacie się w naśladowaniu nas, zwyciężonych, niemal we wszystkim. Tyle że nieudolnie – dodał zjadliwie.

Chciałem mu przerwać i protestować, on jednak podniósł rękę, dając znać, że jeszcze nie skończył.

– Przenieśliście do siebie naszych bogów, ale nie pomyśleliście o Olimpie. Nie macie pojęcia czym był, i nadal jest – i dlaczego. Zapomnieliście o nim, bo go po barbarzyńsku zlekceważyliście. Dlatego, młody Viatusie, waszymi bogami są, i będą, mieszkańcy miejskich pałaców. Lecz nawet największy pałac, nie czyni jego mieszkańca bogiem. Wasi władcy to tylko zwykli, niedoskonali ludzie na ogromnym targowisku próżności, i nic, ani nikt więcej. Za życia gwałtami odbierają swoim i obcym ludom wolność, nie dając nic w zamian. Po śmierci pozostają po nich jedynie ulotne wspomnienia złudnej chwały. – Chciałem protestować, ale ręką dał znak, by mu nie przerywał. – Gdy wielki dziś Rzym zniknie, znikną i oni, a ich posągi, choćby i najpiękniejsze, rozsypią się w proch. Nie zostaną po nich ani mity, ani symbole, godne historii. Co najwyżej możecie liczyć na pamięć kilku zgrabnych sentencji. Zachłystujecie się własną potęgą, która – przyznaję – nie ma teraz sobie równej. Ale ona przeminie, gdyż tkwi w niej zalążek choroby, która już zaczęła was toczyć, i niebawem zniszczy od środka.

Wygłosił tę przemowę, ani przez chwilę nie podnosząc głosu, nie gestykulując. Mówił wolno, spokojnie, bez ekscytacji, bez retorycznej teatralności, bez zawiłości logicznego dowodu. Oznajmiał rzecz całą niczym doświadczony lekarz, który ma przed sobą chorego, i opisuje chorobę po ukrytych oznakach, dla niego oczywistych, choć niepojętych dla profana. Nie wyczułem w jego słowach ani złości, ani przechwałek, ani żalu za przeszłością. Było natomiast w nim coś nieuchwytnego, co budziło respekt przed mądrością kogoś, kto widzi i wie daleko więcej, niż ujawnia. Nie znajdowałem też w tej przemowie nic z pokrętnego wróżbiarstwa urzędowego augura, obawiającego się śmieszności czy utraty opinii za nietrafione proroctwo. Mówił, co chciał, i jak chciał, nie licząc ani na podziw, ani nawet na jakiś szczególny odzew ze strony przysłuchującego mu się przybysza. Niczym mistrz wobec ucznia, okazywał dobrą wolę, dzieląc się okruchami swej wiedzy.

A przecież w swej wymowie była ona dla mnie na swój sposób okrutna, z czego musiał sobie zdawać sprawę. Najwyraźniej jednak uznał, że jestem dość wytrzymały, by znieść to, co chciał mi przekazać. To zaiste niezwykłe – powiedzieć gościowi coś, co go oburzy, jednocześnie okazując uznanie dla jego rozumu. Obelga przestaje być obelgą, jeśli, w tak osobliwy sposób, jednocześnie zawiera pochwałę tego, kogo się obraża – za to, że pojmuje sedno omawianej sprawy. Tak surowy, acz sprawiedliwy ojciec karze krnąbrne, lecz pojętne dziecko, wiedząc, że zrozumie, co przewiniło, i za co dostaje naganę.

– Może i jest trochę racji, w tym co mówisz, Marosie. Rzeczywiście, nad światem krąży duch Grecji. Ale jest bezsilny, choć tak wszechobecny – postanowiłem podjąć wyzwanie. – Nie ma nowych mitów, nie ma nowych herosów i ich wielkich czynów. Nawet najsilniejszy duch nie ożywi ciała, które opadło z sił. A wasz powoli słabnie, rozprasza się w silniejszych żywiołach. Nie wiem, czym jest mądrość, ale przypuszczam, że tak, jak wszystko, co ma żyć i działać, i ona musi karmić się nową wiedzą, nowymi sokami, by móc wzrastać i przynosić owoce.

– Wiedzy nam nie brakuje, i wierz mi – wciąż ją gromadzimy, choć się z nią nie obnosimy. Nie wystawiamy jej na pokaz gawiedzi. By ją pojąć, trzeba do niej dorosnąć –odparł spokojnie, i tym samym tonem dalej ciągnął swój wywód. – Zważ, proszę, że to, co Grecja dała, i wciąż daje światu, doskonale się w nim sprawdza, nawet w cudzym wydaniu i obcych szatach. Jeszcze długo będziecie się karmili tym, co od nas bierzecie. Ale nic do tego nie dodajecie, bo nie potraficie.

– Może jeszcze nie tyle, na ile nas stać. Nie umiem tego wymierzyć. Lecz nie wszystko od razu – przerwałem mu stanowczo. – Przyjdzie i na to czas. Dziecko, musi dorosnąć, by stać się mężem. Nikt nie rodzi filozofem, z księgą w rękach. Zanim drzewo wyda owoce, musi najpierw dobrze się zakorzenić.

– Mówisz rzeczy oczywiste, ale zapominasz, że natura różne rozdziela zadania każdemu stworzeniu. Jedne owoce służą ku pożytkowi, inne są zabójcze i trujące. Tego nie poznasz od razu, po smaku, ani wyglądzie. Lecz wiele da się powiedzieć patrząc, jak wzrastają. Bywają rośliny same z siebie bezradne i bezpłodne. By wyrosnąć, muszą owinąć się na kimś silniejszym, i z niego ciągnąć żywotne soki. Same sobie nie radzą, bo korzenie mają cieniutkie. Niedostaje im własnej, wewnętrznej siły trwania i dążenia wzwyż. Bez swego żywiciela szybko giną. Czyż u ludzi nie jest tak samo?

– Nie musisz się martwić o Rzym, Marosie. Ma wszystko, czego potrzeba, by rosnąć, trwać i wydawać wspaniałe owoce. Ma własną wolę życia i ogarnia nią wszystko, co poddaje swej potędze.

– Ma jedynie wolę zdobywania i używania tego, co zdobywa. Brakuje wam pewnego osobliwego zmysłu wychodzenia poza siebie, i ponad swe ograniczenia. Koniecznego po temu ducha poznania ku doskonaleniu – nie tyle władzy, ile człowieka. Potęga państwa to za mało. Co z tego, że staje się gigantem, jeśli zamienia ludzi w karły? Wasza wola życia, którą tak wychwalasz, osłabnie szybko w gnuśności i przesycie. Zostanie pustka, zapełniana kolejnymi szaleństwami utracjusza, świadomego zbliżającego się końca.  Ponieważ jednak wszystko na tym świecie kołem się toczy, więc przyjdzie czas, gdy pojawią się inni, którzy podejmą nasze dziedzictwo, i je odrodzą w duchu tworzenia, a nie niszczenia. Wówczas to oni staną się potęgą, która was pokona, nawet bez oręża.

Słowa kapłana wydały mi się równie niesprawiedliwe, co i niedorzeczne. Musiałem zaprotestować.

– Cóż ty, Marosie, wiesz o Rzymie? Wybacz śmiałość. Mieszkasz w swej świątyni, na odległej wyspie, z dala od spraw i zdarzeń, które zmieniają świat. A historię mamy równie długą i bogatą, jak wy.

– Mylisz się. Więcej tu wiemy, niż ci się wydaje, a w pewnych sprawach nawet więcej od was. Żyjemy na przecięciu światów, interesów i wojen. Ruch tu wielki, wieści dochodzą szybko. Ale nie w tym rzecz. Twój błąd polega na tym, że zbyt zwierzasz liczbom. Nie czas się liczy, nie wielkość zdobytych ziem, lecz to, czym zostają wypełnione. Jedna kropla wiedzy może więcej ważyć niż sto lat podbojów. Jeśli nadal chcesz rachować tylko po swojemu, to wspomnij, proszę, na Achajów i Homera. W tym nawet twoje liczby zawodzą. Jakbyś nie liczył, to zawsze ci wyjdzie, że dzisiejszy Rzym jest bardzo młody.

– Grecja też kiedyś była młoda. A co powiesz o Egipcie? Tam liczy się już nie na wieki, a tysiąclecia. A przecież i on zaczynał skromnie.

– Prawda, trwał długo – przyznał. – Miał własną, niepowtarzalną i bogatą duszę. Dzięki niej odradzał się, gdy nastawały chwile słabości. Lecz gdy jej zabrakło, i on upadł.  Nasza uległa sile, ale trwa nadal, tyle że w rozproszeniu. Jesteśmy obecni i tam, gdzie nawet nie sięga twoje wyobrażenie. Grecki duch żyje, na swój sposób nadal panuje, i będzie panował jeszcze przez długie wieki.

– Nie ma między nami zgody. Co przeminęło, nie wróci. Wam została tylko pamięć przeszłości, a przyszłość należy do Rzymu.

– To złudzenie. Wy dla świata macie tylko miecze i legiony, a one nie budują, tylko zabijają. Tego nie wystarczy na długie panowanie. Gdzie wasza nauka? Gdzie filozofia?  Rzymscy historycy opiewają waszą siłę i podboje, schlebiając swoim wodzom i władcom. – Przerwał, machnął ręką, jakby zaniechał dalszego wywodu. – Zresztą, dajmy już pokój tym sporom. Takie porównania do niczego nie prowadzą.

– Nie przekonałeś mnie, Marosie. Chylę czoła przed twoim wiekiem, i twoją mądrością. Przyznaję, wiele twych uwag mocno mnie poruszyło. Jesteś jednak zbyt chyba surowy w swych opiniach i proroctwach. Nikt nie zna przyszłości, choć stara się sam ją tworzyć. Nie wiemy, jakie mogą być kaprysy bogów – to przecież twoje własne słowa.

– W tym masz rację. Lecz coś jednak można przewidywać. Gdy widzisz toczącą się kulę, to po jej wielkości i impecie możesz określić jej bieg, i biegu tego kres. Wszystko zależy od tego, jak ją postrzegasz, albo jak chcesz ja postrzegać. W jednych oczach jest mniejsza i wolniejsza, w drugich – ogromna i prędka. A ludzki wzrok nie zawsze widzi to, co jest, lecz to, co chce widzieć. Ot, i cała tajemnica patrzenia na świat i jego przemiany – rozłożył ręce w geście, pieczętującym wywód. – Przyjdzie taka chwila, że przyznasz mi rację – dodał na koniec pojednawczo.

– Nie przeczę. Ale pozwól, że dodam coś, do twego porównania. Otóż, co się stanie, gdy kula natrafi na przeszkodę, jaką celowo postawi na jej drodze ludzka wola? Jeśli się od niej odbije, wówczas zmieni swój bieg. Może ją też przebić, lecz wówczas wszystko się odmienia. Tak samo, gdy ktoś umiejętnie i z rozmysłem uderzy w nią z boku inną kulą. Wiele tu jest możliwości. Wtedy wszelkie kalkulacje biorą w łeb.

– Znakomicie! – wręcz się rozpromienił. – Biegłość twego myślenia przynosi zaszczyt twoim nauczycielom. Ale musisz do tego dodać jeszcze jedno. Trzeba wiedzieć z czego jest zrobiona. Z jakiego tworzywa. Co ma w środku, jak jest wytrzymała. Rozpoznanie tego to wielka sztuka. Tu potrzeba dużego doświadczenia.

– Czy mówiąc wcześniej o chorobie, która nas rzekomo zżera od środka, to właśnie miałeś na myśli? Tworzywo? Uważasz, że czegoś mu brak?

– Ma w środku skazę. Z zewnątrz jej nie widać. Ale ona jest, powoli będzie się rozrastać, materia zacznie pękać i się rozpadać.

– Marosie, wybacz, nie pojmuję. Jak to się ma do twoich ponurych proroctw?

Nie odpowiedział od razu. Splótł dłonie, lekko uniósł głowę, przymknął oczy, jakby szukał w chwilowym zamyśleniu właściwych słów dla wyrażenia swych myśli. Trwało to dłuższą chwilę, lecz w końcu podjął wątek rozmowy.

– Pozwól, że wyjaśnię rzecz po swojemu – przerwał, raz jeszcze zawiesił głos. – Otóż, Rzym, jak każde państwo, okrada poddanych, każąc im płacić daniny, by możni mogli prowadzić wojny, grabić, i mamić pospólstwo rzucanymi ochłapami ze zdobywanych łupów. Taka już jest natura rzeczy. Najgorsze są jednak urzędy, To zawsze była i będzie najgorsza plaga. Siedlisko nierobów od grabienia cudzego dorobku i dobytku, pod pretekstem troski o wspólne dobro. Gdzie brak zrozumienia obywatelskiej powinności, tam zostaje tylko pazerność urzędnika, zaspokajana kosztem innych, przymuszanych do posłuszeństwa strachem lub obłudą. Rzym urósł ponad miarę, i pozwala, by ponad miarę rozrastało się to robaczywe plemię pasożytów. Dopóki siła zapewnia wam dopływ bogactwa z zewnątrz, mało kto to widzi. Gdy ustaną zwycięstwa, zabraknie łupów do podziału. Wojsko zacznie się buntować przeciw swym wodzom, nawet cesarzom. Zaczną się waśnie i gigantyczne przekupstwo, bo chciwość ludzka nie zna, co to umiar, nawet we własnym interesie.

Starałem się nadążać za biegiem jego myśli. Miał wiele racji, mówiąc o urzędach.  Rzeczywiście, ich rozmaitość i wielkość familii klientów, jakimi obrosły, zaczęły przybierać u nas niepokojące rozmiary. Z jednej strony wszyscy traktowali je jak coś koniecznego, niezbędnego dla sprawnego kierowania wielką machiną państwa. Z drugiej jednak – jako sposób na zdobywanie majątków bez zasług, a tylko dzięki chytrości, i za sprzedajność. Ileż to złota przechodzi każdego dnia z rąk do rąk, znikając z publicznego widoku? Ileż to fortun powstaje właściwie znikąd, i z niczego? Bez pracy, bez potu i krwi. Ale to złoto skądś przecież musi się brać. Uderzyła mnie oczywistość wywodu Marosa.

– Czyżbyś chciał powiedzieć, że jedyny ratunek to wciąż nowe podboje? – coś zaczęło mi świtać w głowie. – To możliwe, ale trudne. Już teraz utrzymanie tego, co mamy, wiele kosztuje.

– No, i proszę! Młody Viatusie, zaczynasz dobrze składać myśli. Rozważ jednak, czy wzrost waszej potęgi nie ma aby granicy, której przekroczenie doprowadzi was do klęski?

– Z jednej strony ilość urzędników – z drugiej ilość żołnierzy. Urzędy – i legiony. To chyba powinno pozostawać w jakiejś rozumnej proporcji. Tak odczytuję twoje słowa.

– Otóż to. Rozumna proporcja, to istota rzeczy. Zastanów się, Z państwem jest tak samo, jak z człowiekiem. I tak samo choruje.

– To znaczy?

– Jeśli wszystkie członki są należycie rozwinięte i wzajemnie się wspierają, a soki żywotne swobodnie krążą w równowadze, wówczas panuje ład i harmonia, a człowiek pozostaje w zdrowiu. Lecz gdy jedna część zacznie się rozrastać kosztem innych, ów ład się załamuje. Brak harmonii rodzi choroby, całość powoli niszczeje od środka. Najpierw powoli, niezauważalnie, potem już z bardzo bolesnymi i nieodwracalnymi skutkami.

– Mówisz jak uczony i medyk. Układasz to w prosty rachunek. Ale chyba zbyt prosty. Ilość członków w państwie jest zbyt duża, żeby je nim ogarnąć. Poza tym jesteśmy przecież ułomni i nie wszystko da się tak poukładać.

– Nie ilość elementów decyduje o stanie całości, a to, co je ze sobą spaja. W człowieku czyni to przenikający go duch. Coś podobnego musi też spajać państwo. Podobieństwo jest oczywiste.

– Nie do końca rozumiem.

– Jeśli chcesz budować państwo tylko na rachowaniu zysków i strat, wówczas, rzeczywiście, przegrasz z ludzką niedoskonałością, która, bezrozumnie powiększając te drugie, bezpowrotnie trwoni te pierwsze. By więc zachować trwałość i równowagę, coś musi tę niedoskonałość trzymać w ryzach. Jak myślisz, co to może być?

– Prawo – odparłem bez wahania.

– Ale jakie? Wszak można je uchwalać, albo i odwoływać. Wedle woli władców, nawet wedle ich humorów.

– Takie, które nie będzie podlegać zmienności niczyich kaprysów – odpowiedź wprost wynikała z komentarza do pytania. Jednak po chwili pojąłem zgoła inny sens, ukryty w tej wymianie zdań. Rozmowa zatoczyła koło. – Więc o to chodzi?! Prawo bez ducha to tylko martwy znak? Litera, którą można dowolnie zastąpić każdą inną? – mówiłem to właściwie sam do siebie, zdumiewając się wnioskom, do jakich prowadził mnie kapłan. Sam doszedłem właśnie do tego, co mi tak cierpliwie usiłował wyjaśnić przez tyle już czasu. Reszta jego wywodu wydała się teraz oczywistością. Spojrzałem na niego z nieskrywanym zakłopotaniem.

– Muszę przyznać – zaśmiał się z ukłonem w moją stronę – że znakomicie opanowałeś sztukę spekulacji. Grecką! Jeśli nadal będziesz posługiwał się nią z taką zręcznością, to daleko zajdziesz. Czego ci serdecznie życzę – pogodna wesołość, z jaką skwitował całą tę sytuację, rozładowała nadto już gęstą atmosferę naszej dysputy.

– Dziękuję ci, Marosie – uśmiechałem się, choć dość kwaśno. Jak łatwo i szybko zmącił mi w głowie! Czy to tylko sofistyczne sztuczki? – Nasze spotkanie to dla mnie niezwykłe doświadczenie. Tyleż niespodziewane, co i zadziwiające – dodałem, jakby sam do siebie

– Jeszcze nie raz się zdziwisz w życiu – wyraźnie był zadowolony z efektu, jaki spowodował. – I to w najbardziej niespodziewanych chwilach. Obyś tylko umiał poddawać się zdziwieniom. I był gotów je przyjmować ze zrozumieniem tego, co niosą. Kto tego nie potrafi, tego rozum powoli zapada w senne rozleniwienie – znów uderzył w sentencjonalny ton. – Tylko zdrowa ciekawość i ciągłe ćwiczenie utrzymuje go w stanie czuwania i gotowości do działania.

– Na tym mi nie zbywa, zapewniam cię. Mam to od dziecka. Może dzięki memu staremu nauczycielowi?  Był sławnym uczonym.

– Któż to taki?

– Zwał się Strabon, historyk i geograf.

– Znałeś Strabona?! – niemal uniósł się z ławy.

– Bez przesady mogę powiedzieć, że był przyjacielem naszego domu. Zarówno dziadka, jak i ojca. I coś ci powiem, Marosie. Myślę, że już on sam jeden wystarczy za dowód na to, że nie we wszystkim masz rację. To z Rzymem związał swoje życie, i w Rzymie napisał swe wielkie dzieło – rzuciłem przekornie, choć wiedziałem, że mój argument nie był najlepszej próby.

– Ale był Grekiem! Z urodzenia, duszy i umysłu był Grekiem! Wychodzi więc na moje – ożywił się i zatarł ręce z zadowoleniem. – Oczywiście, znałem go i podziwiałem. Odwiedzał nas, a raz nawet zasiedział się tu chyba ze dwa miesiące. Wielka wiedza, tyle że  fantasta, lubił wszystko wykładać po swojemu. Strasznie był z niego uparty człowiek – roześmiał się, kiwając głową.

– Miał niezwykłą pamięć – wszedłem mu w słowo.  – Podziwiałem go, gdy opowiadał, jak wiele widział w swoich podróżach.

– Doskonale umiał posługiwać się tą starą sztuką. Też grecką! – dodał z przekąsem. –  Mało kto już dziś to potrafi, a na pewno nie w takim stopniu, jak on.

– Trochę mnie w tym ćwiczył. Właściwie to były dziecięce zabawy. Ale od dawna, co i raz, przekonuję się, jakie to przydatne. Zwłaszcza teraz liczę, że będzie mi pomocne. Tam, dokąd się wybieram, nie da się chyba wiele zapisywać.

Maros zamilkł i przyglądał mi się, jakby w zadumie. Czułem, że nasza rozmowa zwolna dobiega końca. Wstałem z ławy, ale nie wiedziałem, co powiedzieć. Chciałem poprosić o gościnę na noc, lecz nie miałem zamiaru się narzucać. W pewnej chwili kapłan też wstał, stanął przede mną, i, kładąc rękę na mym ramieniu, spojrzał mi głęboko w oczy.

– Teraz rozumiem, skąd ta różnica między tobą, a twoim przodkiem. Zauważyłem ją od pierwszej chwili, gdy cię zobaczyłem. – Ściszył głos, począł znów mówić tym swoim kapłańskim tonem, który tak mnie zrazu irytował. – Dwaj wędrowcy. Ta sama krew. Ale innych duch. Tamten szedł, by zdobywać, ty zaś idziesz, by się rozglądać, szukać, poznawać. Bardziej chyba jako uczeń Strabona, niż jako wysłannik swej rodziny – w jego wzroku wyczytałem, że wiedział, z kim rozmawia.

Zaskoczyła mnie ta uwaga. Prawda, wspomnienie Maesa dawało mu podstawy do zorientowania się kim jestem z pochodzenia. Nadto sam powiedziałem, dokąd się wybieram, choć ani słowem nie wspomniałem po co. Przypomniałem sobie kapitana Logana. Człowiek prosty, a przecież szybko doszedł prawdy, wywodząc ją z własnej historii rodzinnej. Maros wnioskował o niej z wiele słabszych przesłanek, lecz dzięki swej mądrości znalazł dla nich jedyne słuszne wyjaśnienie.

– Sam przecież powiedziałeś, że chcesz ruszyć szlakiem karawan – jakby czytał w moich myślach. – Czyli śladem bogactwa, złota, i tego, co da się na złoto zamienić. Niczym Jazon, chcesz znaleźć złote runo, skarby Kolchidy. Tyle że nie na bliskiej wyspie, ale gdzieś daleko, na krańcach świata.

– To jedno. Ale jest i druga przyczyna, dla mnie równie ważna. Gdybym tylko mógł sprawdzić to, o czym słyszałem od mego nauczyciela! – podniosłem głos z entuzjazmem. – O Baktrii nad Oksosem. O Indach którzy mieszkają jeszcze dalej, na południu. Nawet o baśniowej krainie Serów. Czy to wszystko prawda? – przywołałem to, co najbardziej odlegle, tajemnicze, i co zawsze najsilniej rozpalało moją wyobraźnię.

– Nie wiem, co opowiadał ci Strabon. Ale wiedz, że i tam odnajdziesz greckiego ducha – wrócił do poprzedniego wątku rozmowy. – Zaleciał tam jeszcze przed Aleksandrem. Po nim się umocnił, i nawet długo panował. Jestem pewny, że krąży tam do dzisiaj.

– Nie wiem, czy zdołam dotrzeć aż tak daleko. Na to potrzeba całych lat. A ja nie mam tyle czasu.

– Czy dlatego, że są też inne jeszcze powody twej podróży? –  spytał bez ogródek, wprawiając mnie w pewne zakłopotanie. Uniósł rękę, widząc, że się waham z odpowiedzią. – Nie musisz odpowiadać. Ale tak właśnie sądzę. – Spojrzał wymownie, z lekkim uśmiechem. – Przecież twoja rodzina to wielki świat, wielka fortuna, i wielka polityka. Chyba nie zaprzeczysz?

– Jest, jak mówisz, Marosie – odparłem trochę zmieszany. – Ale jadę z wielką ochotą, gdyż mam nadzieję zobaczyć przy okazji to, co niewielu dotąd widziało. Złoto mnie nie porusza aż tak, jak byś miał prawo podejrzewać – dodałem z naciskiem w głosie.

– Raczej jeszcze cię nie zepsuło. Nie zdobyło nad tobą władzy. Widzę to wyraźnie. Ale strzeż się. Niejedna próba cię czeka. Na końcu drogi znajdziesz je, ale co będziesz odnajdował po drodze? Nie na drodze, ale właśnie po drodze? – znów zabrzmiało to niczym mgliste, a mętne pytania wyroczni, które da się tłumaczyć na sto sposobów.

– Nie bardzo rozumiem. To chyba na jedno wychodzi?

– Niezupełnie. Przyjdzie czas, że zrozumiesz. Teraz to tylko gra słów. – powoli ruszył w stronę najbliższego abatonu. Szedłem obok niego, zmęczony już trochę tą rozmową. Nie wiedziałem, jak napomknąć o możliwość przenocowania w którymś ze świątynnych domów, ale on sam wyprzedził moje pytanie.

– Kiedy wyruszasz w dalszą drogę?

– Jutro przed wieczorem muszę być w porcie, na statku. Z rana chciałbym wybrać się do świątyni Afrodyty. Taka okazja może się już nie powtórzyć.

– Tak myślałem – zaśmiał się kiwając przy tym głową. – Ale uważaj, to szalenie podstępna bogini. Dużo obiecuje, tyle że strasznie mąci w młodych głowach.

– Ale warto chyba mieć ją po swojej stronie – żartobliwy ton w głosie kapłana skłonił i mnie do okazania odrobiny wesołości.

– Zwłaszcza jeśli zawodzi wolna wola. A w miłości łatwo o niej zapomnieć – Maros nie zachowywał teraz już tak dostojnie, Gdy szliśmy przez dziedziniec świątyni, sprawiał wrażenie miłego, starego acz dość krzepkiego światowca, o ujmującym sposobie bycia.

– Jak dotąd jeszcze nigdy nie przytrafiło mi się zapamiętać tak, żebym całkiem stracił rozum i rozeznanie w tym, co robię – odparłem.

– No, to masz wiele do nadrobienia – niespodziewanie zachichotał, wręcz dość figlarnie.

Doszliśmy do grupki osób, zgromadzonych przed abatonem. Stało tam dwóch młodych adeptów świątynnych, z których jeden, na dany przez niego znak, zbliżył się do nas i skłonił głowę w powitaniu.

– Zatem proponuję ci, być został u nas na noc – padła jakże upragniona propozycja. – Podziękowania i ofiary zostawmy na potem – uniósł rękę, powstrzymując mnie od wyrażenia wdzięczności. – Ten młodzieniec zajmie się tobą, wszystko ci objaśni. – Tu się pożegnamy – oznajmił wprost, bez żadnych dodatkowych wyjaśnień.

– Już cię nie ujrzę, panie? – spytałem zdziwiony, wręcz z rozżaleniem w głosie.

– Powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia. Będę cię dobrze wspominał. – Wyprostował się, przybrał, postawę kapłańskiego dostojeństwa. – Wierzę, że droga, na którą wszedłeś, zaprowadzi cię daleko, nawet dalej niż przypuszczasz. Życzę ci tego z całego serca. Bądź zdrów, niech bogowie ci sprzyjają, i bezpiecznie prowadzą tam, gdzie skieruje cię twoja wola – wyczułem w tych słowach lekką, aluzyjną kpinę, ale zaprawioną dobrotliwą życzliwością starego, mądrego człowieka.

Skłoniłem się głęboko, nawet bardziej niż wymagał tego obyczaj. Czułem dla niego prawdziwą wdzięczność, w równym stopniu za to, że zechciał poświęcić mi tyle czasu na rozmowę, jak i za ofertę gościny. Ale nie tylko. Potraktował mnie poważnie, tak jak traktuje się kogoś dojrzałego, i dostatecznie rozumnego, by dzielić się z nim własną wiedzą. Był jak dobry, mądry nauczyciel, który uznaje w uczniu zdolność do dalszej nauki, i gorąco go do niej zachęca, wierząc, że podoła wyzwaniom, jakie na tej drodze czekają. Oddał mi ukłon, odwrócił się i oddalił w stronę dziedzińca przed świątynią. Jak zaś, patrząc za nim, szczerze dziękowałem w duchu bogom, że dali mi możność spotkania tak niezwykłego człowieka.

– Czy chcesz, panie, już teraz się rozgościć? – adept zwrócił się do mnie życzliwie, acz z wyraźną powściągliwością.

– Chciałbym jeszcze przyjrzeć się miastu. No, i coś zjeść. Od rana nie miałem nic w ustach. Ale nie zabawię tam długo – szybko uprzedziłem jego obawy, że sprawię jakieś kłopoty.

– Masz, panie, czas do zachodu słońca. Potem nie wpuszczamy już przybyszów.

– To obyczaj, czy szczególny rygor? – zapytałem, bardziej z ciekawości, niż z wymówką. Słyszałem co nieco o nocnych rytuałach misteryjnych, o których niewiele jednak wiadomo. Kapłani strzegą ich tajemnic, i nikogo do nich nie dopuszczają.

– Ostrożność. W nocy dokonujemy najtrudniejszych uzdrowień. To wymaga ciszy i spokoju. Domy zostają zamknięte. Jesteśmy wtedy bardzo zajęci.

– Wrócę na czas.

– Zatem pozwól, pokażę ci miejsce na nocleg. Obok jest łaźnia, ktoś ci usłuży Wejdziesz bocznym wejściem.

Poszedłem za moim przewodnikiem, który po drodze wszystko dokładnie mi wyjaśniał. Spytałem, czy spotkam go rano, gdy będę wychodził. Nie wiedziałem też jak zaoferować zapłatę, by choć tak złożyć daninę, należną świątyni. Tradycyjne wrzucanie monet do źródła wydało mi się zbyt ryzykowne.

– Chorzy zaczynają gromadzić się skoro świt. Będę w pobliżu, znajdziesz mnie, panie, z łatwością, zaraz za głównym portykiem.

Dotarliśmy do przydzielonej mi małej izby, skromnie przysposobionej do spędzenia nocy. Pokazał, jak i którędy chodzić, po czym, skłoniwszy się, szybko oddalił do swoich obowiązków.

Nie chcąc marnować czasu, rozejrzałem się tylko pobieżnie po domu, po czym wyszedłem na zewnątrz, i ruszyłem w stronę agory. Po obejściu kilku okolicznych uliczek, wróciłem do kolumnady, by gdzieś przysiąść i odpocząć, nie tracąc przy tym z widoku gwarnego tłumu na placu. Kazałem sobie podać niewielki posiłek, i mały dzban wina. Zaspokoiwszy głód, popadłem w lekkie, ale miłe otępienie zmysłów.

Wróciłem myślami do niedawnej rozmowy ze starym kapłanem. Czułem w duszy osobliwe rozdarcie. Z jednej strony moje pochodzenie i wychowanie kazało buntować się przeciwko jego uwagom o Rzymie, i o naszym rzekomym barbarzyństwie. Potęga cesarstwa jest przecież niepodważalna, ma w ono niespożytą żywotność, nic i nikt nie jest w stanie mu się oprzeć. Nie miałem wątpliwości, że starczy ich na długi czas, ponad miarę życia wielu pokoleń. Ale czy aby nasza wielkość i wspaniałość nie zasadza się li tylko na przytłaczającej sile i ozdobnej pompatyczności formy? Tu odezwała się druga część mej natury, nakazująca  zawsze patrzeć na rzeczy z pewnego dystansu, i szukać ukrytych sił, kierujących tym, co widzialne i z pozoru oczywiste.

Trudno było odmówić kapłanowi racji w sprawie urzędów. Dzięki pozycji i znaczeniu rodziny miałem spore pojęcie, o tym, czym jest nienasycenie mianowanych na nie ludzi, i rozmiary ich przekupstwa. Ileż rodów wybiło się na bogactwo tylko dlatego, że utworzyły własne, urzędnicze pajęczyny. Niczym złodziejskie bandy, grabiły dobro publiczne bez umiaru. Do tego trzeba dodać coraz to nowe listy proskrypcyjne, wydające na ich łup cudze majątki chciwcom u władzy. Z niejakim wstydem musiałem przyznać sam przed sobą, że i Tycjanowie szczodrze posługiwali się złotem, by kupować przychylność wodzów, trybunów, konsulów, nawet cesarzy. Nasza pozycja i fortuna zapewnia nam luksus nie ulegania prostym pokusom, lecz przecież nieustannie bierzemy na usługi każdego, czyja władza i urząd mogą nam przysporzyć zysków. Sami też naznaczamy na nie swoich ludzi, oczywiście na zasadzie handlowej, czyli coś za coś.

Od zawsze, jak pamiętam, rodzinne praktyki były dla mnie czymś normalnym, częścią życia, zwykłą grą codziennych interesów. Nigdy nie uważałem tego za coś zdrożnego, czy godnego potępienia.  Raczej za zwyczaj, który – choć niekiedy moralnie nieco wątpliwy – przez swą powszechność i użyteczność uznawany jest za oczywistą konieczność. Tymczasem rozmowa z Marosem naprowadziła mnie na zupełnie inne tory myślenia o tym, co miałem dotąd za godną uznania roztropność i zapobiegliwość życiową. Dziadek i ojciec trzymali mnie z dala od owych rozgrywek, niemniej nie ukrywali przecież swej bezwzględności w interesach na większą czy mniejszą skalę.  Kochałem ich, szanowałem, miałem za ludzi zacnych i szlachetnych, więc przyjmowałem ich działania za słuszne i bynajmniej nie naganne. Lecz teraz ujrzałem rzecz całą w innym świetle. I obraz, jaki mi się objawił, nie był zbyt zachęcający. Pewną w tym pociechą było to, że my przynajmniej pomnażaliśmy dobra, a nie tylko zagarniali i przejadali cudze.

Tak, czy owak, inaczej teraz spojrzałem na swoją wyprawę, podjętą przecież w jak najlepszej wierze, i z najuczciwszych pobudek. Od dzieciństwa marzyłem o podróżach, słuchałem opowieści Strabona z zachwytem i zazdrością. Nie kryłem się z tym, choć rodzina mitygowała moje zapędy, zrazu widząc we mnie kandydata na człowieka publicznego w samym Rzymie. W pewnym jednak momencie, za namową dziadka, ojciec uznał, że warto rozważyć inny pomysł na przyszłość syna. Pokierowano moją edukacją tak, by przygotowywać małego jeszcze chłopca do roli przyszłego wysłannika w rodzinnych interesach, prowadzonych na krańcach cesarstwa. Z czasem okazało się, że przeznaczono mnie i do innych jeszcze zadań.

Wielki handel i pieniądz ściśle wiąże się z wielką polityką, tyle że w sposób nader sekretny, niewidoczny dla zwykłego człowieka. Każda kolejna głowa rodziny Tycjanów brała udział w takich machinacjach, ciągnąc z tego ogromne dla siebie korzyści. Faktorzy w prowincjach są po trosze szpiegami, nie tylko naszymi, lecz – za naszą wiedzą i przyzwoleniem – również cesarskimi. Ich rola ogranicza się jednak wyłącznie do gromadzenia wiadomości, bez czynnego udziału w tajnych rozgrywkach możnych tego świata. Słusznym jest bowiem założenie, że granica lojalności człowieka najemnego kończy się tam, gdzie na stole leży mnóstwo złota. Zatem powierzanie takim ludziom zbyt wielu sekretów to nazbyt niebezpieczny hazard. Potrzeba kogoś swojego, z własnego gniazda, kto nie tylko nie da się oszukać, ale i z natury rzeczy skłonić do zdrady.

Od czasów Artusa Tycjanowie maczali palce we wszystkich większych awanturach konsulów, wodzów i władców. Zyskali sobie jeśli nie zaufanie – tego bowiem w tych kręgach nigdy nie uświadczysz – to przynajmniej przychylność aktualnych wspólników, których ambicja szukała wsparcia, pewnego i hojnego, w zamian za udziały w łupach. Spryt i rozwaga pozwalały na zachowywanie tej pozycji nawet przy konieczności lawirowania między zwalczającymi się stronnictwami. Trzymano się bowiem jednej zasady: dbać o własne, bez narażania interesu Rzymu. Można nam zarzucać bezwzględność w grze, ale nigdy szkodzenie dobru państwa. Mimo więc opinii twardych graczy, cieszymy się nieodmiennie sporym szacunkiem, zarówno nobilów, jak i gminu.

O tym, że przeznaczono mnie do pełnienia w przyszłości szczególnej roli wysłannika rodzinnych interesów, dowiadywałem się, stopniowo, kiedy coraz częściej zadawałem kłopotliwe pytania co do pewnych osobliwości mej edukacji. Dziadek nalegał bowiem,, bym poznawał nie tylko zawiłości polityki, ale i odmienność obcych ludów, panujących u nich obyczajów. Dlatego tak życzliwie patrzał na moje przesiadywanie ze Strabonem. Może nawet rodzinna przyjaźń z greckim uczonym też miała w sobie coś z wyrachowania? Kto wie?

Stary Festus osobną uwagę poświęcał sztuce chytrości w urabianiu ludzi do własnych celów. Wraz z ojcem objaśniali mi, czym jest podstęp, jak go przygotowywać, jak zastawiać pułapki, i jak ich unikać. Ćwiczyliśmy, jakby we wspólnych zabawach, pisanie tajemnym pismem, szukania ukrytych tropów, sporządzanie zapisków, zrozumiałych tylko dla wtajemniczonych. Uczyłem się starej sztuki pamięci, obserwowania najdrobniejszych szczegółów zachowania ludzi, odczytywania ich sekretów i słabości. Dla młodego chłopca te lekcje brutalności życia, miały jednak w sobie coś wciągającego. Ileż przyjemności sprawiało odkrywanie u innych tego, co jakże skrzętnie starali się skrywać przed światem. Jeszcze jako dziecko próbowałem tych umiejętności na szkolnych kolegach, a nawet na nauczycielach, nieraz wprawiając ich w zakłopotanie. Sądziłem, że im zaimponuję, lecz, ku swemu zdziwieniu, przekonałem się, że z czasem zaczęli mnie unikać. Dopiero po latach zrozumiałem dlaczego.

Tak sposobiony do przyszłych zadań, nadal jednak oddawałem się marzeniom o podróżach. Ojciec umiejętnie łączył w jedno własne co do mnie plany oraz mój przyrodzony pęd ku poznawaniu dalekiego świata, i przeżywania w nim niezwykłych przygód. Z ochotą sposobiłem się do tego, tyle że co innego u mnie było na pierwszym miejscu. Uważałem w duchu, że zadania specjalne, jakie przyjdzie mi wykonywać, będą jeno dodatkowym, a nie głównym wątkiem mych wędrówek.

Pobudzany do ambicji uczestniczenia w światowych grach, bardziej wyobrażałem sobie miejsca, w których mogłyby się one toczyć, niż je same, czy ich przebieg. Może dlatego chętniej czytałem książki Strabona i Herodota niż Tukidydesa, Diodora czy Polibiusza. Rodzinna biblioteka była bardzo bogata w dzieła historyczne, lecz przy lekturach wyszukiwałem w nich głównie to, co pobudzało wyobraźnię przyszłego podróżnika. Opisy wojen, bitew, intryg nudziły mnie, choć musiałem uczyć się i tego, gdyż nauczyciele, przymuszani przez ojca, wtłaczali mi tę wiedzę niejako wbrew mej woli. Gdyby nie dobra pamięć, z trudem sprostałbym ich wymaganiom, a także ojcowskim oczekiwaniom. Tak więc poznawałem je przez rozum i z obowiązku, lecz sercem i duszą chłonąłem nade wszystko to, co w mej edukacji uważano za drugorzędne.

Jakże trafnie Maros w swej przenikliwości nazwał mnie nie zdobywcą, lecz poszukiwaczem. Dzięki temu porównaniu zaczynało do mnie docierać, kim tak naprawdę był mój przodek, Maes. Brat dziadka Festusa służył rodzinie w sprawach handlowych, ale i cesarstwu w szpiegowaniu obcych krajów. W zapiskach, jakie po nim pozostały, wyraźnie wybijają się opisy miejsc, przydatnych dla wojska, a także zawiłości polityki na ziemiach, które przemierzał. Wytyczał drogi dla podbojów, szukał na nich głównie tego, co mogło być przydatne, a nie ciekawe, cenne czy piękne samo przez się.

Siedziałem przy stole w kolumnadzie, jedzenie, wino i zmęczenie osłabiło ciało, lecz umysł pracował nad wyraz sprawnie. Dziwnym zrządzeniem losu natrafiłem w podróży na człowieka, który podczas krótkiej rozmowy pobudził mnie do jakże ważnych przemyśleń. Niewiele miałem w życiu okazji do tego, by zdarzenia z pozoru drobne czy przypadkowe, znienacka okazywały się tak dla mnie znaczące. Zbierając w jedno słowa starego Greka, układałem sobie na nowo obraz mego życia, wyjaśniając po nowemu drogę, jaką przebyłem od zabaw małego chłopca z bogatego, rzymskiego domu, do dzisiejszego spotkania w świątyni Asklepiosa.

Mały kamyk, wrzucony do wody, burzy ją w rozchodzące się na niej kręgi. Podobnie działo się i ze mną. To, co było dotąd ustalone i utrwalone jako oczywistość, zostało dzisiaj mocno poruszone, powracały dawne uczucia i wspomnienia, tyle że rodziły się nowe dla nich wyjaśnienia. Zastanawiające, intrygujące, i nie we wszystkim budujące. Zwłaszcza jeśli idzie o moją pozycję rodzinną, o to, kim właściwie jestem, i dlaczego. Otrzymałem najlepsze wychowanie, staranną edukację, lecz jaki był naprawdę cel rodzicielskich zabiegów? Byłoby niewdzięcznością, wręcz podłością, zaprzeczanie dobrej woli w jakże troskliwym dbaniu o wszystko, co dla mnie najlepsze. Zgodnie z obyczajem, kształtowano mój umysł i charakter, bym dobrze sprawował się w służbie dla Rzymu. Ma ona jednak niejedno oblicze. Dla mnie wybrano takie, które raczej powinno pozostawać w ukryciu.

Młodzieńcze marzenia niosły mnie ku dalekim krajom, lecz ani się spostrzegłem, jak wprzęgnięto je do zgoła innych celów i zadań, do których ani nie byłem zbyt usposobiony, ani nie miałem szczególnego upodobania. Sprzyjano mej chęci wyrwania się w świat, lecz przydano do niej obowiązków, którym przypisano rangę powinności wyższych racji. Niezbyt  do nich przekonany, godziłem się je podjąć, traktując jak cenę za zyskanie możliwości spełnienia swoich pragnień. W tej osobliwej transakcji kupieckiej towarem było moje własne życie, wystawione na grę cudzych interesów. I nie ważne, że chodziło również o interesy rodzinne. Dbanie o nie wpajano mi od dziecka, zatem czułem żadnego w tej sprawie niepokoju duszy. Lecz coś jednak poczęło mnie w środku uwierać, choć nie potrafiłem tego żadną miarą uchwycić w słowa

Wróciłem znów myślą do dwóch niezwykłych postaci – Festusa i Maesa. Dwaj bracia, dwaj synowie partyjskiej matki i rzymskiego wojownika. Myślę, że byli do siebie podobni, tyle że dziadek lepiej umiał wykorzystywać swój twardy charakter do prowadzenia zawiłych i często niebezpiecznych spraw w samym mateczniku cesarstwa. Był na swój sposób wojownikiem i zdobywcą, tyle że za oręż wybrał nie żelazo i dzielność w otwartym boju, a złoto i przebiegłość w podstępnych grach polityków i kupców. Razem z bratem tworzyli więc znakomitą parę, zważywszy skalę i zasięg ich działań. Podejrzewam, że Maes kochał przygodę, i dlatego wybrał sobie żywot otwarcie awanturniczy, podczas gdy dziadek, również przecież skłonny i zdatny do hazardu, wolał cierpliwie i w cichości tkać swe misterne sieci, co i raz łowiąc w nie kolejne ofiary.

Ocknąwszy się z zamyślenia, spostrzegłem, że dzień powoli chylił się ku końcowi. Na placu i sąsiednich ulicach pojawiły się pierwsze pochodnie, zniknęły dzieci i kobiety, ustępując miejsca mężczyznom, wylegającym z domów na wieczorne spotkania lub zmierzających ukradkiem do sobie tylko wiadomych miejsc uciech. Nie chcąc się spóźnić na zamknięcie świątynnych domów, zapłaciłem, com był winien, i szybko wróciłem do abatonów. Tam, spotkałem innego z kolei młodego adepta, przypominając się jako ów gość, któremu obiecano nocleg. Bez słowa skłonił się, i wpuścił do środka. Wyjaśniłem sobie z nim jeszcze jak trafić do łaźni, i poprosiłem o pomoc jakiegoś służącego. Wszystko odbyło się sprawnie, szybko, a gdym już dokończył porządków, ległem ciężko na prostym łożu, nawet nie starając się skorzystać z postawionej mi na stole lampki oliwnej do czytania lub pisania. Usnąłem, zanim zdążyłem zastanowić się nad jutrzejszym dniem.

Początek u Kresu Drogi

7. Nauczka w świątyni miłości

Wstałem skoro świt i, zebrawszy rzeczy, wyszedłem przed dom. Dostrzegłem młodego kapłana, z którym wczoraj krótko rozmawiałem przed popołudniową wycieczką do miasta. Skłoniliśmy się sobie, podszedłem do niego, by się pożegnać i podziękować za gościnę.

– Witaj, panie – powitał mnie grzecznie – mam nadzieję, że noc miałeś spokojną i że dobrze odpocząłeś.

– Dziękuję, najlepiej, jak można – odparłem tak, by jednym podziękowaniem wyrazić dwie rzeczy naraz. – Ruszam dalej w drogę. – Chwilę zawahałem się. – Chciałbym jednak odwdzięczyć się za okazaną życzliwość. Nie znam dobrze tutejszego obyczaju, więc posłuż mi, proszę, radą – nie wiedziałem, jak zgrabnie i delikatnie poruszyć kwestię zapłaty.

– Jeśli masz szczery zamiar złożenia ofiary, to pozwól, proszę, za mną – krótkim gestem wskazał dziedziniec przed świątynią.

Doszliśmy pod posąg, nieopodal którego toczyłem wczoraj rozmowę z Marosem. Adept dał znak, bym się zatrzymał, wszedł do środka, a po chwili wyszedł, trzymając w rękach niedużą misę z pokrywą. Cała ze srebra, ozdobiona była dokoła misternym ornamentem, przedstawiającym, jak się domyśliłem, rytuał uzdrowienia. Postawił ją na małym cokole i zdjął nakrycie.

– Przybyszowi z daleka wolno złożyć ofiarę w postaci, jaką uzna za stosowną – wygłosił zwyczajową formułkę, dając do zrozumienia, że mogę zapłacić również złotem.

Wyjąłem przygotowane zawczasu dwa aureusy, jedyne jakie miałem, oprócz innych monet mniejszej wartości. Było to bardzo dużo jak na tę okoliczność, właściwie większa część pieniędzy, jaką wziąłem od Filipona w Tyrze. Policzyłem, że to, co mi zostanie, w zupełności wystarczy na przeprawę do Antiochii, gdzie już znajdę się pod opieką tamtejszego faktora. Włożyłem powoli złoto do misy, kapłan zaś ponownie nakrył ją, i wniósł do świątyni. Gdy wyszedł, trzymał w rękach trzy małe, dziwne naczynia.

– Dziękujemy ci, panie, za hojność – pokłonił się nisko, po czym wyciągnął do mnie ręce z trzymaną w nich zawartością. – My również chcielibyśmy ci coś darować. Taka jest wola kapłana Marosa, który polecił ci to przekazać, zanim odejdziesz – rzekł wręczając mi owe naczynka. – Chyba bardzo cię polubił – dodał już mniej oficjalnie.

 Były to dwie małe, podłużne buteleczki z grubego, kolorowego szkła, i niewielkie pudełeczko, zrobione z dziwnej, nieznanej mi materii. Ostrożnie odebrałem to od niego, nie wiedząc, co powiedzieć, ani w ogóle co o tym sądzić.

– To dar naszej świątyni dla ciebie, panie. Leki.

– Leki? – zaskoczył mnie, ale i zaintrygował. – Jestem zdrowy i mam nadzieję, że bogowie będą jeszcze długo utrzymywać mnie w dobrym zdrowiu. Ale dziękuję, Gdybym jeszcze mógł wiedzieć, do czego ich używać?

– W czarnej buteleczce jest płyn przeciwko różnym truciznom – zaczął spokojnie, wyjaśniając w czym rzecz, niby nauczyciel uczniowi podczas lekcji. – Tam, gdzie się wybierasz, jedzenie bywa niekiedy niebezpieczne. Źli ludzie mogą też podać coś, co zabija, szybko lub powoli. Gdy tylko poczujesz ostre boleści, natychmiast wypij dwie krople tego płynu. To najlepsze z tego, co działa przeciwko znanym nam złym jadom. A wierz mi, znamy ich wiele, nawet tych z dalekich krain.

– Przydałoby się coś takiego u nas na Palatynie – uśmiechnąłem się złośliwie, wspominając plotki o wyczynach boskiej Liwii, i o kolejnych, równie boskich trupach, jakie padały w jej pobliżu. A następczyń też nie brakuje.

– Nie tylko w Rzymie. Domy w Antiochii, gdzie zapewne trafisz, też nie są wolne od intryg – spojrzał wymownie, pytając wzrokiem, czy domyślam się, o co mu chodzi.

– Cóż, śmierć Germanika do dziś uchodzi za tajemnicę, jaką w istocie nie jest – odparłem równie enigmatycznie, dając do zrozumienia, że nie obce mi są opowieści o żonie Pizona, Placynie i jej legendarnych wyczynach, znanych w całym imperium

– Wojujące kobiety bywają gorsze niźli jadowite żmije – skwitował sentencjonalnie moje słowa, pokazując, że doskonale się rozumiemy.

– W każdym razie nieoceniony to lek.

– Nie tylko na wielkich dworach. Ale idźmy dalej – znów przyjął ton pouczania. – W czerwonej buteleczce jest antidotum przeciwko gorącej krwi, a także nadmiarowi żółci. Uspokaja, uśmierza bóle, usypia, ale i chwilowo osłabia. Trzeba uważać, żeby nie przesadzić, Zbyt duża dawka może niezauważalnie zesłać sen wieczny.

– Gorączka i ból różne mają przyczyny. Skąd mam wiedzieć, kiedy się tym posłużyć.

– Trzeba zdać się na wyczucie. Ten lek przywraca równowagę soków życiowych i humorów. Także przy wielkim strachu. Ale uważaj, to pokusa, bo daje ukojenie, chwilowe zapomnienie, nawet otępienie. Ktoś nierozważny, czy mało roztropny, może chcieć używać go bez potrzeby.

– Słyszałem o takich eliksirach. Robią je i u nas, wielu chętnie po nie sięga. Niektórzy nawet się tym szczycą.

– I wpadają w pułapkę słabości, a potem zaniku woli. To droga do niewolenia duszy. Ale w potrzebie, w niewielkich ilościach, kropla tego płynu czyni cuda.

– Zapamiętam to sobie, i będę uważał. – odparłem szczerze. Podniosłem wreszcie pudełeczko. – A co jest w tym? – spytałem, coraz bardziej zafascynowany ozdrowieńczymi miksturami, otrzymanymi od największych medyków znanego nam świata.

– To maść, gojąca wszelkie rany. Krew należy zmyć wodą, najlepiej ciepłą, a potem wcierać ją, by dostała się jak najgłębiej w rozerwane ciało. I tak po trzykroć w ciągu dnia, usuwając zebrane płyny.

– Po ukąszeniach węży wycina się jad nożem.. Podobnie po zatrutych strzałach. Czy  wtedy też zadziała?

– Też, choć trzeba działać szybko.

– Czy można też podać krople kojące ból? Czy to nie zaszkodzi?

– Tylko wtedy, gdy pojawi się gorączka, lub gdy ból będzie tak wielki, że choremu zacznie wykręcać członki. Ranę można zaszyć, ale to wymaga umiejętności i zręczności. Lepiej mocno zawiązać, ale bez przesady. Krew musi dobrze krążyć, i sama walczyć z chorobą.

Trzymałem w rękach cenne mikstury, młody kapłan Asklepiosa udzielał mi porad medycznych, a wszystko razem, w nieprzewidzianych okolicznościach, mogło okazać się bardziej przydatne niż cokolwiek, czym nabijałem sobie przed wyjazdem głowę. Czyż nie powinienem uznać tego za najniezwyklejsze doświadczenie, jakie mnie dotąd spotkało? Pomijając wartość praktyczną darów, już sama myśl, że mam je ze sobą, jako zabezpieczenie zdrowia, a może i życia, wielce dodawała mi otuchy.

– Jakich słów bym nie szukał, i tak nie znajdę takich, którymi mógłbym wyrazić wdzięczność, jaką czuję – powiedziałem, kłaniając się nisko kapłanowi. – I zapewniam, nie zwykła grzeczność przez mnie przemawia – czułem, że zaczynam się plątać w wymowie.

Nie chcąc się dalej pogrążać w gadulstwie, zamilkłem, a zakłopotanie pokryłem skupiając się na starannym ułożeniu otrzymanych darów w sakwie podróżnej, jaką niosłem na ramieniu. Zrozumiałem, że okazana tym sposobem przychylność Marosa, wyraźnie świadczyła, iż sprzyja mym planom, mimo że tak wiele przecież gorzkich prawd zechciał mi przekazać. Uznałem to za dobrą wróżbę.

– Jeśli tylko bogowie pozwolą, powrócę do was, chociażby tylko po to, by powiedzieć, czy zrozumiałem nauki, jakich mi tu udzielono – dodałem na koniec szczerze, i z powagą, jakiej, w moim mniemaniu, wymagała ta chwila pożegnania.

– Zatem idź w pokoju, panie, i niech bogowie bezpiecznie prowadzą cię do celu, jaki sobie wytyczyłeś – adept pożegnał mnie zgodnie ze zwyczajem, skłonił się, po czym wskazał ręką na wyjście ze świątynnego dziedzińca. Oddałem mu pokłon, przeszliśmy razem jeszcze kilka kroków, aż wreszcie rozstaliśmy się już bez słów, oddalając, każdy w swoją stronę.

Był wczesny ranek. Dzień zapowiadał się słoneczny, co cieszyło, gdyż czekała mnie długa wyprawa poza granice miasta. Do świątyni Afrodyty trzeba było iść dobrze ponad dwie miary czasu. O drogę rozpytałem jeszcze wczoraj, więc nie obawiałem się, że zbłądzę. Zaopatrzywszy się w wodę i coś do jedzenia, ruszyłem na wschód, by odnaleźć główną aleję, wiodącą wprost na wzgórza nad brzegiem morza. Rozpytując od czasu do czasu mijanych miejscowych, wyszedłem na nią bez trudu i przyspieszyłem kroku, by dojść na miejsce, zanim słońce nie sięgnie południa.

Mijałem wielu ludzi, głównie kobiety. Szły samotnie, lub w małych grupkach. Mężczyzn prawie w ogóle nie było widać, a jeśli już, to tylko jako osoby komuś towarzyszące, albo kogoś wspomagające. Nie dziwiło mnie to, gdyż wiadomym jest, że do cypryjskiej bogini gromadnie garną się nie oni, a właśnie one, te zawiedzione, wzgardzone, szukające pomocy w nieodwzajemnionej miłości, niosące ofiary z prośbami o użyczenie sposobów na usidlenie swych wybranków. Przyglądałem się im z ciekawością, zauważając ze zdumieniem, że było wśród nich wiele całkiem urodziwych dziewcząt, które chyba nie skarżyły się na brak zalotników. Cóż, nie od kształtnych wdzięków zależy jednak wzajemność. Nie wystarczy piękna fasada i bogate zdobienia, pozornie imponującej z zewnątrz budowli, kiedy wnętrze okaże się niezbyt zachęcające. Pomny własnych doświadczeń, wiedziałem dobrze, że zasada ta znakomicie sprawdza się i na ludziach. A już kobiety doprowadziły sztukę owych pozorów na wyżyny niedościgłej doskonałości. No, i proszę, jak to się kończy!

Im bliżej świątyni, tym tłum bardziej zwalniał, a przez to i gęstniał. Niosła mnie fala niewieścich potrzeb, żalów, nadziei. Nie miałem pomysłu, co zrobię, gdy już dojdziemy do dziedzińca, przed kolumny. Zamierzałem pozostać jedynie widzem, obserwatorem zwyczaju, a nie uczestnikiem jakichkolwiek rytuałów. Kobiety trzymały w rękach przygotowane zawczasu maleńkie karteczki z wypisanymi prośbami, niosły ofiarne kwiaty, tłoczyły się, czekając swej chwili. Na szczęście szedłem nieco z boku, nie dając się wciągnąć w środek tego ludzkiego nurtu. O wejściu do samej świątyni, a już zwłaszcza na wewnętrzny dziedziniec, nie było mowy. Zresztą, ciekawiło mnie samo sanktuarium, nie zanosiłem przecież przed oblicze bogini żadnej własnej miłosnej troski. W tych jednak warunkach zamysł, by choć przez chwilę samotnie poddać się duchowi greckich legend, mitów i symboli, próbując odczytać w tych murach ich wielkość i sens, okazał się całkowicie chybiony.

Zatrzymałem się więc, i zacząłem rozglądać, gdzie by tu znaleźć miejsce, z którego dałoby się obejrzeć z pewnego oddalenia owo masowe pielgrzymowanie w poszukiwaniu łaskawości kapryśnej córki Zeusa. Kobiety coraz silniej popadać zaczęły w ów osobliwy stan, jaki towarzyszy poddaniu się modlitewnej magii. U progu świątyni pojawiły się młode kapłanki, rozpoczynając przygotowania do zapanowania nad tym tłumem według przepisanego obrzędu składania ofiar. Ustał gwar, wszyscy karnie czekali, na to, co im zostanie przedstawione i zalecone.

Stałem dość daleko od nich, więc niewiele mogłem dostrzec. Naraz przypomniałem sobie tamto popołudnie nad brzegiem jeziora, obok małego miasteczka w Judei. Wtedy też byłem przypadkowym przybyszem znikąd, ale przecież kierowany jakimś dziwnym zrządzeniem losu trafiłem na spotkanie miejscowych biedaków z dziwnym człowiekiem w prostych szatach, i z jego towarzyszami. Tam również odbywało się coś na podobieństwo ludowego misterium, tyle że całkowicie dla mnie niepojętego, obcego, lecz poruszającego swą niezwykłością. Niewiele widziałem, nic nie słyszałem, i tym tłumaczyłem sobie niemożność zrozumienia w czym tkwiła zagadka tamtego zgromadzenia. Tu wiedziałem o co chodzi, znałem przecież historię i mity, a więc i cel modłów był dla mnie jasny. Nie czułem jednak żadnego ducha tajemnicy, zagadkowości, było tylko oczekiwanie na dopełnienie zwyczajowych rytuałów. Reszta zależała od kaprysu bogini.

Kapłanki nie miały tu nic do zrobienia ponad to, by pilnować porządku i poprawności obyczaju. Odbywało się to na sposób uświęcony tradycją, niebywale widowiskowy, nic nie zdawano na przypadek. Nikt nie chodził swobodnie między zgromadzonymi, nikt im niczego nie ofiarował, odbierano tylko od przybyłych to, co sami przynieśli. Wspomniałem owych rozdających wtedy w Betsaidzie chleb i ryby, znów stanął mi przed oczami uśmiech człowieka, z którym przez krótką chwilę patrzeliśmy sobie w oczy. Czy jego gest miał jakieś ukryte znaczenie? Jeśli nawet tak było, to nie mogłem go pojąć, nie mając dlań żadnego odniesienia. Tu wszystko rozumiałem, byłem w stanie wyjaśnić co się działo, dlaczego i skąd to się bierze, i czemu służy.

A przecież w porównaniu z tamtym doświadczeniem, czegoś mi teraz brakowało. Zaskoczyło mnie, jak obojętnie patrzyłem na to, co inni przeżywali z takim namaszczeniem. Przyszła mi do głowy myśl, dziwna, lecz chyba dobrze tłumacząca ową różnice. Tu, w obliczu bóstwa, każdy był sam, tylko ze sobą, ze swoim smutkiem, i swoją nadzieją na załatwienie konkretnej sprawy. Tam również czuło się jakąś nadzieję, tyle że wspólną, łączącą zebranych w jedną całość. Skupiała się na człowieku, który zdawał się o niej wiedzieć, i coś o niej mówić. Garnięto się do niego bez darów, choć zapewne również prosząc o pomoc. Ale w jakiej sprawie? Nie umiałem odpowiedzieć sobie na to pytanie. Lecz jakaś odpowiedź być przecież musiała.

Wspomnienie uleciało równie szybko, jak się pojawiło. Zszedłem na bok, i po chwili wahania ruszyłem w górę, wokół gaju, jaki otaczał świątynię, zamykając ją szczelnie w kręgu wielkich drzew i gęstych krzewów. Naraz, w ścianie zieleni, dostrzegłem coś jakby szczelinę, niewidoczną z oddalenia, a i z bliska ledwo zaznaczającą się między gęstymi zaroślami.  Podszedłem do niej i zauważyłem, że daje początek biegnącej w głąb wąziutkiej, ledwo odcinającej się na ziemi ścieżce. Bez zastanowienia, wręcz odruchowo, wsunąłem się do środka i, przemykając między gałęziami i liśćmi, ruszyłem tym tropem, nie bez lekkiej jednak obawy, czy aby dobrze robię.

Niebawem dróżka wyprowadziła mnie na drugi skraj tego żywego muru, z którego wyszedłem na otwartą przestrzeń. Ujrzałem piękny ogród, a nieco dalej pustą, półkolistą polankę, porośniętą świeżo ściętą trawą. Rozglądając się dokoła, powoli zacząłem krążyć pomiędzy kwietnikami, zmierzając mimowolnie w stronę widocznego jeszcze dalej domu. Uznałem, że tam właśnie muszą mieszkać kapłanki, a myśl ta napełniła mnie niepokojem o to, jak skończy się ta awantura, gdy ktoś stamtąd dostrzeże obcego, kręcącego się po miejscach, skrytych dla postronnych.

Zaraz przypomniałem sobie, też jakie kary spadały na mężczyzn, naruszających spokój świętych miejsc Afrodyty. Nie każdy uchodził żywy, choć przed śmiercią zażywał niezwykłych przeżyć w szalonych misteriach, kiedy to kapłanki, po uprzednim przygotowaniu wybranka, najpierw gromadnie używały sobie z nim do woli, a potem pozbawiały męskości. Miałem do wyboru – albo natychmiast zawrócić tą samą drogą, którą przyszedłem, albo zdać się na szczęśliwy los i dokładniej obejrzeć to, co mnie otaczało. A było na co patrzeć!

Dokoła polany stały posągi naturalnej wielkości, przedstawiające sceny miłosne, nader wyszukane, by nie rzec wyuzdane. Przykuwały wzrok nie tylko swoim pięknem jako dzieła sztuki, ale i niezwykłością treści. Mężczyźni i kobiety trwali spleceni na tyle sposobów, na ile pozwalała nie tylko wyobraźnia, ale wręcz zdolność i wytrzymałość ludzkich ciał. Z wielkim ukontentowaniem przechadzałem się wokół tych postaci, zastygłych w pozach zgoła niewiarygodnych. Doprawdy, wspaniałe miejsce urządziły sobie kapłanki na swe świątynne praktyki! Cóż, ich bogini nie należała do wstydliwych, czy powściągliwych. Czułem silne poruszenie zmysłów, ale i rozbawienie, które pospołu narastały we mnie w miarę jak stawałem przed kolejnymi posągami, i studiowałem pary, utrwalone w pozłacanym drewnie i marmurze. Obchodziłem je z boku, i od tyłu, podziwiając również kunszt z jakim zostały wykonane. W tym zapamiętałym studiowaniu wzorów miłosnej zmysłowości zapomniałem, niestety, o upływającym czasie. Zawiodła mnie również czujność.

– Kogóż my tu mamy? – usłyszałem za plecami kobiecy głos, pobrzmiewający nutą irytacji, wszelako z domieszką ciekawości. – Kim jesteś, panie, że śmiesz zakłócać święty obyczaj i nasz spokój? – zabrzmiało to surowo i stanowczo.

Natychmiast odwróciłem się i zamarłem w milczeniu, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Od strony domu podchodziła do mnie kobieta, której widok budził uczucia nad wyraz gorące. Ubrana była w suknię z cieniutkiego jedwabiu, przepasaną równie jedwabnym paskiem i z jedwabną opaską na czole. Stopy obute miała w proste, acz złocone sandały, Już sam ubiór przyprawiał o zawrót głowy, gdyż rzadko spotykało się takie bogactwo kobiecego stroju, nawet na wielkich dworach. Tym bardziej wzbudził mój podziw, że rozpoznałem ów sławetny, a jakże rzadki i drogi jedwab, szczególnym sposobem doskonalony przez kobiety z wyspy Kos, znane ze swych rozwiązłych obyczajów.

Ale nie tylko on sprawiał niezwykłe wrażenie, lecz to, co sobą zakrywał, a właściwie odsłaniał. Zbliżając się w moją stronę, kapłanka – bo musiała to przecież być kapłanka! – szła pod światło słońca, co powodowało, iż szlachetny, delikatny materiał prześwitywał tak, że wydawała się być naga. Widok ten onieśmielał i zniewalał. Miałem na tyle przytomności umysłu, iż skłoniłem się nisko, trwając tak do chwili, gdy stanęła tuż przede mną.

– Pani, wiem, jak wielka jest moja wina. Jeśli nie możesz jej wybaczyć, to, widząc jej ogrom, zechciej przynajmniej uwierzyć, jak bardzo mnie w tej chwili przytłacza – spróbowałem stawić czoła sytuacji przynajmniej grą słów. Bałem się jednak, że tego nie wystarczy, by wywinąć się z opresji, w jaką sam się wpakowałem.

– Mówić potrafisz gładko, lecz nie sądzę, byś tak łatwo zdołał się wytłumaczyć ze swej haniebnej bezczelności – ton lekko złagodniał, lecz nadal zatrącał złością.

Podniosłem głowę i spojrzałem na nią, wciąż obawiając się najgorszego. Była piękna i młoda, acz młodością już nie dziewczęcą, ile dojrzałą, i pewną swej siły. Raczej pełna, niż smukła, o niemal doskonałych proporcjach kształtów, nie sprawiała wrażenia wyniosłej kapłanki, obnoszącej się ze swym dostojeństwem. Otaczała ja aura przyczajonej, dominującej kobiecości, nad która panowała, i którą zapewne potrafiła narzucać innym. Jeśli więc zechce, stanie się albo groźna, albo okaże łagodną łaskawość. Czekałem na decyzję, jaką przecież musiała teraz wobec mnie podjąć. Jak jej zatem nie rozdrażnić, zachowując jednocześnie i honor, i stanowczość?

– Tłumaczyć mnie może jedynie nieodparte pragnienie złożenia hołdu córce Zeusa i przekonania się, jak słuszną jest sława, jaką cieszy się w kraju jej syna, skąd przybywam. Chciałbym wierzyć, że to wyjaśnienie, choć wyda ci się, pani, może nieporadne, znajdzie u ciebie tyle zrozumienia, iż w swej dobroci zechcesz nieco powściągnąć słuszny, zaiste, gniew – dobierałem okrągłe słowa tak, by po równo ukoić dumę kapłanki, ale i poruszyć dobre uczucie w sercu kobiety.

– To nie usprawiedliwia twego samowolnego tu wtargnięcia. Nie jesteśmy w Rzymie gdzie, jak słyszałam, można dla kaprysu nachodzić każdą świątynię – odparła z przyganą, wszelko pojąwszy skąd jestem.

– To, co naganne, nie zawsze wynika ze złej woli, pani. Jeśli nawet nie jest godne pochwały, to przecież nie musi być od razu karane. Chwila zastanowienia pozwala wtedy zrozumieć okoliczności i intencje, dając sposobność łagodzenia najsurowszych nawet wyroków – przyznając jej rację, spróbowałem odwołać się do jej wspaniałomyślności.

– Czy nie za wiele aby ode mnie wymagasz? – najwyraźniej przyjęła ten obronny wybieg za pretekst do dalszej rozmowy. Wzbudziło to we mnie nadzieję na załagodzenie sprawy, przynamniej na tyle, by wyjść stąd całym i zdrowym.

– Nie mam prawa niczego wymagać, mogę tylko oczekiwać, pani, co postanowisz – każda kobieta, kapłanka, czy nie kapłanka, lubi oznaki męskiej podległości, nawet jeśli wie, że są tylko częścią gry pozorów.

– Moja decyzja nie może być całkiem wolna od tego, co mi narzuca powinność – odparła stanowczo. – Lecz mogę ją przecież jeszcze odwlec, by uniknąć pochopnego sądu – dodała już łagodniej, z lekkim uśmiechem. – Nie jesteśmy ani okrutne, ani głupio mściwe.

– Nie wiem, co bardziej w tobie podziwiać, pani, urodę postaci, czy kryjący się w niej rozum – powiedziawszy to w odruchu ulgi, wystraszyłem się, czy aby nie posłużyłem się zbyt płaskim pochlebstwem.

– Wielkie, widzę, masz doświadczenie w prowadzeniu światowych rozmów – kapłanka roześmiała się. – Nie myśl, że mnie tym zwiedziesz. Ale zaciekawiasz. – Zaczęła powoli krążyć wokół mnie, oglądając bez skrępowania od stóp do głów. – Wygląd i dworskie obycie pokazują niebagatelne pochodzenie, a wymowa i bystrość umysłu świadczą o doskonałej edukacji. Nie wydajesz się być próżnym paniczykiem, szukającym mocnych wrażeń w zgubnym podpatrywaniu białogłów w lesie – zakończyła przywołaniem sławetnej tragedii, okraszając to nader wymownym uśmieszkiem.

Choć posłużyła się poetycka greką, to przecież mówiła spokojnie, rzeczowo, jakby oceniając towar na targu osobliwości. Czułem się niczym królik przed głową węża, oczekujący na pożarcie. Z pozoru nie wyglądało to groźnie, raczej jak oglądana z oddalenia scena miłej sielanki, w której oto dwoje ludzi, spotkawszy się w pięknym gaju, przystąpiło do odwiecznej gry między mężczyzną, a kobietą. Byłem zdany na jej łaskę. Mogła w każdej chwili podnieść alarm i przywołać na pomoc swe towarzyszki w nieprzewidywalnej ilości. Nadto na zewnątrz kłębił się tłum rozmodlonych kobiet, a te, na jedno wezwanie, ze świętym oburzeniem, wkroczyłyby do akcji ze skutkiem dla mnie raczej niewesołym. Przyjąłem więc bierną postawę oczekiwania, starając się nie okazywać nic więcej ponad zwyczajowy szacunek, jaki należy się gospodarzowi ze strony gościa.

– Jedyne, czego szukam, pani, to wiedza, a to nie ma nic wspólnego z oddawaniem się błahym uciechom, czy zaspokajaniem chwilowej ciekawości – nie tyle broniłem się, ile zaproponowałem wymianę opinii w duchu jak najbardziej pojednawczym.

– Takie poszukiwania bywają niekiedy niebezpieczne – przerwała z lekką domieszką kobiecej kokieterii, wciąż studiując mnie wzrokiem.

– Niemniej każda kolejna ich próba przekonuje badacza, że warto je podejmować mimo wysokiej ceny, jaką można za to zapłacić. Nie sądzisz, pani, że lepiej ryzykować, by czegoś się nauczyć, niż bezmyślnie cieszyć się, i żyć jako głupiec? – odwróciłem się tak, by spojrzeć jej w twarz, i przerwać te niemiłe dla mnie oględziny.

– Nie każda wiedza przeznaczona jest dla profanów. Kto samowolnie sięga, po to, co powinno pozostać zakryte, naraża się na gniew bogów. Twój argument brzmi pięknie, lecz nie jest zbyt przekonujący – z zadowoleniem bawiła się mną jak kot z myszą. Ale nie wyczułem w jej słowach bezpośredniej groźby, raczej chęć zachowania przewagi w rozmowie.

– Nie znamy woli bogów, czasami miewają swoje zamysły, dla nas niepojęte. Nie ośmieliłbym się twierdzić, że jestem w stanie je przeniknąć, albo w pełni zrozumieć – odparowałem z udawaną bezradnością. – Nieprzewidywalni bywają nie tylko oni – dodałem nieco wyzywająco – więc ta zasada ma także wymiar ludzki.

– Czyżbyś mówił o sobie, i o twoim tu najściu? – spytała

Ta wymiana zdań chyba ją rozbawiła, bo zaczęła zachowywać się bardziej naturalnie, tak w gestach, jak i w mowie. Kobieca ciekawość zwolna poczęła brać górę nad kapłańską powagą. Nie byłem jednak pewny, czy nie zamieni się w niebezpieczną zaborczość, o jaką posądza się mieszkanki każdej świątyni miłości. Gdyby zechciała wykorzystać swą przewagę, szukając dla niej zaspokojenia, wówczas byłbym w wielkim kłopocie. Trzeba mi było mieć się wciąż na baczności.

– Chcę wierzyć, pani, że wspaniałomyślnie uznasz me wyjaśnienia za wystarczające. I wybaczysz despekt, jakim uczynił, pozwalając mimowolnemu intruzowi oddalić się w pokoju.

– Prędko chciałbyś się wywinąć, panie rzymianinie – niespodziewanie zabrzmiało to wręcz zaczepnie, w duchu bardziej dworskim, niż świątynnym. – I zbyt łatwo – zmiana tonu była tyleż gwałtowna, co wymowna.

Stanąłem w obliczu wyzwania, jakiego się nie spodziewałem. Oto spotkanie z dostojną strażniczką świątyni, dziwnie szybko przybierało obrót, niewiele mający wspólnego z czcigodnym kapłaństwem. Przypomniałem sobie, że Strabon utrzymywał w swych pismach, iż niegdyś rządziły tu Amazonki, które, jak wiadomo, traktowały mężczyzn w sposób daleko odbiegający od przyjaznego. Obcowanie z nimi kończyło się dla śmiałków zgoła fatalnie. Co prawda, żartowano, że stary uczony lubi puszczać wodzy fantazji, lecz w tym momencie skłonny byłem dać wiarę jego zdaniu? A miałem ku temu wszelkie podstawy.

Mimo okazywanego spokoju, walczyły we mnie ze sobą równo przemieszane uczucia zrozumiałej obawy, ale i narastającej pożądliwości. Bo oto stała teraz przede mną, kobieta piękna, uwodzicielska nie tylko przez swą nagość pod prześwitująca suknią, ale i przez całą postawę, przyspieszony oddech, zmysłowe spowolnienie gestów. Nagle zdałem sobie sprawę, że wyszła do mnie w stroju, który musiała założyć przecież specjalnie, dojrzawszy wcześniej obcego mężczyznę, kręcącego się po ogrodzie. Na co dzień nie chodzi się po domu w drogich jedwabiach! A to świadczyło o jej zamiarach, które, przebiegle ukryte pod formą kapłańskich napomnień, objawiały swą naturę aż nadto wymownie. W tej dwoistości postaci, w jednej osobie zawarta była zarówno pokusa, jak i usprawiedliwienie poddania się jej sile. Nie za bardzo wiedziałem, co robić. Zapadło milczenie. Dziwna to była chwila. Później zdałem sobie sprawę, że była to chwila próby.

Wystarczył bowiem jeden mały ruch, jedno wyciągnięcie ręki, a przekroczylibyśmy granicę, za którą wzajemne przyciąganie, okazałoby się silniejsze niż mój lęk, i jej z trudem już hamowana powściągliwość. Takie rzeczy się wie, gdy się dzieją, gdy na jedno uderzenie serca zastygają w oczekiwaniu jakiegoś dalszego ciągu. Staliśmy bardzo blisko siebie, i obydwoje doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, co się właśnie rozgrywa. W takim momencie krótka, ulotna wymiana spojrzeń, zamienia się w długą rozmowę, w której jakże wiele może zostać powiedziane, obiecane, zaoferowane. Gdyby nie była kapłanką, gdyby nie okoliczności, nie miejsce, w jakim się znalazłem, kto wie, jak by to dalej się potoczyło. Zadziałał jednak we mnie odruch samoobrony, wręcz ucieczki. Odsunąłem się na bezpieczną odległość, magia uleciała, został tylko lekki zawrót głowy, i ślad zapachu kobiecej gotowości.

– Nie szukam wybiegu, pani – podjąłem wątek rozmowy. – Myślę, że znalazłem to, czego szukałem, choć nie wiem, czy na to zasłużyłem – ta gra w dwuznaczność zaczęła mnie już męczyć. – Proszę więc, pozwól, bym wrócił stąd tak samo bezpiecznie, jak niebezpiecznym było przekroczenie granicy tego ogrodu – zakończyłem wyraźną odmową zmiany charakteru naszego spotkania.

– A powiadają, że rzymianie to zdobywcy – odrzucona kobieta ma do wyboru albo popaść w furię, albo w chłodną, jadowitą złośliwość, co na jedno wychodzi. Wybrała to drugie. –. Ale tak wtargnąć, i uciec? Jakież to prostackie! Doprawdy, wasi bogowie powinni lepiej wybierać sobie swoich protegowanych – włożyła w te słowa tyle wyniosłej pogardy, że powinienem był poczuć się jak zbesztany niewolnik. Zezłościło mnie to.

– Przykro mi, że nie znalazłem uznania w twych oczach, pani. Nie staram się wkupić w twoje łaski za wszelką cenę – podkreśliłem z naciskiem ostatnie słowa. – Zresztą, obydwoje wiemy, że rola ulubieńca zwycięskiej bogini potrafi skończyć się niezbyt dla niego szczęśliwie – nie można było chyba przedstawić sprawy bardziej jasno i wyraźnie.

– Lecz niewybaczalnym błędem jest narażać się na jej gniew – odparła znacząco, próbując raz jeszcze podjąć grę.

– Zatem proszę, byś, jako jej kapłanka, zechciała się za mną wstawić, i mnie przed nim obronić – był to już ostatni argument, jakim mogłem się posłużyć, nie nazywając rzeczy po imieniu. Reszta należała do niej.

Znów zapadła cisza. Nie mogłem ot, tak sobie, odwrócić się i odejść, byłoby to niegrzeczne, i jeszcze bardziej by ją rozzłościło. Stała bez ruchu, nie wykonała żadnego gestu, wskazującego na chęć wszczęcia awantury. Szukała zapewne słów, które, uwalniając mnie stąd, stawiałyby ją jednak wyżej ode mnie. W mgnieniu oka, bez widocznego znaku, przeistoczyła się w zupełnie inną osobę. Zniknęła wabiąca kobiecość, ulotność chwili, powiało chłodem i dostojeństwem.

– To, że teraz odejdziesz nie znaczy, że w przyszłości nie dosięgnie cię należna ci kara. Nie tylko bowiem zuchwale ośmieliłeś się zakłócić spokój tego miejsca, i to w jakże barbarzyński sposób. Lecz znalazłszy się tu nie pojąłeś, że nie tylko wola rządzi światem – w aluzji ukryła złość zawiedzionej, niezaspokojonej kobiety. – Dlatego powiadam ci, że nadejdzie chwila, gdy przez swą siłę i nadmiar rozwagi stracisz to, co zapragniesz przy sobie zatrzymać. Przeznaczone ci będzie wieczne niespełnienie miłości – cedziła słowa powoli i dobitnie.

Tyrada, jaką wygłosiła, poparta kilkoma teatralnymi gestami, nie uczyniła na mnie większego wrażenia. Słyszałem w życiu niejedno chybione proroctwo, widywałem rytuały augurów, i nigdy mnie te widowiska zbytnio nie poruszały. Piękność w jedwabiach odegrała swoją kapłańską rolę, ale przemówiła w sposób aż nadto kobiecy. Rozsierdzona odrzuceniem zaoferowanych wdzięków, postanowiła przewrotnie wzbudzić we mnie żal za czymś, co właśnie odtrąciłem. Jednocześnie, w swej próżności, wyobraziła sobie, że zasieje w mej duszy zwątpienie, iż kiedykolwiek uda mi się przeżyć coś równie wspaniałego, jak ofiara, jaką zamierzała mi wspaniałomyślnie złożyć.  „Nie chciałeś, to nigdy już czegoś takiego mieć nie będziesz” – zdawała się życzyć mi złośliwie na pożegnanie. Uznałem, że nie dam po sobie poznać, jak puste wydały mi się te dąsy, i że przyjmuję je za dobrą monetę. Jeszcze tego brakowało, bym nieopatrznie ujawnił, jak mało mnie obeszła jej wróżba.

– Pani, darując mi życie, bezlitośnie odbierasz nadzieję na doznanie w nim tego, co ludzie od zawsze uważali za najpiękniejsze. Ale przyjmuję twój wyrok, choć z ciężkim sercem – postarałem się, by zabrzmiało to zarówno górnolotnie, jak i pokornie, acz nie za bardzo uniżenie czy boleściwie. To, co miało być sielanką, zamieniło się w farsę.

– Zatem odejdź – zarządziła wyniośle, po czym odwróciła się, i powoli ruszyła w stronę domu. Na chwilę jeszcze się zatrzymała, spojrzała przez ramie. – I nie kuś dłużej złego losu, jaki cię tu przygnał – były to jej ostatnie słowa, Nie tyle mnie nimi pożegnała, ile ofuknęła, niczym rozgniewana kotka.

Szybo wycofałem się w stronę muru zieleni, przez który tu przeszedłem. Chciałem zejść jej z oczu, zniknąć, zanim przyszłoby jej nagle do głowy zmienić zdanie. Zgoda na moje odejście mogła być przecież tylko podstępnym wybiegiem, lub chwilowym kaprysem. Odnalazłem miejsce, z którego prowadziła ścieżka na zewnątrz, lecz przed wejściem na nią odwróciłem się, by raz jeszcze ogarnąć wzrokiem piękny widok świątynnego gaju. Kobieta stała przy posągach, zwrócona bokiem w moją stronę. Naraz naszła mnie myśl, że oto na jednym z takich postumentów mogłaby znaleźć się scena, w której to my, oboje, uwiecznieni w kamieniu, trwalibyśmy w jakiejś niezwykłej pozie. Wyobrażenie to wielce mnie rozbawiło, ale i na długo zapadło w pamięć. Przyznam, że później powracało niejednokrotnie, tyle że za każdym razem kombinacja figur była nieco inna. Doświadczenie tego dnia utrwaliło się więc we mnie silniej, niż mógłbym się spodziewać po krótkiej wizycie w świątyni niesfornej bogini.

Wydostawszy się na wolność po drugiej stronie ściany drzew, usiadłem, żeby nieco ochłonąć. Dopiero teraz poczułem, ile panowania nad sobą kosztowało mnie wywinięcie się z tamtej trudnej sytuacji. Czy rzeczywiście była aż tak niebezpieczna? Może to tylko imaginacja, zrodzona z legend i mitów? Może za ich przyczyną przydałem grozy czemuś, co było tylko przypadkowym spotkaniem z piękną kobietą, zakończonym brakiem miłosnego finału? Ileż rzeczy w życiu nabiera osobliwego sensu tylko dlatego, że przydajemy im znaczenie, jakie narzuca nie własne doświadczenie, nie rzetelna wiedza, lecz jedynie zwyczaj i wychowanie? Czymże jest wiara w przeznaczenie, lub los, dany z woli bogów? Jakie cele zwykły im przyświecać, gdy w swej doskonałości raczą bawią się nami, jak przy grze w kości? Ich gniewne, lub łaskawe nastroje aż nadto przypominają wtedy ludzkie przywary. Co zatem powoduje, że mają nad nami taką władzę? Czy aby to nie my sami im ją nadajemy? Czy to nie nasza wyobraźnia udziela im poważania i czci, ich dziełom, i ich prawom?

Wspomniałem wczorajszą rozmowę z Marosem. Dwójka bogów – Asklepios i Afrodyta. Mity i tradycja w ciągłym trwaniu. Tam kapłan-uczony, kapłan-mędrzec, a tu kapłanka-zalotnica, wszakże jednakowo odwołujący się do tej samej greckiej poezji. Tyle, że tam wiedza, rozum i dusza, tu ciało, a nade wszystko pożądanie. Co bardziej nami porusza? Czułem, że moje myśli krążą wokół jakiejś prawdy, której nie potrafię jednak nie tylko pochwycić, ale nawet nazwać. Zrezygnowałem z tych ćwiczeń umysłu, powoli wstałem i ruszyłem w powrotną drogę do miasta. Ze wzniesienia, na jakim stałem, widać było w oddali portową wieżę, dokąd trzeba było mi się kierować, by zdążyć na czas przed odpływem statku, mającego wywieść mnie z wyspy.

8. O kobietach, bogach, i piratach różnego rodzaju

Zbliżając się do portu, zszedłem z głównego traktu na wąską ulicę, prowadzącą wzdłuż nabrzeża. Były tam rybackie gospodarstwa, trochę rzemieślniczych warsztatów, wreszcie nędzne tawerny, skąd docierały po równo opary biedy, jak i odgłosy nieskrępowanej wesołości. O tej porze miejscowych było niewielu. Po większej części krążyli tu marynarze, którym dano trochę wolnego czasu, by nieco zabawili się przed czekającą ich dalszą podróżą. Trafiali się szukający nowego zajęcia, ale po większej części ci, szukający taniej i szybkiej rozrywki, spragnieni prostych uciech z portowymi dziewkami. Chętnych, młodych dziewcząt i kobiet w różnym wieku było w bród, kręciły się dokoła, szukając zarobku. W całej tej lokalnej menażerii nie mogło zabraknąć hałaśliwej, obszarpanej dzieciarni, zwierzaków, złodziejaszków, wszelkiej mizeroty, jaką można zobaczyć w takich miejscach.

Mijając to siedlisko biedy, ciężkiej harówki i taniej zabawy, zastanawiałem się nad tym, jak niezwykle przyszło mi spędzić te dwa dni na Pafos. Z jednej strony bogate miasto, stare świątynie, niezwykłe postacie, zachowana tradycja dawnej świetności, z drugiej zaś – bezimienna, ludzka masa, kotłująca się w marnej codzienności. Obydwa przeciwieństwa tworzyły jednak niedającą się rozdzielić całość, wzajemnie się uzupełniały, gdyż nie mogły istnieć jedno bez drugiego. Wyspa, niczym stacja postojowa na wielkim szlaku, pełna była wędrujących ludzi, statków, towarów, przechodzących z rąk do rąk. Nieustanny gwar, krzątanina, ludzki pot, wszystko podszyte namiętnościami, chciwością, ale przecież i nadzieją na wykrojenie sobie w życiu choćby kilku chwil ulotnej radości.

Takich miejsc w cesarstwie jest bez liku. Zewsząd płyną pieniądze w każdej monecie, jaką zna świat. Mieszają się ludy różnych krain, po tej stronie morza przeważają Grecy i Fenicjanie, Syryjczycy wszelkich odmian, wreszcie Persowie. Co znamienne, Rzymian widzi się tu niewielu, jedynie wojskowych, żeglarzy, drobnych urzędników. Ale przecież to potęga Rzymu nadaje temu ruch i siłę. W tym pozornym chaosie, to jego wola wyzwala ludzkie działania, myśli i uczucia. Armia bez silnego wodza marnieje, gubi się w polu i walce, wreszcie rozpada i przegrywa bitwy. W wielkich państwach jest tak samo. Musi być jedno dowództwo, które spaja ogromne, rozproszone rzesze ludzi, nadając sens ich życiowemu istnieniu przez fakt, iż ustanawia w nim jakiś ład i swoje prawa. Ono też strzeże ich, i wymaga ich przestrzegania.  Kto się na to nie godzi, buntuje, lub wyłamuje z szeregu, ten ginie – czy będzie to jeden człowiek, czy obcy lud, czy nawet cały naród. Tak było, jest, i będzie. Taka jest natura rzeczy, i nie sposób wymyślić, ba, nawet wyobrazić sobie pomysłu na odmianę jej porządku.

Mimo gorąca i pobudzenia krwi długim marszem, ochłonąłem już z wrażeń, jakich dostarczyła mi przygoda w świątyni Afrodyty. Teraz, gdym spokojniej wspominał sytuację, w jaką się wpędziłem, gnany ciekawością, zastanawiałem się, co też bardziej skłoniło mnie do powściągliwości w obliczu kiepsko skrywanych zalotów pięknej i chutliwej hetery, przystrojonej w jedwabne szaty. Czy to strach, wykarmiony znajomością tradycji o niebezpiecznych praktykach kapłanek, czy też może rozum, nakazujący dochowanie wierności cnocie panowania nad sobą? Doszedłem do wniosku, że jednak chyba to pierwsze, gdyż nie raz przecież w życiu zdarzało mi się, że rozbudzona pożądliwość brała górę nad rozsądkiem.

Przez krótkie jeszcze lata młodości po wielokroć popadałem w kłopoty z kobietami. Swoboda rzymskich obyczajów stwarza niezliczone sposobności zaznawania miłostek, tyle że bez zgubnych następstw. Jedyne, czym można u nas przypłacić takie przygody, to albo złość i zraniona duma porzuconej kochanki – co daje się jednak jakoś ukoić bogatą odprawą – albo lamenty kobiet, srodze zawiedzionych w ich wygórowanych oczekiwaniach. To zresztą też da się ułagodzić kilkoma błyskotkami.

Cóż, jestem synem jednego z najbogatszych ludzi w Rzymie, więc trudno się dziwić, że nasze kobiety zarzucają na mnie sieci, by złowić tak cenny nabytek. Był czas, gdy wielce mnie podniecała ta gra, i z ochotą wdawałem się w rozmaite potyczki z kobiecą przebiegłością. Zwykle wychodziłem z nich zwycięsko, co nie znaczy, ze nie poobijany na duszy, lub ogołacany ze sporych ilości złota. Nigdy jednak nie przekroczyłem granicy skandalu, który narażałby dobre imię rodziny, lub powodował podważenie dobrej o mnie opinii. Co więcej, w kręgach, w jakich się obracam, takie świadectwa młodzieńczej jurności przydają dziedzicowi wielkiej fortuny szczególnej chwały.

Tylko raz w życiu uległem uczuciu, które zaślepiło mnie na tyle, że gotów byłem bez reszty mu się poddać, zapominając o względach rozumu, i tracąc miarę w zachowaniach. Nie przynosiły skutku ani ojcowskie przestrogi, ani nawet wyraźne oznaki wyrachowania młodej kobiety, w której nieopatrznie ulokowałem swe miłosne nadzieje. Z mojej strony było to, oczywiście, poddanie się puszczonej samopas wyobraźni, owej szczególnej zdatności do niedostrzegania fałszu nawet tam, gdzie jest widoczny gołym okiem dla każdego, tylko nie dla samego zaślepionego ułudą.

Kto wie, jak by się to skończyło, gdyby nie brak ostrożności ze strony niefortunnie pokochanej młódki, a także jej zanadto już publicznie okazywana chełpliwość z przewidywanego sukcesu, i pewność zysków, jakich się spodziewała? Jeden z przyjaciół dostarczył mi na to niezbitych dowodów, które zrazu z oburzeniem odrzuciłem, lecz które zasiały w mej duszy niepokój, i zrozumiałą podejrzliwość. Jej, z kolei, pewnej już swego, przytrafiło się raz otwarcie zaniechać pozorów, co przypadkiem zresztą podejrzałem i podsłuchałem. Od tej chwili mój rozum, wywichnięty z zawiasów, począł wracać na swoje miejsce. Szalę przeważyła argumentacja ojca, który odwołał się do moich marzeń o podróżach. Uzmysłowił mi, że ktoś, kto zamierza wyprawiać się w świat na długie miesiące, a może nawet i lata, nie powinien wiązać sobie rąk, czy brać na siebie obowiązków, którym nie będzie mógł sprostać. Albo jedno, albo drugie. W takich okolicznościach, liczenie na stałość uczuć i trwałość ewentualnego związku, to jak wybieranie wody sitem.

Ponieważ plany wyjazdu z wolna nabierały konkretnych kształtów, ojcowskie rady trafiły mi do przekonania. Nie od rzeczy będzie też wspomnieć o matce, która dość subtelnie, ale jednak stanowczo wybijała mi z głowy te niefortunne amory. Połączone wysiłki rodziców przyniosły właściwe efekty, zwłaszcza że każde z nich, na swój sposób, podtrzymywało we mnie pasję przyszłego wędrowca. Była w tym wielka ich życiowa mądrość. Z jednej bowiem pasji można wyleczyć się tylko inną, równie silną i absorbującą wszystkie myśli i pragnienia. Przemogłem się i dałem sobie spokój z zabieganiem o względy kobiety, grającej ze mną znaczonymi przecież kośćmi.

Najpierw ją to zdumiało, potem zaniepokoiło, wreszcie rozzłościło. Zdobycz wymknęła jej się z rąk, nie pomagały umizgi i drobne intrygi, więc nie mogło skończyć się inaczej, jak dzikimi pretensjami, obelgami, wreszcie publiczną obmową. Obyło się bez żadnych złych następstw na towarzyskim forum, u wielu znalazłem wręcz wsparcie i zrozumienie, zwłaszcza w obliczu brewerii, jakie wyczyniała moja nieudana wybranka. Im bardziej brnęła w swoje głupie zacietrzewienie, tym szybciej wyzwalałem się spod czarów, jakie na mnie rzuciła. Sprawa umarła śmiercią naturalną, rzymski światek zajął się kolejnymi nowinkami, których przecież nigdy u nas nie brakuje. Pozostał mi po tej przygodzie pewien niesmak do samego siebie, a i silne postanowienie, by w przyszłości rozważniej przyglądać się poruszeniom własnej uczuciowości.

Odwiedziny w świątyni na wzgórzu, połączone z obserwowaniem prostackich zabaw w tawernach w drodze do portu, zburzyło mój obraz piękna mitologicznej tradycji, jaką karmi się nas od dzieciństwa. Boska Afrodyta, wcielenie wzniosłej, nieposkromionej miłości, ukazała swe prawdziwe oblicze pierwotnej zmysłowości. Niezależnie od tego, czy odziana w zdobny strój wyniosłej kapłanki, czy w zgrzebne łachmany portowej dziewki, zawsze idzie jej o to samo – o poddanie się zachłanności natury, zatracenie się w niej bez reszty. Posągi w świątynnym gaju nie pozostawiały co tego najmniejszej wątpliwości, a już tym bardziej zdyszane jęki, dochodzące z odosobnionych zakamarków w domach uciech.

Gdy się nad tym bliżej zastanowić, wychodzi na to, że boska doskonałość, przełożona na ludzką zwyczajność, okazuje się być kiepskiej próby. Bogowie w wersji uczłowieczonej tracą swą nieskazitelność, co czyni z nich istoty zdumiewająco podobne do nas samych. Ulegają tym samym słabościom, namiętnościom, są stronniczy, kłótliwi, chytrzy i małostkowi, wręcz interesowni. Stać ich na wielkoduszność, często jednak rozmijają się ze sprawiedliwością, karząc ludzi wedle własnego upodobania, nawet z trudnym do pojęcia okrucieństwem. Zagniewani, rzadko kiedy okazują wspaniałomyślność, częściej surowość. Jakby sprawiało im zadowolenie dowodzenie swej wyższości i mocy. Oczekują od nas posłuszeństwa i ofiar, lecz czy nas lubią? A jeśli nawet okazują nam względy, to czy nas cenią i szanują?

Kim dla nich jesteśmy? I czego, tak w ogóle, od nas chcą? Czy dokądś nas prowadzą? Jeśli tak, to dokąd, w jakim celu, i po co? Co nas czeka w wiecznym półmroku krainy srogiego Plutona? Przyglądanie się mękom Syzyfa, Tantala i Danaid? Nawet boska małżonka tego ponurego boga co i raz wyrywa się stamtąd, by choć na chwilę uciec od udręczonych dusz zmarłych. Śmiertelnicy nie mają tam żadnych szans na cokolwiek, co by przydawało wieczności jakiegokolwiek sensu.

Zdziwiło mnie samego, że takie pytania przyszły mi do głowy. Nigdy nie miałem zbyt wielkiego upodobania do filozofii, choć mej edukacji w tym przedmiocie nic nie można zarzucić. Poznałem, co znać należy, lecz nie pociągały mnie uczone dysputy o zawiłościach duszy, chyba że rozważania moralne, i ich stosowanie w życiu. Co innego wiedza praktyczna, historia, polityka, matematyka, no, i moja ukochana geografia. O rzymskich czy greckich bogach miałem takie samo pojęcie jak każdy zwykły człowiek, wychowany w duchu wiary w ich istnienie i moc sprawczą.  Jako dziecko, zwyczajowo jednych się bałem, innych lubiłem, lecz w sumie mało mnie wzruszały ich dzieje. Zdecydowanie ciekawsze były losy herosów i ich nadludzkie wyczyny.

Prawdę mówiąc, z oczywistych powodów zawsze skupiałem się głównie w tym, co mogło być mi przydatne do przyszłych, wymarzonych podróży. Tężyzna fizyczna, walka wręcz i władanie bronią, jazda konna, rozpoznawanie tropów, kamieni i materiałów, używanie narzędzi. Z czasem doszło rysowanie map i nauka języków. Przez lata zaprawiałem się w wytrzymałości na zimno, gorąco, i zmęczenie. Dziadek i ojciec nie szczędzili pieniędzy na najlepszych, a i wymagających nauczycieli, ja zaś z ochotą poddawałem się ich edukacji. Wszelako niezawodnym i nieprzebranym źródłem wiedzy był Strabon – najpierw on sam, we własnej osobie, a potem, gdy umarł, jego dzieło. Jemu zawdzięczam znajomość zwyczajów obcych ludów, ich historii, religii, bogów, rytuałów, sztuki, architektury. On też nauczył mnie metody badania i porządkowania tego, co poznajemy, i czego doświadczamy. Słuchając jego opowieści o wielkich świątyniach, rozsianych po świecie, przekonywałem się, jak ci wszyscy bogowie – nasi i obcy – mało się od siebie różnią. Już wtedy zacząłem podejrzewać, że to nie w nich tkwi istota rzeczy, a w tym, jak mają się sprawy między nimi, a nami, ludźmi. Przekonanie to nie opuszcza mnie do dziś.

Gdy skończyłem wiek młodzieńczy, dziadek i ojciec wprowadzili mnie w krąg Mitry, któremu zostałem poświęcony i oddany w opiekę. Ta rodzinna tradycja swój początek wzięła od naszego przodka, który spędził kilka lat w partyjskiej niewoli. W Rzymie wielu czci tego perskiego boga, który wydaje się być bardziej od innych przyjazny ludziom. Jest w nim jakaś przyzwoitość, życzliwość, wsparcie dla dzielności i uczciwości. Nakaz wierności danemu słowu i przysiędze silnie przemawia zwłaszcza do żołnierzy, wspierających się w doli i niedoli żołnierskiego życia. Ową cnotę lojalności szczególnie cenili cesarze, którzy, sami oddając należną cześć tradycyjnym bogom, jednak szanowali i ten kult, widząc jak bardzo służy on podtrzymywaniu cnót wojennych u wyznających go legionistów i dowódców.

Od samego początku pociągał mnie w nim duch tajemniczości, wyjątkowości, swego rodzaju elitarności. Ma w sobie dużo światła, które zawsze zwycięża mrok, rodząc nadzieję na to, że dusza nie zostanie skazana po śmierci na wieczne, bezcelowe błąkanie się w szarej mgle Hadesu. Mimo późniejszych, kolejnych inicjacji, nigdy nie próbowałem jednak zanadto zgłębiać mistycznych tajników swej wiary, aczkolwiek przez cały czas utrzymuje mnie ona w przekonaniu, że to, co robię, zostanie mi kiedyś policzone uczciwie i sprawiedliwie. Mitra dobrze traktuje ludzi, nie budzi lęku bez wyraźnej przyczyny, więc lgnie do niego wielu, szukających szczerego zrozumienia i prawdziwego wsparcia.

Tak rozmyślając, i wspominając przeszłość, dokończyłem swą dzisiejszą wyprawę. Tuż przed dojściem do portowych nabrzeży naszła mnie jeszcze jedna, zabawna myśl. Czy swego czasu Maes, gdy zatrzymywał się na Cyprze, odwiedzał świątynię rozpustnych kapłanek – a jeśli tak, to czy ulegał ich ofiarnym zalotom? Miłośnik niebezpiecznych przygód, był chyba bardziej niż ja odważny, zaborczy, żądny wrażeń, pewny siebie. Może znalazł taki sposób na łaskawość świątynnych piękności, że dopuściły go do siebie, darując mu jednak życie? To zagadka nie do rozwiązania. Zdawanie się na domysły czy wyobraźnię  nieodmiennie kończyło się przywoływaniem na pamięć niezwykłych posągów w gaju, z którego niedawno uciekłem. Może został uwieczniony w którymś z nich? Czy jednak aby na pewno byłby to dla niego honor, gdyby, utrwalony w marmurze, zdobił ogród bogini miłości z racji wyczynów erotyczno-gimnastycznych? Cóż, prawdy nigdy się już nie dowiem.

Doszedłem do statku, którym miałem płynąć dalej, do Korykos. Rozmówiłem się z kapitanem, a ten oznajmił, że wypływamy późnym popołudniem. Nie chciało mi się już zapuszczać zbyt daleko w stronę miasta, więc uznałem, że zejdę na ląd i zaczekam w jakiejś małej tawernie nieopodal nabrzeża. Znalazłem taką, która wydała mi się najmniej podła i obskurna, zasiadłem na zewnątrz, by uniknąć towarzystwa dziwnych, nieraz podejrzanie wyglądających gości. Niezgorzej obsłużony, mając na widoku panoramę łodzi, czekających swego czasu na wyjście w morze, gapiłem się bez szczególnego zainteresowania na portową krzątaninę. Nie różniła się od tego, co widywałem wszędzie tam, gdzie zabierał mnie ojciec, wizytujący swych agentów. Zwiedziłem tym sposobem kilka portów, i niewiele było w stanie mnie już zaciekawić.

Po jakimś czasie, zmęczony i znużony oczekiwaniem, wróciłem na statek. Wymościłem się we wskazanym mi miejscu i usnąłem, mimo panującego dokoła harmidru. Gdy się obudziłem, była już noc, a my, kierując się położeniem gwiazd, płynęliśmy po otwartym morzu. Nieco z boku majaczył eskortujący nas okręt wojenny, tu i ówdzie zauważyłem ogniki na kilku jeszcze innych łodziach, które przyłączyły się do naszego bezpiecznego konwoju. Uznawszy, że należy oszczędzać siły na dalszą drogę, nakryłem się jakąś znalezioną derką i zasnąłem, tym razem na dobre.

Zbudziła mnie ranna krzątanina na pokładzie. Po wschodzie słońca wioślarze zaprzestali na jakiś czas swej pracy, marynarze stawiali żagiel. Opłynąwszy Cypr od północy, kierowaliśmy się otwartym morzem w stronę Cylicji. Dotarcie do jej wybrzeży miało potrwać  cały dzień i noc, a potem czekały nas jeszcze dwa lub trzy dni podróży do cylickiej Seleucji i sąsiedniego Korykos. Tak oznajmił mi kapitan, gdy udało mi się go zagadnąć w wolniejszej dla niego chwili. Niezbyt rozmowny, traktował mnie zrazu niemal jak natręta, którego znosi tylko dla godziwej zapłaty za dowiezienie na stały ląd. Jednakże przy drugiej rozmowie jego niechęć ustąpiła miejsca ciekawości, z kim to przyszło mu mieć do czynienia. Widocznie Filipon, który w Tyrze załatwiał mi ten przejazd, bąknął o dwa słowa za dużo, więc teraz próbował sobie wyjaśnić, czy dobrze domyśla się, kogo wiezie. W końcu, nieczęsto zdarza się przewozić na swoim statku syna swego chlebodawcy.

Dla samotnego gościa na statku dłuższa podróż morska jest w gruncie rzeczy szalenie nudna. Nie ma nic do roboty, trzeba uważać, by nikomu nie wchodzić w drogę, dają prosty wikt, za który zresztą przychodzi słono płacić. Chętnie korzysta się więc z każdej okazji do jakiejś odmiany, czy rozmowy. A taka nadarzyła się po południu, gdy zeszliśmy się obaj przy obiedzie, przy małym, zwykłym stoliku na dziobie. Po krótkiej wymianie zwyczajowych uprzejmości, zapadło milczenie, które postanowiłem przerwać, pod pretekstem wywiedzenia się czegoś o piratach, jacy kiedyś tu grasowali.

– Dawno temu, rzeczywiście, było tu niebezpiecznie, to znaczy, na morzu. Teraz zbójectwo przeniosło się na ląd – odparł, już bez rezerwy, jaką mi wcześniej okazał.

– Niezbyt rozumiem. To w końcu są piraci, czy ich nie ma?

– Są, ale już nie tacy jak dawniej. Małe łodzie, drobne bandy. Ale nie tak groźni. Zresztą, tu teraz robi się bandyckie interesy trochę inaczej.

– To znaczy, jak?

– Kiedyś te porty to było jedno wielkie pirackie państwo. Największy był Tars. Tam zwożono łupy, dzielono, handlowano wedle własnego uznania.  Potem przypłynęły okręty z Rzymu i zaczęła się regularna wojna. Trwała kilka lat, aż w końcu miejscowi przegrali.

Kapitan najwyraźniej mówił o wyprawie Pompejusza, skutecznie likwidującej tutejsze korsarstwo, szkodzące prowadzeniu handlu ze Wschodem. Działo się to jeszcze za życia Artusa, który wraz z innymi kupcami wyłożył spore pieniądze, by zachęcić senatorów do przyjęcia stosownej ustawy. Dzisiaj, po latach, jako jego potomek, słuchałem o tamtych dziejach, w których Tycjanowie, mieli swój cichy, ale jakże ważny udział. Nie dałem poznać, że o tym wiem, niemniej słuchałem jego opowieści z dużym zadowoleniem.

– Rozumiem, że piratów przegnano raz, a skutecznie?

– I tak, i nie. Wielu zginęło, łodzie odebrano, albo popalono, w Tarsie osadzono garnizon i kilka okrętów. Kto się poddał, poszedł w niewolę. Niektórym darowano, bo zgodzili się pływać w rzymskiej służbie. A ci, co uszli z życiem i odmówili przejścia na drugą stronę, poszli po rozum do głowy, i wymyśli nowy sposób na swoje zbójectwo.

– Ciekawe, jaki?

– To proste. Zamiast kraść na morzu, zaczęli kraść na lądzie. Nie tu, ale głównie przy syryjskiej granicy, na cylickim szlaku. Tam, gdzie idą towary ze wschodu, i na wschód.

– Czyli zamienili się w zwykłych złodziei?.

– Prawdę mówiąc, tak to wygląda. Ale nie w tym rzecz. Nie sztuka ukraść coś, ale to sprzedać – tłumaczył rzeczowo. – Zwłaszcza jeśli trafia się tego bardzo dużo.

– Więc co z tym robią?

– Na tym właśnie polega ich pomysł. Łupy zwozi się do małych zatoczek na wybrzeżu, a stamtąd łodziami rozwozi dalej, do Cylicji, na Cypr, do greckich miast, gdzie się tylko da. Wszędzie czekają zawczasu umówieni odbiorcy, jest zapłata, towar znika, znikają dostawcy, i wszyscy są zadowoleni. A całym tym interesem po dawnemu trzęsą stare pirackie rody.

– Przecież są tu rzymskie okręty! Na lądzie też jest wojsko.

– Nie upilnuje wszystkiego. Nie starcza go, żeby chronić cały szlak. Zresztą, nie po to tu przecież jest. Czasami i żołnierze po cichu układają się z bandami. Każdy radzi sobie po swojemu.

– Kupcy mają własną ochronę.

– Ale to za mało. Tylko największych stać na trzymanie dużych oddziałów, żeby chroniły, co ich. Myślę, młody panie, że kto, jak kto, ale ty coś o tym powinieneś wiedzieć – spojrzał na mnie znacząco.

– Słyszałem o takich praktykach, ale gdzie indziej – wywinąłem się z odpowiedzi. – Najgorzej jest ponoć w Arabii i Egipcie. Mówiono mi o tym też w Tyrze – przypomniałem sobie rozmowę z Filiponem. – Lecz nie sądziłem, że można to aż tak sobie poukładać. Przecież do tego trzeba ogromnej floty przewoźników!

– No, i właśnie tu ona jest. Stara tradycja, tylko na nową modłę. Zbójectwo tutejsi ludzie mają we krwi, od dziecka. Tak było, jest i będzie.

– Pod nosem cesarskiej władzy?

– Cesarz jest daleko, a na miejscu siedzą namiestnicy i urzędnicy. Jak myślisz, są ślepi i głusi?

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Tylko tyle, że mają oczy i uszy na swoim miejscu.

– Czyli wiedzą o tym?

– Doskonale.

– I co? Nic nie robią?

– A jak sądzisz, panie? Urzędnik, to urzędnik. W pojedynkę jest chytry, ale tchórzliwy. Ale w stadzie, to wielka, głodna hiena. Węszy za padliną. Jak dostaje, to się uspokaja.

Krótko i bez ogródek. Zwykły marynarz, w kilku prostych słowach opisał to samo, co jeszcze dwa dni temu wyłożył mi był mądry i uczony kapłan. To, o czym przekonywał mnie Maros, a co budziło mój sprzeciw, tu, na cylickim morzu potwierdzało się w całej rozciągłości, jako coś normalnego i oczywistego. Jeśli dodać do tego przechwałki Venustusa o jego dobrych stosunkach na dworze w Antiochii, i napomknienia o płatnej ochronie, jaką oferuje prywatnym kupcom, to obraz porządków w cesarstwie zaczął jawić mi się w nieco innym świetle.

Zresztą, czy powinienem się temu dziwić? Czyż na Palatynie, w senacie, na forum, jest inaczej niż tu, na krańcu państwa? Kwestury, prefektury. Wszędzie trzeba jakoś się okupić, gdzieś wkupić, kogoś przekupić. Światem rządzą pieniądze i bogactwa, a raczej sposoby ich zdobywania i krążenia. Rzecz w tym, kto i jak się nimi posiłkuje, gdy sprawuje przyznany mu urząd. Wielka władza, wielka grabież. Mniejsza władza, grabież mniejsza, stosownie do okoliczności i możliwości. Za wielkimi słowami i patosem gestów kryje się małość ludzkich słabości, i niepohamowana siła ludzkiej zachłanności w niezliczonych ich przejawach.

– Twierdzisz więc, że te praktyki dzieją się za cichym przyzwoleniem urzędów? – spytałem, choć w świetle tego, co mówił, było to pytanie raczej retoryczne.

– Bardzo cichym, ale sowicie opłaconym. I nie urzędów, ale urzędników – kapitan zaśmiał się, jakby zadowolony sam z siebie i swej zgrabnie sformułowanej odpowiedzi.

– Musisz mieć duże doświadczenie w tym względzie – wyraziłem przypuszczenie, iż i on sam stosował się do tych reguł gry.

– To rodzinna tradycja. Urodziłem się w Sidzie, tam był kiedyś piracki port, trochę zamulony ale dobrze ukryty. No, i bogate miasto. Ale po rzymskiej wojnie dziadek musiał uciekać. Wybrał wschód, wylądował w Korykos. Dorobił się kilku dużych łodzi, potem zbudował statek.

– Też brał udział w tym transporcie łupów?

– Owszem. Ale po jego śmierci ojciec uznał, że warto to zmienić. Dostał ciekawą propozycję. Stałe usługi dla wielkich kupców. I tak już zostało. Bardziej opłaca się teraz pływać dla nich, niż dla złodziejskich band. Zarobek nie mniejszy, a i pewniejszy. A przy dużych transportach jest ochrona wojska – kiwnął głową w stronę towarzyszącego na okrętu Venustusa.

Coś mnie tknęło. Któż to taki złożył ojcu kapitana ową ciekawą ofertę?  Przyszła mi do głowy myśl tyleż niezwykła, co i zabawna. Nie były w stanie bowiem zadziwić mnie już żadne zbiegi okoliczności.

– A wiesz może, kim był tamten człowiek? Ten, co ułożył się z twoim ojcem?

– Tylko z opowiadań. Był tu znany. Układał się z wszystkimi.

– Nawet z bandytami?

– Z nimi też. Nie ruszali go. Miał z nimi jakąś swoją umowę. Umiał się targować. Nie oszukiwał, ale i sam nie dawał się oszukać. Dotrzymywał słowa, dawał zarobić. Był twardy, nikogo się nie bał.  Szanowali go, nawet lubili.

– Skąd się wziął?

– To już ty, panie powinieneś chyba wiedzieć najlepiej – kapitan spojrzał na mnie znacząco. – Wielkie interesy, z samego Rzymu. Wtedy zaczęło się tu dużo dziać. Kto był prędki, kto pierwszy, ten wygrywał. Przecież nie muszę ci tego tłumaczyć – znów spróbował mnie podejść.

– Twój ojciec był niegłupim człowiekiem. Mądrze wybrał – spojrzałem na niego wymownie. Nie odpowiedziałem wprost na jego podchwytliwe dopytywanie się o moje pochodzenie, lecz dałem do zrozumienia, że może mieć racje w swych podejrzeniach.

– Też tak uważam.

– Przejąłeś po nim jego interesy?

– Jak widzisz, panie.

– Miejscowi cię nie ruszają? Nie szkodzą?

– Sam jestem miejscowy. Jest nas kilku, wszyscy się znamy. Nie warto z nami zadzierać. Zresztą, każdy może tu znaleźć dla siebie zajęcie. – Kapitan wstał, najwyraźniej kończąc naszą rozmowę. – Wolna wola. Oni nie ruszają nas, my nikomu nic nie mówimy – rzucił jeszcze na odchodnym. – To tak, jak z ładunkiem na statku. Jak dobrze rozłożony i wyważony, to jest równowaga – zakończył ze znaczącym uśmieszkiem.

– Jestem pewny, że długo ją zachowasz – odparłem, patrząc mu prosto w oczy, jakby przypieczętowując dawną umowę między dwiema rodzinami. Uśmiechem i ukłonem dał do zrozumienia, że pojął to, i zaakceptował.

Gdy zostałem sam, długo zbierałem myśli. Nie miałem, co prawda, żadnych na to dowodów, lecz też i żadnych wątpliwości, że znów trafiłem na kolejny ślad, jakimi Maes znaczył swoją obecność, gdziekolwiek się pojawiał. Ile ich jeszcze przyjdzie mi napotkać? Nawet niezbyt zaskoczyło mnie to, że nie wahał się wchodzić w układy z bandytami i piratami. W grach o rodzinne interesy każdy środek był dobry, by osiągnąć zamierzony cel.

Fortuna sprzyja bezwzględnym, słabych zaś pomija, chyba że coś się jej odmieni pod wpływem chwili i kaprysu. Niegdyś dziadek Festus w Rzymie tkał gęstą pajęczynę w którą sprytnie łowił swe ofiary w świecie władzy i polityki. Ale to Maes dostarczał mu lep, na który tak ochoczo się łapały. Bracia działali zgodnie, wspomagając się wzajemnie, jeden wykorzystywał możliwości, jakich dostarczał drugi. Nieodrodni następcy wielkiego Artusa, prawdziwego twórcy imperium Tycjanów. Władza i pieniądze w jednej rodzinie to potęga, która zmyślnie stosowana, daje niebywałe efekty.

Można spędzić lata na studiowaniu uczonych traktatów o państwie i pozostawać wciąż głupcem. Można zostać filozofem i oddawać się rozważaniom o tajnikach ludzkiej duszy, a i tak niewiele z nich rozumieć. Te kilka miesięcy samotnej podróży, jakie minęły od chwili gdym wyruszył z Rzymu, zwolna przemieniały moje myślenie o tym, czego uczono mnie w szkołach. Wiedza, jaką wyniosłem z domu o brutalnych regułach, rządzących polityką, handlem i złotem, bez doświadczenia, zdobywanego przez własną praktykę, wcześniej była dla mnie niczym innym jak tylko pustą teorią.  Dopiero teraz, naocznie przekonywałem się, jak to działa w życiu. Trudno orzec, co teraz brało we mnie górę – fascynacja tym, co spostrzegam, czy zniechęcenie tym, co uznawałem za tego przyczynę. A przecież tyle jeszcze czekało mnie w przyszłości.

Gdy dopłynęliśmy do portu, zebrałem rzeczy i, przepełniony niecierpliwością, stałem na pokładzie, obserwując przybliżające się nabrzeże wraz z widocznymi już miejskimi zabudowaniami. W pewnej chwili podszedł do mnie kapitan, z którym miałem jeszcze dopełnić rozliczenia za dowiezienie mnie tu z Cypru. Ze zrozumiałych względów żegnaliśmy się w o wiele bardziej przyjaznym nastroju, niż zeszliśmy u początków podróży.

– Pozwól, panie, że ci coś doradzę. Wiem, że udajesz się do Antiochii. Wiele domyśliłem się po rozmowie z Filiponem w Tyrze. Ale nasza rozmowa zostanie między nami. Dlatego powiadam, nie płyń dalej morzem, pamiętaj, co ci mówiłem.

– Łodzią byłoby szybciej, a mnie zależy na czasie.

– Jeśli nie masz tu nikogo zaufanego, kto akurat płynie w tamtą stronę, nie ryzykuj.

– Nawet za dobrą zapłatą?

– Nie pokazuj, że możesz sobie na wiele pozwolić. To przyciąga nieszczęście. A ty aż się o to prosisz.

– Czemu tak uważasz?

– Tu wieści rozchodzą się bardzo szybko, i trafiają do kogo trzeba. Spójrz, razem z nami z Tyru przypłynęło kilka statków – wskazał ręką na towarzyszące nam łodzie. Więcej nie musiał wyjaśniać.

– Czy chcesz mi powiedzieć coś jeszcze, czego nie wiem? – spróbowałem dopytać go do końca.

– Tylko tyle, byś uważał. Tu kradnie się nie tylko towary. Czasami i ludzi. Dla okupu.

– Na lądzie też przecież nie jest zbyt bezpiecznie.

– Ale łatwiej skryć się, albo zgubić między ludźmi. A na morzu, jakby co, nie masz żadnych szans.

– Dobrze wiedzieć. Dziękuję za ostrzeżenie – uniosłem rękę w pożegnalnym geście, zebrałem swoje rzeczy po czym zszedłem na brzeg.

W pierwszym odruchu pomyślałem, że może warto spytać go o kogoś zaufanego, kogo mógłby mi polecić. Wszelako zdałem się na odczucie, że lepiej dać sobie z tym spokój. Coś mi mówiło, że im mniej zamieszania i rozmów między obcymi, tym dla mnie bezpieczniej. Kapitan może i dobrze mi życzył, wszak na swój sposób był na naszej służbie, lecz jedno słowo za dużo mogło wystarczyć, by ktoś zainteresował się, czemu chce pomagać jakiemuś przybyszowi. Rozważywszy jego ostrzeżenie, zdecydowałem, iż dalej ruszę lądem. Trzeba mi więc było jak najszybciej wydostać się niezauważonym z miasta – najlepiej na trakt syryjski – i tam szukać w miarę pewnego sposobu na dotarcie do Antiochii. Zresztą, i tak miałem już dość morskiego powietrza, obijania się na pokładach statków, krążenia od portu do portu. Minęło cztery z górą miesiące od wyjazdu z Rzymu, a ja wciąż jeszcze nie dotarłem do miejsca, z którego miała rozpocząć się moja właściwa podróż w nieznane.

9. Cylicja

Korykos – dziwna nazwa dla miasta. Pamiętam czasy nauki, gdy pod kierunkiem pewnego gladiatora uczyliśmy się różnych rodzajów walki. W sali ćwiczeń przy palestrze zawieszano worki z piaskiem, lub drobnym ziarnem, na których wyżywaliśmy się, przysposabiając do walki na pięści. Otóż taki worek z grecka nazywa się właśnie korykos. Jakże zadziwiająca jest ludzka pomysłowość w nazywaniu rzeczy. Tu gniazdo piratów, tam zwykły wór do okładania przez pięściarzy? Zaiste, niepojęte.

Po zejściu na ląd szybko przeszedłem przez portową ciżbę i wszedłem miedzy uliczki miasta. Większa jego część, za portem, leżała na wzgórzach, prowadzących ku pobliskim górom Taurusu. Trakt syryjski biegł wzdłuż nich, należałoby więc szukać jakiegoś sposobu, żeby tam najpierw dotrzeć. Lecz wydostanie się samemu z tego podmorskiego kotła wydało mi się jeśli nie niepodobieństwem, to w każdym razie zbyt dużym ryzykiem, by samotnie je podejmować.

Przyszło mi do głowy, że przecież musi być jakaś droga wzdłuż wybrzeża, którą miejscowi krążą między sąsiednimi osadami. Przypomniawszy sobie opisy Strabona, doszedłem do wniosku, że stolica prowincji cylickiej, duże miasto Tars, znajdować się powinno dwa albo trzy dni drogi stąd na wschód. Drobny handel bez wątpienia przebił sobie jakiś mniej kłopotliwy przejazd, którym towary, bez nadkładania drogi, wędrują w tę, i z powrotem. Należało zatem go poszukać, i tam znaleźć sposobność do dalszej wędrówki. Najlepiej byłoby przyłączyć się do kogoś z miejscowych handlarzy, ponieważ samotny, obcy podróżny budziłby niezdrową ciekawość, a może i niebezpieczną podejrzliwość.

Z całego tego rozmyślania wywiodłem w końcu, że powinienem znaleźć główne tu miejsce targowe, gdzie schodzą się interesy okolicznych drobnych dostawców, hodowców i rolników. Odnalazłszy je, nie rozpytywałem na oślep, kto zacz, lecz ruszyłem dalej, idąc za wozami, najwyraźniej wyjeżdżającymi już z miasta. Tym sposobem wydostałem się poza jego obręb, tam zaś, przysiadłszy na skraju drogi, w miejscu, gdzie przy sporej studni przystawało wielu przejezdnych, by nabrać wody, począłem obserwować zatrzymujące się tabory.

Niezadługo potem wypatrzyłem wreszcie człowieka, który wraz z drugim, sporo od niego młodszym, krzątał się wokół swego dobytku. Wyglądali prosto i zwyczajnie, spokojni w ruchach, zdawali się czuć pewni siebie, choć bez zbytniej ostentacji. Wozy załadowane mieli do połowy, coś na nich sprawdzali, z nikim nie rozmawiali. Uznałem, że warto spróbować nagabnąć starszego z nich. A nuż mi się poszczęści? Podszedłem powoli, dając znak ręką, że nie mam żadnych złych zamiarów.

– Wybacz dobry człowieku, że zaczepiam – zacząłem ostrożnie – ale szukam kogoś, z kim mógłby się zabrać w drogę w stronę Tarsu. Oczywiście, zapłacę, choć wiele nie mam – dodałem.

– A tyś kto? – spytał zapytany, nie okazując ani niepokoju, ani zdziwienia.

– Jestem tu obcy. Płynąłem statkiem, ale mnie wysadzili. Dalej muszę radzić sobie sam, bo nie stać mnie na opłacenie łodzi.

– Skąd jesteś?

– Z Italii.

– A co cię tu przyniosło?

– Długo by mówić. Ale nie gardłowe sprawy.

– Nie jedziemy aż do Tarsu.

– A jak daleko?

– Do Zefiry.

– A stamtąd ile mi jeszcze zostanie?

– Dzień drogi. Albo i mniej.

– To już blisko.

– Da się wytrzymać.

– Dobrze. Zgoda – jeśli mnie zabierzecie.

– Ile możesz dać?

– Sztukę srebra.

– Stater?

– Drachma.

– Mało.

– Zapłacę za jedzenie.

– To już lepiej.

– To jak będzie?

– Trzy.

– Dużo. Przecież potem też trzeba żyć.

– Inaczej nic z tego.

– Dwie.

Spojrzał na towarzysza, który wcześniej podszedł do nas, i przysłuchiwał się rozmowie. Milcząc, kręcili głowami, obejrzeli mnie od stów do głów. Wreszcie jakby zgodzili się miedzy sobą spojrzeniem.

– Niech będzie. Ale za jedzenie osobno.

– Mam jeszcze trochę miedziaków.

– Ujdzie.

– Zgoda. – Wysupłałem jedną monetę z woreczka, w którym trzymałem tylko część pieniędzy, tak żeby zobaczyli, że rzeczywiście nie mam ich za wiele. Wręczyłem ją starszemu, z gestem aprobaty. – Druga, jak dojedziemy – wiedziałem, ze tego dopilnują.

Targowaliśmy się zwyczajnie, bez zbytnich emocji, nie za długo, ale tak, jak się należy między poważnymi ludźmi w tych okolicznościach. W przyszłości miałem jeszcze nie raz, i nie dwa, podobnie wypraszać sobie pomoc w podróży. Bywało różnie, raz z dobrym skutkiem, kiedy indziej bez efektu, lecz rytuał zawsze pozostawał ten sam.

Niezależnie od tego, czy idzie o ćwierć asa, czy o stosy aureusów, od dawien dawna jest to ta sama gra o przewagi. Trzeba umieć wytrzymać, robić stosowne miny, gesty, właściwie udawać. Wartość przedmiotu targu znają obydwie strony, ale każda chce pokazać, że ma zamiar być górą, i ugrać jeszcze coś ponadto. Podjęcie gry budzi uznanie, stanowczość i upór w jej prowadzeniu – szacunek, natomiast zaniechanie może stać się wręcz niewybaczalną obrazą. Tak jest wszędzie, czy to wśród ludzi prostych, czy bogatych. Mistrzami w tej sztuce zwodzenia są Fenicjanie i Grecy, ale i inne ludy znają ją doskonale.

Wychowany w rodzinnym bogactwie, zdobytym i nadal zdobywanym przez innych, u początków podróży trochę wzdragałem się przed nieznośną dla mnie teatralnością wykłócania się o coś, co mogłem przecież mieć za dowolną cenę. Dopiero z czasem pojąłem, ile w tym jest zdrowego życiowego sensu, a także jak owo ugadzanie się na coś wspólnego niekiedy zbliża ludzi do siebie. Oczywiście, może też i ich poróżnić, zwłaszcza gdy jedna strona bezwzględnie wykorzysta słabość drugiej, wynikającą z jakiejś konieczności lub wręcz przymusu. Gdy targ zamienia się w rabunek, otwartą grabież, kończy się to zwykle nienawiścią, nieraz na całe życie, a nawet na pokolenia.

Moi gospodarze wskazali mi miejsce na jednym z wozów, gdzie wymościłem się miedzy zwalonymi tam wielkimi worami. Okazały się nad podziw miękkie i wygodne. Jak dowiedziałem się później, była w nich kozia wełna, z jakiej w Cylicji powszechnie robi się rozmaite tkaniny, używane nawet do wyrobu żagli, a także wielkich namiotów dla wojska. Zmęczony, zapadłem w półsen, co i raz przerywany pokrzykiwaniem woźniców przy mijaniu się taborów. Miejscowi nawoływali się w tutejszym języku, z którego rozumiałem co trzecie słowo. Pamiętam, że przejechaliśmy przez małe miasteczko, potem były kolejne osady, wreszcie pod wieczór zajechaliśmy pod gospodarstwo, które od biedy przypominało stację podróżną. Tam też stanęliśmy na noc.

Wczesnym rankiem, po prostym śniadaniu, za które zapłaciłem zgodnie z umową, ruszyliśmy w dalszą drogę. Do celu zostało już niewiele, trochę więcej niż pół dnia. Góry jakby oddaliły się w głąb lądu, jechaliśmy wciąż traktem wzdłuż wybrzeża. Trochę rozmawialiśmy, o wszystkim i o niczym, głównie o zwyczajach, trochę o ich pracy. Nie dopytywałem o bandytów i pirackie tradycje, wolałem nie ruszać tego tematu w obawie, że uznają mnie za nasłanego szpiega. Przed południem oznajmili, że dojeżdżamy do Zefiry i że niebawem przyjdzie nam się rozstać, gdyż do samego miasta wjeżdżać nie będą, bo swoje sprawy załatwiają gdzie indziej. Wyjaśnili mi też, że do Tarsu mogę nawet na piechotę dojść jeszcze przed wieczorem, bo to niedaleko. Rozstaliśmy się na skrzyżowaniu dróg, przed wjazdem między miejskie zabudowania. Wypłaciłem resztę umówionej zapłaty, zebrałem rzeczy i, pożegnawszy się zgodnie, skierowałem we wskazanym kierunku.

Ponieważ dobrze wypocząłem na wozie z kozią wełną, postanowiłem ominąć samo miasto, i pójść dalej na własnych nogach. Ruch był tu znaczny, samotny wędrowiec nie budził szczególnego zainteresowania. Zatrzymując się co jakiś czas dla odpoczynku, późnym popołudniem dotarłem na przedmieścia Tarsu. Wszedłem do niego przez tę samą bramę, przez którą nie tak znów dawno temu wjeżdżała tu sama Kleopatra, witana przez Antoniusza. To tu właśnie zaczęła się ich burzliwa historia, której jakże żałosnym zwieńczeniem stała się bratobójcza bitwa pod Akcjum, i śmierć obydwojga kochanków. Spoglądając na te miejsca myślałem sobie, jak dziwnie plotą się ludzkie losy, gdy wielcy tego świata szaleńczo miotają się po świecie, w poszukiwaniu sławy i władzy, i jak niewiele zostaje po tej ich szamotaninie.

Z drugiej jednak strony, niezwykłe jest odnajdywanie śladów przeszłości, będąc samemu jej kolejnym ogniwem. Wszak Cycero, przyjaciel mego przodka, Lucjusza, w dawnych, burzliwych czasach był tu niegdyś krótko namiestnikiem. Dzięki niemu stary Artus, zawiązał był mały supełek swej pajęczyny w tej odległej krainie, która, po pompejuszowej rozprawie z korsarstwem, z czasem stać się miała dość ważnym punktem na szlakach handlowych, wiodących ze wschodu do Rzymu. Maes, jeszcze wciąż po tylu latach pamiętany wśród cylickich żeglarzy, musiał i tu, bez wątpienia, zostawić po sobie jakieś ślady. Nie było jednak moim zamiarem uważne ich wyszukiwanie, brakowało na to czasu, niemniej ciekawiło mnie, czy los znów nie podsunie mi czegoś, co miało jakiś z nim związek. Tak bowiem już jest, że pieniądz, jego zaplecze, i korzyści zeń płynące, trwalej zapisują się w ludzkiej pamięci i ludzkich sprawach, niż rządy, sprawowane przez wciąż zmieniających się władców – niegdyś od Aleksandra, aż po nasze czasy Pompejusza, Cezara, Antoniusza, Augusta, i teraz Tyberiusza.

Od pierwszej chwili zrozumiałem, czemu stary, poczciwy Strabon tak bardzo zachwycał się stolicą cylickiej prowincji. Z miejsca wyczuwało się panującą tu aurę spokoju i dostatku. Ruch tak samo duży, jak we wszystkich miastach, ale bez owego zadyszanego pośpiechu ludzkiej krzątaniny wokół małej codzienności. Życie toczy się jakby nieco wolniej, co nie znaczy że pusto i gnuśnie. Na ulicach dojrzeć można ludzi wielu narodów i plemion – Greków, Persów, Partów, Fenicjan, Żydów, Arabów, Egipcjan, Armeńczyków. W licznych świątyniach oddaje się cześć wszystkim chyba bogom świata, a ci, ze swej strony, najwyraźniej sprzyjają swym cylickim wyznawcom, i nie mącą im zbytnio  życia swymi kaprysami.

Widoczne wszędzie oznaki bogactwa znamionują raczej wykwint, niż wyniosłość, wręcz elegancję, a nie krzykliwe prostactwo dorobkiewiczów. Zapewne wynikało to z tradycji uprawiania nauk, edukacji i sztuki. Tars ma się bowiem czym szczycić. Strabon chwalił tutejszy zapał do nauk, zwłaszcza do filozofii. Dobrze znał się z Atenodorem, stoickim nauczycielem samego Augusta w jego młodości. To dzięki niemu, gdy Oktawian został już cesarzem, cylicka stolica zyskała miano wolnego miasta, i zwolnienie z danin. Niezwykłością są tu też prawa kobiet, które nie tylko mogą swobodnie uprawiać sporty, ale i sprawować urzędy – rzecz w Rzymie i innych krajach nie do pomyślenia, chyba że niegdyś w Egipcie. A wszystko to za sprawą Kananity, który wiele lat krążył między Rzymem, a Tarsem, i na swój sposób uzyskiwał od możnych tego świata tak wiele dla swej ojczyzny. Obdarzany zaufaniem i szacunkiem na Palatynie, wyjednywał pobłażliwość władcy, który przecież słynął ze starań o przestrzeganie czystości obyczajów, i niekiedy dość krzywym okiem spoglądał na nadmierną swawolność Cylicjan.

Bo rzeczywiście, z racji bogactwa i przywilejów, są próżni ponad zwykłą miarę. Jawnie okazują obojętność dla wielkiej polityki, interesuje ich jedynie pomnażanie bogactwa, i wygodne z niego korzystanie. Cylicja to mały, zamożny kraj. Lata pirackiego rozpasania minęły bezpowrotnie, rozwinął się w niej natomiast ruch pieniądza i towarów. Nie sprawia Rzymowi kłopotów, więc panuje tu spokój. Uprawiane w głębi kraju zbójectwo trzyma jako tako w ryzach spory garnizon naszych wojsk, pilnujący również bliskiej, a niezbyt pewnej granicy z Armenią. Ponieważ nie płaci się tu danin, więc i urzędy ograniczone są tylko do spraw państwowych, co dla miasta ma tę dobrą stronę, że w Rzymie brakuje chętnych, by przyjeżdżać tu po urzędnicze łupy. Nie mieliby w Tarsie sposobności do nadmiernego łupiestwa i przekupnego intrygowania – tym zajmują się miejscowi, którzy w tej materii przestrzegają od dawna ustalonych zwyczajów. Gdy rzeczy w prowincji układane są i zmieniane powoli, wedle własnych potrzeb i reguł, wiadomo czego się trzymać, i mało kto jest skory do głośnych awantur, czy szukania u obcych pomocy dla ich prowadzenia.

Nie oznacza to, żem widział w Tarsie jakąś bajkową sielankę. Życie toczy się tu w rytm powszechnej i odwiecznej gry o namiętności, przewagi i pieniądze. Polityka rzadko kiedy tu teraz dociera, chyba że pośrednio, jak to było z nieszczęsnym Wononesem. Swego czasu syn króla Fraatesa, wychowany w Rzymie, z woli został Augusta na krótko osadzony na tronie partyjskim, skąd go szybko wygnano za chciwość i wyparcie się tradycji przodków. Na krótko zawładnął Armenią, lecz i stamtąd musiał uchodzić, gdyż nowy już cesarz, nasz Tyberiusz, miał serdecznie dość kłopotów, jakie sprawiał ten głupi i żałosny błazen, nadto niewdzięcznik, spiskujący z kim się da przeciw cesarstwu. Osadził go na więc na wygnaniu właśnie tu w Tarsie. Kłopotliwy Part, który sam chyba nie wiedział kim jest, wciąż knuł intrygi, wyobrażając sobie w swej próżności, że może nadal brać udział w dużych grach o władzę. W nadziei na jakieś w tym sukcesy postanowił uwolnić się spod kurateli namiestnika Cylicji, i samowolnie ruszył na północ, by szukać nowego szczęścia.  Szybko jednak złapany w drodze, zginął w nieco tajemniczych okolicznościach.

Ktoś z przypadkowo spotkanych przechodniów, gdym go pytał o drogę, pokazał mi mimochodem – jako ciekawostkę – willę w której Wonones mieszkał podczas swego wygnania w Tarsie. Z rzuconych kilku zdań wyczułem wielką niechęć do tego nieudanego władcy dwóch królestw. Podobno jego wyniosłość przekraczała wszelką ludzką miarę. Barbarzyńca, choć wychowanek Rzymu, mający się przy tym za Greka z ducha i umysłu, był po prostu zwyczajnym durniem, przy tym niezłym ponoć chciwcem i okrutnikiem. Tak to już bywa, gdy statyście historii przychodzi do głowy mieć się za samozwańczego demiurga. Dobrze, jeśli kończy tylko jako jej pośmiewisko. Zwykle jednak marnie ginie gdzieś z ręki niewolnika, na zlecenie tych, którym przestaje już być potrzeby i użyteczny.

Jest też w Tarsie teatr, i stadion, i wiele pięknych miejsc publicznych, mają nawet niezłą bibliotekę. Wszystko to obejrzałem sobie przez kilka dni, jakie tu spędziłem. Czego nie znalazłem wcześniej u Strabona, wywiedziałem się na miejscu podczas licznych rozmów z miejscowymi różnej rangi i znaczenia. Los dał mi trochę czasu na takie wytchnienie, gdyż już następnego dnia po przybyciu przydarzyło mi się spotkanie, które ostatecznie przesądziło o sposobie dotarcia w do Antiochii. Był to przypadek, niezwykle dla mnie pomyślny.

Otóż po nocy, przespanej w całkiem przyzwoitym domu podróżnym, postanowiłem rozejrzeć się w mieście i rozeznać, jak by tu najlepiej i najbezpieczniej dostać się do stolicy syryjskiej prowincji. Mogłem, oczywiście, pójść z tym do tutejszego namiestnika, lecz nie miałem ochoty dla tak błahej sprawy korzystać ani z przywileju imienia i pozycji, ani z pomocy miejscowych urzędników, którzy zapewne próbowaliby mnie osaczyć swoimi pomysłami, i przy okazji nieźle oskubać. Odnalazłem więc wielki plac targowy z myślą, by znów poszukać jakichś wędrownych kupców, wybierających się w tamte strony. Ten sposób podróżowania nieźle już wypróbowałem, wiec wierzyłem, że i tym razem uda mi się z niego skorzystać.

Okazało się to nie takie proste. Nie znalazłem nikogo, kto sam zmierzał aż tak daleko. Miejscowi znają mnóstwo mniejszych i większych przystani i portów w całej zatoce egejskiej, dokąd idą ze swymi towarami, by stamtąd przewieźć je dalej łodziami do Seleucji, gdzie czekają już na nie odbiorcy z pobliskiej Antiochii. Niektóre transporty wysyła się do Aleksandretty, ale potem jest z nimi wiele kłopotów. Drobni kupcy unikają drogi lądowej, gdyż przeprawa przez wrota syryjskie, na starym, perskim szlaku królewskim, do łatwych nie należy. Za tą pięknie brzmiącą nazwą kryje się długa, kręta i kamienista przełęcz w górach, niezbyt przydatna dla handlowych taborów. Nie sprzyja temu sama natura, gdyż przejście jej, nawet przy dobrej pogodzie, wymaga sporo wysiłku. Nadto, potrzebni przewodnicy każą sobie słono płacić za swe usługi; a i tak nie ma się do końca pewności, czy aby nie są w zmowie z czającymi się w gdzieś bandytami.

Droga, niegdyś jakże przydatna dla wojsk Aleksandra i Cezara, wybierana przez zdobywców i pojedynczych odkrywców, dla handlarzy jest wielce uciążliwa, a nawet ryzykowna. Tak to zwykle bywa, że czym innym jest wspaniała legenda, czym innym zaś życiowa praktyka. Kto nie ma specjalnych po temu powodów, bez dodatkowych gwarancji bezpieczeństwa, nie decyduje się na taki hazard. Ponieważ bezpieczne przepłynięcie zatoki zajmuje dzień lub dwa, a łodzi wszędzie w bród, więc dla większości zainteresowanych wybór jest raczej oczywisty.

Wróciwszy po całym niemal dniu takich przeszpiegów, zmęczony i zniechęcony, zasiadłem przy ulicznym stole tawerny, w środku miasta, by odpocząć i coś zjeść. Niedaleko mnie, rozsiadła się grupka rzymskich legionistów. Rozmawiali w naszej mowie, której nie słyszy się tu wiele. Rozochoceni winem, zachowywali się dość głośno, więc słyszałem, o czym rozprawiali. I tak dowiedziałem się, że dwie kohorty rzymskiej piechoty są w drodze do pobliskiej Adany, by potem, z częścią stacjonujących w niej wojsk, udać się dalej do Antiochii, celem wzmocnienia jednej z tamtejszych legii syryjskich. Podobno szykowała się jakaś kolejna armeńska awantura z Partami, więc Rzym, dla zachowania świętego pax Romana, postanowił na miejscu dopilnować swych licznych interesów. Ci tutaj planowali wyruszyć za kilka dni, a oczekiwanie najwyraźniej uprzyjemniali sobie tak, jak to żołnierze zwykli czynić podczas krótkich postojów. To mogło być coś dla mnie. Wyczekawszy chwili, gdy nieźle się już rozochocili, zebrałem się na odwagę i podszedłem do nich, kierując się ku temu, który, wedle dystynkcji, musiał być centurionem. Spojrzeli na mnie, i z zaciekawieniem zamilkli.

– Wybacz śmiałość, panie – odezwałem się do oficera. – Słyszę rzymską mowę, co mnie niezwykle porusza i skłania do złożenia wam mego uszanowania. Czy pozwolicie, bym je okazał, zapraszając do przyjęcia dzbana wina, i wspólnego wypicia go za pomyślność waszej służby – mówiłem nader zawile, jak na żołnierskie głowy, lecz chciałem wydać im się człowiekiem życzliwym i godnym zaufania. Spojrzeli po sobie nieco zdziwieni.

– W rzeczy samej, śmiały jesteś, człowieku – centurion odparł zaczepnie, z nutką nieufności w głosie, zrozumiałej jednak w tych okolicznościach. – Ktoś ty taki?

– Obywatel Rzymu, przejazdem, w drodze do Syrii – rzekłem, nie podając jednak swego imienia.

– Daleką drogę sobie wybrałeś – centurion nie kwapił się do przyjęcia zaproszenia bez kilku choćby słów wyjaśnienia. Wciąż zachowywał czujność wobec nieznajomego.

– Chętnie to objaśnię, jeśli zechcesz przyjąć moje zaproszenie – odwróciłem role gościa i gospodarza tej chwili.

– Uznam więc, że składasz je bez złych intencji – spojrzał nieco łaskawszym okiem. Darmowy poczęstunek zawsze bywa mile widziany, niezależnie od okoliczności. – Choć nie sądzę, byś nie miał jakiegoś po temu powodu – dodał bez ogródek. – Ale dam ci szansę, byś go wyłożył – wskazał ręką miejsce przy stole.

Podziękowałem skinieniem głowy, usiadłem, dopełniliśmy wzajemnej prezentacji. Przedstawiłem się przybranym imieniem podróżnym, które przyjął za dobrą monetę, nie dając poznać, że nie do końca mi dowierza, Wezwałem obsługującego służącego, kazałem podawać dobre wina. W kilku słowach opowiedziałem, jaką drogą tu trafiłem, i czemu w ogóle jadę tam, dokąd jadę. Ta krótka opowieść była, oczywiście, przykrojona na potrzebę chwili. Moi rozmówcy mieli wiedzieć tylko tyle, że jestem najętym agentem handlowym, wysłanym w interesach do Antiochii.

Potem zwyczajowo ponarzekałem na niewygody podróży, wspominając przy tym niechęć, okazywaną rzymskiemu panowaniu w prowincjach. Żołnierzom, których zadaniem jest go strzec, spodobało się, gdy co i raz wtrącałem mimochodem uwagi, świadczące o moim uznaniu dla ich pozycji strażników cesarstwa. Centurion, jeśli nawet wyczuwał ukrytą interesowność tych ostrożnych pochlebstw, przyjmował je za rzecz naturalną. Mnie zaś udało się zmyślnie wytworzyć wrażenie owego szczególnego porozumienia ludzi tej samej wspólnoty, którzy oto przypadkiem znaleźli się razem w obcym kraju.

Po wstępnej wymianie grzeczności, i kilku zwyczajowych toastach, rozmowa szybko zeszła na rozmaite przygody, jakich i oni, i ja, doświadczaliśmy na szlakach naszych wędrówek. Szczególnie rozbawiła ich moja opowieść o rejteradzie ze świątyni Afrodyty na Pafos. Dopytywali o owe posągi, z wielkim znawstwem rozprawiali o tym, co przedstawiały. Spieraliśmy się, czy słusznie zrobiłem, nie podejmując męskiego wyzwania, przed jakim postawiła mnie piękna kapłanka. Rubaszność ich komentarzy chwilami przekraczała granice prostactwa, było to jednak zrozumiałe, zważywszy, że dałem upust swej hojności w zamawianiu napitków.

Wcześniej nie miałem w zasadzie okazji bliskiego obcowania ze zwykłymi żołnierzami, chyba że podczas nauki na placach ćwiczeń czy oglądania tryumfu któregoś ze zwycięskich wodzów. Ponieważ od dziecka przeznaczono mnie do szczególnych zadań na przyszłość, nie odbyłem zwyczajowej, rocznej służby wojskowej po wdzianiu togi. Zresztą, prawdę powiedziawszy, posyła się do niej tylko tych najgłupszych, albo mających po temu szczególne upodobanie. Kto wykazuje się choćby niewielkimi zdolnościami, trafia do szkół prawniczych, lub do praktykowania przy urzędach publicznych i państwowych. Mnie przypadło w udziale szkolenie się w specjalnej grupie przyszłych cesarskich dyplomatów i agentów. Niezbyt w niej lubiano wojskowych, nawet nimi trochę pogardzano, uważając, że rozum, wiedza, spryt i giętkość w działaniu, więcej znaczą niż naga siła. W naszym gronie liczyła się jednostka, tam zaś indywidualizm roztapiał się w masie.

W domu Tycjanów bywali wielcy tego świata, konsulowie i dowódcy najwyższych rang. Dziadek, który w latach największych nawet rzymskich awantur doskonale umiał miedzy nimi lawirować, z wieloma załatwiał poważne sprawy, ocierające się zwykle o ogromne pieniądze i wpływy. Po nim sztukę tę równie dobrze opanował mój ojciec. W grę wchodziła najpierw polityka i władza, służba wojenna była czymś, o czym mówiono z obłudną troską, w istocie uważając ją tylko za środek do osiągania własnych, nieraz niewyobrażalnie wielkich korzyści. Teraz, siedząc w cylickiej tawernie, miałem okazję z bliska przyjrzeć się tym, którzy stanowią dla takich, jak tamci, narzędzie swooich rozgrywek na polach bitew.

Nie wzbudzili we mnie żadnych podniosłych uczuć, zwłaszcza iż to, co miałem przed sobą, niespecjalnie przystawało ani do poetyczności, ani do patosu znanych mi opisów żołnierskich cnót. Zapewne byli dzielni i odważni, lecz o żadnej wzniosłości stanu wojskowego mowy być nie mogło. Może jedynie centurion wyróżniał się pewną ogładą mowy, ale za w miarę przyzwoitą formą nie kryła się specjalnie ciekawa treść, ani tym bardziej zbyt wyrafinowany sposób myślenia. Pozostali nawet niespecjalnie udawali, nawet między sobą, że są kimś innymi niż zwykłymi wyrobnikami od zabijania i obrony cudzych interesów, tyle że nieźle opłacanymi z kasy państwa, a nie osób prywatnych.

Spotkanie zamieniło się w przyjazną pogawędkę, więc uznałem, że pora bardziej już otwarcie przystąpić do sprawy, którą chciałem z nimi załatwić. Nic tak nie ułatwia zdobycia przychylności, jak odwołanie się do próżności tego, u kogo szuka się wsparcia. To pierwszy warunek powodzenia, które później i tak przychodzi okupić brzęczącą monetą. Udając zatroskanie, a nawet pewną bezradność, zacząłem utyskiwać na zagrożenia, przed jakimi staje samotny podróżnik, przemierzający Cylicję. Swój kłopot zręcznie przeniosłem na nich, prosząc, by doradzili mi, jak się z nim uporać. Żołnierze podsuwali różne pomysły, padały ostrzeżenia. Natomiast nieskory do rad centurion, mimo wielkiej ilości wypitego wina, wykazał się dużą przytomnością umysłu. Nie dał się zwieść moim podchodom, i szybko pojął w czym rzecz.

– Człowieku, dajże spokój temu gadulstwu – krótko uciął dalsze rozważania. – Przestań już kręcić tym swoim obrotnym językiem – machnął ręką – i powiedz wprost, że chciałbyś się z nami zabrać.

– Jak wprost, to wprost – odparłem mało wyszukanie. – Nie będę krył, że przyszło mi to do głowy, gdy was tu zobaczyłem.

– Zmyślny jesteś, ale mnie nie nabrałeś – zaśmiał się. Nie wyczułem jednak w jego głosie niechęci.

– Nie przypadkiem, widać, jesteś centurionem – pokiwałem głową, umyślnie okazując aprobatę dla jego bystrości.

– A ty chyba też nie jesteś tu przypadkiem? – rzucił z nieufnością.

– Trochę tak, trochę nie. – Uznałem, że nie warto dalej zbytnio kluczyć, choć ostrożności nigdy za mało. – Najęto mnie, bym pojechał do Syrii dla pewnej sprawy, a do Cylicji trafiłem bardziej za zrządzeniem bogów, niż z własnej woli. Teraz chcę jak najszybciej się stąd wyplątać. Ale wszędzie mówią mi, że drogi tu niebezpieczne, a na morzu też łatwo przepaść bez wieści.

– Bo to prawda. Zbójecka kraina. Taka była, i taka wciąż jest.

– Zatem rozumiesz, że chętnie z wami o tym rozmawiam.

– Z Rzymu jesteś, powiadasz – centurion przyjrzał mi się dokładnie. – I dojechałeś aż tutaj?

– Ale jeszcze nie do celu.

– Kto cię wie? Może tylko tak udajesz? – Naraz zmienił ton – Szpiegów tu nie brakuje – rzucił, niby żartobliwie ale z wyczuwalną nutką podejrzliwości.

– A co tu szpiegować? – udałem niewinne zdziwienie. –  Wszystko i tak jest na widoku.

– Wojsko, to wojsko. A gdzie wojsko, tam zawsze coś się dzieje. Albo może dziać. Ciekawskich nie brakuje.

– Centurionie, wybacz, ale mało to odkrywcze, co mówisz – zaśmiałem się. – Zresztą, jak nie chcesz ze mną rozmawiać, to po prostu powiedz, a nie rzucaj zbyt lekko ciężkich słów. Pożegnamy się, i będzie po sprawie. – Całe to przekomarzanie uznałem za wstęp do dalszych pertraktacji. Nie myliłem się.

– Nie irytuj się – przyjaźnie poklepał mnie po ramieniu. – Nikt tu nie chce cię obrazić. – Podniósł się z ławy, wstali też i jego kompani. – Musimy wracać.  Chodź z nami, porozmawiamy po drodze – zaprosił mnie wymownie. – Kto wie, może coś wymyślimy? – uderzył w znany mi dobrze ton, właściwy bardziej kupcom, niż żołnierzom. Zrozumiałem, że postawię na swoim, tyle że teraz nadeszła pora na targi.

Jest coś obrzydliwego w sytuacjach gdy wie się, że warto, lub trzeba coś zrobić wbrew własnym przekonaniom. Po raz kolejny spotkałem kogoś, kto bez ogródek wykorzystywał pozycję silniejszego do wyłudzenia paru sestercji, nosząc przy tym na sobie znaki cesarskiego legionu. Nawet jeśli nie masz żadnych złudzeń, jeśli uznajesz to za przyjęty obyczaj, to jednak miło by ci było, gdyby choć raz ktoś taki okazał zwykłą, bezinteresowną życzliwość. Ale nic z tego. Tak już jest ten świat urządzony, że handluje się wszystkim, nie tylko towarami – może nawet głównie nie tylko nimi. Gdy wykłócasz się na placu przy kramie, gra jest jasna i oczywista, widzisz co kupujesz, i za ile. Sprzedający daje też rękojmię swym imieniem, a jeśli zechce oszukiwać, prędzej czy później straci klientów. Zresztą, ofert jest wiele, możesz wybierać i przebierać.

Gorzej, gdy szukasz pomocy w przymusie, i nie masz wyboru. Kupujesz nie tylko przysługę, ale i cudzą łaskawość, która kosztuje tym więcej, im więcej sprzedający ma przewagi, a mniej przy tym skrupułów, by z niej korzystać. Nie masz też żadnej pewności, że się wywiąże z obietnicy, bo jeśli kto przebije stawkę, to i ciebie sprzeda. W takich targach nie ma mowy o prawości czy honorze – jakby się to zgrabnie nie odbywało. Przyciśnięty koniecznością, godzisz się na wymuszone układy, wiedząc, jak mogą być wątpliwe. Za własne pieniądze zdajesz się na łaskę chciwych i chytrych, których akurat los obdarzył możliwością udzielenia ci tego, czego akurat potrzebujesz. Oczywiście, zawsze możesz zrezygnować z tego rodzaju przysług, lecz to kalkulacja dość ryzykowna, zwłaszcza przy dużej niepewności przyszłych zdarzeń. Kupując taką pomoc, czujesz niejaki wstręt, ale godzisz się płacić, nawet jeśli cię przy tym upokarzają wyniosłością fałszywej dobroczynności. I nie ważne, czego to dotyczy, rzeczy wielkiej, czy małej. W kłopotach każda sprawa jest wielka i znacząca.

Wysforowaliśmy się z centurionem do przodu, żołnierze, na dany przezeń znak, szli kilka kroków za nami. Targ był krótki. Za pewną, nawet niewygórowaną cenę, zgodził się, bym dołączył do legionistów, ale przy taborach. Nie nadawałem się do wojskowych marszów, więc miałem jechać wozami z ekwipunkiem i pomocnikami, zajmującymi się tysiącem spraw, nawet leczeniem chorych. Był to korzystny układ, ale wymagał jeszcze ułożenia się z ich przełożonym, co oznaczało kolejne uszczuplenie mych zasobów.

– Każę mu cię przyjąć na czas drogi do Antiochii, ale musisz się z nim domówić co do szczegółów – oświadczył centurion, gdy już ustaliliśmy co, jak, i za ile. – Uznamy, że na ten krótki czas mianuję cię pomocnikiem do sporządzania listów i rachunków dla kwestorów.

– Ale ja niezbyt się na tym wyznaję. Nigdy tego nie robiłem.

– Pisać umiesz, widzę, żeś człek uczony, więc na pokaz wszystko się zgodzi, a jakby co, dasz sobie radę. W wojsku każdy musi mieć swoje miejsce i zadania. To będzie tylko formalność, a bez szemrania, że wisi nam na głowie jakiś zbędny gość.

I tak oto, z samotnego wędrowca, stałem się znienacka ni to żołnierzem, ni to legionowym skrybą – przynajmniej tytularnym. Nie tak sobie wyobrażałem sposób dotarcia do syryjskiej stolicy, ale w mig pojąłem, że wyszło całkiem zręczne i bezpieczne rozwiązanie całej tej sytuacji. Przemarsz wojska przez prowincję to nie wojna, a udział w takiej eskapadzie to zabezpieczenie przed cylickim zbójectwem na lądzie i morzu. Na wygody nie ma co liczyć, ale można być spokojnym o własną skórę. Szedłem więc z żołnierzami z lekkim sercem, nawet nie irytowały mnie już tak ich prostackie humory.

Gdy doszliśmy do obozu, centurion oznajmił optionowi, kim mam być, po czym wezwał człowieka, bezpośrednio zawiadującego taborami. Zlecił mu, by się mną zajął jak należy, bo będę teraz jakby na służbie, choć bez rygorów. Ten szybko pojął, w czym rzecz, co skłoniło mnie do przypuszczenia, że podobne usługi praktykuje się tu nie od dziś. Rozmowa znów była krótka i, by tak rzec, treściwa. Stosowna ilość monet zmieniła właściciela, po czym ustaliliśmy, jak to wszystko ma się odbywać.  Wojsko wyruszało za trzy dni, miałem stawić się wieczorem przed dniem wymarszu i odnaleźć wóz, który mi zaraz wskazano. Mogłem od razu zostać w obozie, ale uznałem, że ten czas wykorzystam na rozejrzenie się po okolicy i że wygodniej mi będzie, zatrzymać się w jakimś domu podróżnym, gdzieś w środku miasta.

Początek u Kresu Drogi

10. Czego można nauczyć się przy studni? 

Pobieżny ogląd Tarsu w zasadzie utwierdził mnie w wyobrażeniach, jakie byłem niegdyś sobie wyrobiłem o nim z opowieści i opisu Strabona. Coś jednak nie dawało mi spokoju, czegoś w tamtych przekazach brakowało. Owszem, panował tu ład, wyczuwało się spokój, ale, jak dla mnie, nazbyt syty i pewny siebie. Miasto przypominało człowieka, który ma właściwie wszystko, i nie za bardzo wie, co dalej ze sobą zrobić. Chyba brakuje w nim pomysłu na coś więcej, niż tylko miłe i dostatnie trwanie. Jest niczym kobieta piękna, nawet niegłupia, ale bezpłodna. Obnosi się ze swymi wdziękami, zażywa miłości, błyszczy niczym gwiazda, zachwyca lotnym słowem, ale potomstwa mieć nie będzie. Jest więc to wszystko podszyte jakąś nutą niespełnienia.

Wybrałem się na ów sławetny uniwersytet, o którym tak wiele słyszałem dobrego, w nadziei, że gdzie jak gdzie, ale tam właśnie znajdę ducha twórczego, poszukującego,  unoszącego się ponad przyziemność. Spotkałem kilku nauczycieli, uchodzących za lokalne sławy, chętnych do rozmów z przybyszem aż z Rzymu, nadto przywołującym imię Strabona jako swego nauczyciela. Pamiętali go, choć uważali za zarozumialca. Z jednej strony zdumieli mnie rozległością swej wiedzy, z drugiej zaś jednak – zastygnięciem w swej mniemanej doskonałości. Skłoniło mnie to do zastanowienia, czym uczoność, taka jak ich, różni się od mądrości, której chyba im brakowało. Sprawa takiego rozróżnienia od dawna nie dawała mi spokoju, rzadko kiedy jednak próbowałem ją zgłębiać, uważając podobne spekulacje za mało praktyczne. Tu, gdym miał chwilę odpoczynku, i umysł wolny od podróżnych zmartwień, myśl ta powróciła podczas dysput w uniwersyteckim ogrodzie. Choć nie tylko to było przyczyną mych wątpliwości. Miałem bowiem świeżo w pamięci spotkanie z greckim kapłanem na Cyprze.

Skłonny byłem twierdzić, że najpierwsza z różnic zasadza się na przekonaniu, iż obrotny rozum potrafi znajdować coraz to bardziej zawiłe odpowiedzi na pytania już znane. Jednak, przy  nadmiernej pewności siebie, gubi gotowość i zdolność do stawiania pytań, jakie nikomu nie przychodziły dotąd do głowy. Człek uczony uważa, że wie, jak się rzeczy mają, i dlaczego, mądry zaś – powątpiewa, i ciągle dopytuje, czy aby rzeczywiście jest tak, jak się powszechnie sądzi. Pewność umysłu, zatrącająca o pychę, staje więc naprzeciw pokory ducha, cały czas niepewnego wyjaśnień natury tego, co poznaje. Owa pokora, jeśli nie obezwładnia, rodzi niegasnącą ciekawość, i chęć szukania czegoś, co nieznane, pozornie niemożliwe, albo wręcz niedorzeczne.

Uczonego zadowala opisywanie tego, co już odsłonięte, natomiast mędrca wciąż niepokoi, czy aby za tym nie kryje się jeszcze coś dalej zakrytego. Drugi ma śmiałość odkrywcy, podczas gdy pierwszy kontentuje się wyłącznie pochylaniem nad tym, co znajdują inni. Komentator obraca cudzym kapitałem, ale to nie on bije monetę. Mądrość to szczególny, a rzadki dar wyczuwania tego, co niewidoczne, uczoność – wyłącznie spekuluje wokół tego, co już zna. W rezultacie, dwaj ludzie oglądają świat odmiennie, po swojemu widząc go innym, zarówno co do przyczyn, jak i skutków tego, co w nim zachodzi. Uczony trzyma się reguł, ale nie on je zmienia, ani tworzy nowe. Mądry wie, co robić z tym, co niejasne, nawet nielogiczne, uczony nie lubi paradoksów, gdyż nie radzi sobie z nimi, co go szalenie irytuje. Miałem okazję przekonać się o tym, gdy dziwnym przypadkiem wdałem się w dyskurs z pewnym napotkanym Żydem – jak się okazało, starszym szkoły, w której nauczał swych współplemieńców praw ich religii.

Otóż, drugiego dnia, w oczekiwaniu na wymarsz wojska, postanowiłem poświęcić nieco czasu na uzupełnienie swego podróżnego ekwipunku. Oprócz kilku mniej ważnych drobiazgów, koniecznie potrzebowałem nowej penuli, tuniki i mocnych butów. Wzniosłości odkrywczych wędrówek w nieznane nieodmiennie towarzyszy zgoła niepoetyczna przyziemność codzienności. Z samego rana zacząłem więc krążyć po mieście, szukając sprzedawców rozmaitych ubiorów, lub kogoś, kto takowe wyrabia. Przez całe przedpołudnie nijak nie mogłem się zdecydować, co wybrać. Błąkając się uliczkami, bezwiednie trafiłem do dzielnicy Żydów, niezwykłej przez wyraźnie zaznaczającą się charakterystyczną odrębność jej mieszkańców.

Pierwsze, co mnie uderzyło, to rozbrzmiewający wokół język aramejski, potem stroje. Byłem jednym z niewielu tu obcych, wyróżniałem się wyglądem, zewsząd przyglądano mi się spode łba, ze sporym, acz mało przychylnym zainteresowaniem. Ponieważ miałem na sobie jeszcze stare, mocno już zużyte ubranie, mogłem wydać się miejscowym kimś wręcz podejrzanym. Niewiele sobie z tego robiłem, lecz uznałem, że lepiej będzie, jeśli wyniosę się stąd jak najszybciej. Żydzi to dziwny naród, obcy nam i jawnie wrogi, nie uznaje ani naszych bogów, ani naszych zwyczajów, nawet praw. Nierozważnie więc byłoby narazić się między nimi na jakiś przypadkowy kłopot z byle błahego powodu.

Dzień dobiegał już południa, w powietrzu panowała nieznośna duszność. Dokuczało mi pragnienie, więc w pewnej chwili odruchowo skierowałem kroki ku studni na skraju niedużego ogrodu, obok którego właśnie przechodziłem. Nieco z boku, przy okazałym domu, stało kilku młodzieńców, prowadzących jakiś gorący spór. Gdy ich mijałem, zamilkli. Chcąc dochować grzeczności, zapytałem po aramejsku, czy im nie przeszkodzę, jeśli skorzystam z okazji i zaczerpnę trochę wody – jeśli tylko mi użyczą jakiegoś naczynia. Nie sądziłem, że ta niewinna prośba wywoła tak spore poruszenie, jakie po niej nastąpiło. Zatrzymałem się w pół kroku, gdyż zebrani zastąpili mi drogę. Coś między sobą cicho ustalali, wreszcie jeden z nich podniósł rękę w geście, nakazującym wstrzymanie się od sięgnięcia do studni.

– Musimy wpierw spytać nauczyciela, czy wolno nam spełnić twoją prośbę – rzekł spokojnie, acz stanowczo.

– Chyba godzi się napoić spragnionego? – nieco zaskoczony, nie pojąłem, skąd tak dziwny warunek. – Czyż to nie miejsce publiczne, do którego każdy ma prawo dostępu?

– Nie masz, panie czym nabrać wody – odparł jakby zaczepnie, niczym przekorny chłopiec.

– To może mi użyczycie tego? – wskazałem dzban, stojący nieopodal na kamiennej ławie przy ścianie domu.  – Przecież oddam – odparłem, nie kryjąc zdziwienia ich zachowaniem.

– Dzisiaj jest dzień szabatu – krótkie stwierdzenie zabrzmiało wręcz modlitewnie.

– Czy w wasze święto nie pijacie wody? – spytałem nieco już poirytowany. Choć orientowałem się nieco w żydowskich obyczajach, to jednak, widać, niezupełnie. Żydom nie wolno pić z jednego naczynia z obcymi, ale nie słyszałem, żeby ich zasady mówiły coś o jednej studni.

Gdybym mógł zaczerpnąć wody dłońmi, nie byłoby w ogóle sprawy. Ale była za głęboka. Czym jej nabrać? Nie miałem pojęcia, jak wybrnąć z głupiej sytuacji, która zdała mi się sceną z kiepskiego teatru. Gotów więc już byłem dać sobie spokój z Żydami, i ich zakazami. Ale coś mnie podkusiło, żeby postawić jednak na swoim. I nie o wodę nawet mi szło. Znalazłem się w położeniu, które uznałem za obrazę – nie tyle dla mnie samego, ile wręcz dla zwykłej logiki i zdrowego rozsądku. A nierozumność zawsze budzi we mnie odruch silnej niechęci i sprzeciwu.

– Stoisz przed domem modlitwy, a wszystko, co tu się dzieje, musi być zgodne z nakazami pisma – oznajmił tymczasem ów młody człowiek tonem niezwykle pompatycznym.

Chciał mówić dalej, lecz jego dziwną przemowę, i wzniecone przez nią hałaśliwe pokrzykiwania pozostałych, wsparte gwałtowną gestykulacją, przerwało pojawienie się w drzwiach człowieka w mocno już podeszłym wieku, z długą brodą, i głową, nakrytą zwyczajowym, żydowskim szalem. Spojrzał dokoła, potem na mnie, wreszcie podniósł rękę, dając znak, że przemówi. Zapadła cisza.

– Czemu słyszę taki gwar? – padło pytanie, zadane zgromadzonym.

– Rabbi, pojawił się niewierny, który prosi o wodę, a nie ma czym jej nabrać. Chce, żebyśmy mu w tym pomogli. A przecież to zabronione, i to z dwóch powodów – ten sam młodzieniec, który ze mną rozmawiał, miał w sobie coś zarówno z przykładnego ucznia, jak i kandydata na prokuratora, gdyż w jego głosie pobrzmiewał oskarżycielski ton świętego oburzenia.

– A kim jest ten, kto zakłóca spokój i radość szabatu? – pytanie padło bez wyraźnego adresata, gdyż stary Żyd podniósł ku niebu ręce i głowę, jakby tam szukając wsparcia. Młodzież zamilkła, ja zaś uznałem, że teraz moja kolej na kilka słów wyjaśnienia.

– Panie – odezwałem się grzecznie, acz stanowczo – jesteś, jak mniemam, mądrym nauczycielem tych młodzieńców, zechciej więc ostudzić ich gorące głowy i powściągnąć przed niesprawiedliwym osądzeniem przechodnia, który znalazł się tu wyłącznie przez przypadek. – Widząc poruszenie w grupie słuchaczy, postanowiłem nie zaogniać sytuacji. – Moja prosta prośba nie jest niczym więcej niż prostą prośbą zwykłego człowieka, niekryjącą w sobie żadnych złych intencji – dodałem już nieco łagodniej, kierując te słowa do wszystkich zebranych.

Żydzi to naród szalenie drażliwy na punkcie swoich obyczajów, wręcz obsesyjnie unikający wdawania się z nami w jakiekolwiek stosunki prywatne. Ostentacyjnie podkreślają własną odrębność, mając się za lepszych, nie tylko z racji swej starożytnej wiary, ale również z przekonania, że są w ogóle najwspanialszym narodem, jaki chodzi po ziemi. We własnym mniemaniu uważają, że nawet najgłupszy z nich stoi wyżej, niż wszyscy mędrcy całego świata – jacy już byli, i jacy jeszcze będą po wsze czasy. Nas, Rzymian, wręcz nienawidzą. Korzystają z praw cesarstwa, lecz tylko z tych, które im odpowiadają. Innych nie przestrzegają, albo się przeciw nim buntują. To dlatego Judea jest prowincją, z którą są tylko same kłopoty.

Rozsiani po świecie, zamykają się w swych gromadach, prowadzą własne szkoły, tylko dla swoich, trzymają tylko ze sobą. Unikają służby wojskowej, w ogóle jakiejkolwiek służby u obcych. Podlegają swym kapłanom we wszystkim, co dotyczy nie tylko wiary, ale i codzienności. W interesach są chytrzy, przebiegli, znają wartość pieniądza, i potrafią nim obracać nie gorzej niż Fenicjanie i Grecy razem wzięci. Dziadek zawsze mawiał, że jeśli już wchodzi się z nimi w układy, to trzeba bardzo uważać, bo potrafią tak zamotać sprawy, że rzadko kiedy wychodzi się przy nich na godziwy zysk.

Nieopatrznie zapędziwszy się do ich dzielnicy, stałem teraz między nimi, prowadząc bezsensowną rozmowę o dzbanku wody. Z małego głupstwa poczęła robić się uliczna dysputa z żydowskim nauczycielem i jego uczniami. W ich przekonaniu, nie miałem chyba żadnych szans, żeby wyjść z niej inaczej, jak sromotnie pokonany głupiec. Zagrożenia nie czułem żadnego, jedynie nieskrywaną pogardę wobec niechcianego intruza

– Czyżbyś, rzeczywiście, był takim prostakiem, za jakiego chcesz uchodzić? – pytanie, zadane pozornie pochlebnym tonem, kryło jednak w sobie odcień obelgi.

– A co podpowiada ci twoja mądrość, nauczycielu? – postanowiłem sprostać narzuconej formie rozmowy.

– Czy jesteś pewny, że byłbyś w stanie to pojąć? – rabin nie dawał za wygraną.

– Czyżbyś uważał, że nie potrafię nadążyć za twoim umysłem?

– Jak mogę tak uważać, skoro chcesz szczycić się jedynie swą prostotą?

– A czym dałbyś się przekonać, że nie skrywa ona złej woli z mojej strony?

Ta zabawa w pytania najwyraźniej spodobała się memu rozmówcy, gdyż pokiwał lekko głową z aprobatą. Otaczający nas młodzieńcy, którzy dotąd cmokali z nabożeństwem przy każdym jego słowie, a głośno prychali z niechęcią, gdym na nie odpowiadał, widząc tak przychylną mi minę swego patrona, nieco przycichli. Najwyraźniej czekali na to, że rabin, przyczaiwszy się za uśmiechem, i uśpiwszy tak mą czujność, przygwoździ mnie zaraz jakimś mocarnym argumentem, karząc za oczywistą dla nich bezczelność, zarówno w mym zachowaniu, jak i w słowach. Tym większe było więc ich zdziwienie, gdy stary Żyd, kierując palec w ich stronę, oznajmił:

– Pismo powiada, że zakazane jest wpuszczać obcego do domu. – Słuchacze z głośnym zadowoleniem przyjęli słowa swego nauczyciela. Ten jednak uciszył ich gestem, dając znak, że jeszcze nie skończył. – Ale nie zabrania rozmowy z nim przed domem, jeśli nie przychodzi, by bluźnić i złorzeczyć. Kto pyta w pokoju, może liczyć na odpowiedź. Ale odpowiedź nie oznacza spełnienia prośby, zawartej w pytaniu – ostatnie słowa skierował już wyraźnie w moją stronę.

Ten ezopowy język nieco mnie rozbawił. Trochę uspokoił młodzieńców, gorliwych w swej wierze, mnie natomiast wyjaśniał, że nie mam co liczyć na kubek wody, choć nie tyle z powodu wrogości między nami, ile wymogów rytuału. Była w tym jakaś pokrętna logika – ni to przymusu, ni to warunku. O wszystkim decydować ma niby zapisana zasada, ale wykładana przez tego, kto ma do tego prawo. Bardzo to wygodne dla tych, którzy takie prawo sobie przypisują albo wręcz uzurpują.

– Czyli co? Wolno pytać, ale lepiej nie prosić? – zapytałem z udawaną rezygnacją w głosie.

– Można prosić, ale tylko o to, co dozwolone – stary Żyd odparł mentorskim tonem. – Prośba nie może być żądaniem – dodał stanowczo.

– A czy, na przykład, dozwolone jest prosić o ratowanie życia? Niezależnie od okoliczności? – przyszedł mi do głowy pomysł, jak wciągnąć rabina w sprzeczność jego wywodów.

– Czy ktoś tu widzi zagrożone życie? – spróbował chytrze wywinąć się od odpowiedzi, pojąwszy w czym rzecz. Zebrani wokół nas zaśmiali się z konceptu swego nauczyciela.

– A gdyby zobaczył? Gdyby upadł tu człowiek śmiertelnie chory? Albo ranny? I nie było czasu na zajrzenie do pisma?

– A czy jest tu ktoś taki? Po co mówić o rzeczach, których nie ma?

– Na to mamy rozum, by mówić także i o tym, czego w tej chwili nie ma, ale co przecież może być.

Rabin spojrzał na mnie, pochylając głowę z zainteresowaniem. Czułem, że jest chętny, by wdać się w dysputę, lecz powstrzymuje go obecność słuchaczy, przed którymi musi grać rolę miejscowego arbitra.

– Rozum bywa zawodny – rzekł spokojnie. – Potrafi wywieść na manowce. Bóg dał nam pismo, które kieruje umysł i życie na proste ścieżki prawdy. Podążając za nim, nie potrzebujemy oddawać się czczym rozważaniom.

– O waszym bogu nic nie wiem, więc zmilczę tę kwestię. Ale nie sądzę, by jakikolwiek bóg zabraniał posługiwać się rozumem wedle potrzeby. Jeśli miarkuje go cnota, wówczas może służyć tylko dobru – odparłem stanowczo. Jeszcze tego brakowało, żeby Żydzi uczyli mnie filozofii.

– Bóg jest tylko jeden, a kto nie przestrzega jego praw, albo mu urąga, popełnia grzech śmiertelny. Nie bluźnij, cudzoziemcze! – rabin podniósł głos, wyraźnie wzburzony. – Lepiej odejdź, i zostaw nas w spokoju.

Poirytowany takim obrotem spraw, już miałem odwrócić się i ruszyć w swoją stronę, gdy wtem mój wzrok padł na oparty o pobliskie drzewo długi kij, zakończony żelaznym hakiem. Zapewne służył do wyciągania wody wieszanym na nim dzbanem.

– Zrobię, jak mówisz, panie – odparłem chłodno. – Ale pozwól, że wpierw coś ci pokażę – dodałem biorąc kij do ręki. Przyszło mi do głowy, jak udzielić im tu wszystkim lekcji zwykłego zdrowego rozsądku.

Sięgnąłem do sakwy i wyjąłem z niej niewielką chustę, w którą miałem zawinięte rozmaite drobiazgi, przydatne w podróży. Wysupłałem je starannie, po czym, wziąwszy kij, owinąłem na haku płótno, i zanurzyłem w studni. Po chwili wyciągnąłem je, i spiłem wyciśniętą z niego wodę. Powtórzyłem to jeszcze dwa razy, na koniec ocierając wilgotnym skrawkiem materii twarz i szyję. Przyniosło mi to sporą ulgę w upale, ale też sprawiło większą chyba satysfakcję, że wyszło na moje. W ten osobliwy sposób wykazałem dowodnie, iż toczenie zawiłych sporów z nakazu pism dla tak błahych powodów jest pozbawione sensu.

– Mądry nauczycielu, jak widzisz, rozum pozwala nawet w dziwnych sytuacjach znajdować rozwiązanie, jeśli tylko da mu się sposobność jego poszukania, bez narażania jakiegokolwiek prawa – stwierdziłem, chowając chustę do sakwy.

Zebrani zastygli w oczekiwaniu, nie wiedząc, jak się zachować w obliczu takiego postępku. Czekali, co powie i nakaże rabin, który sam, w milczeniu przyglądał się moim zabiegom.

– Mam nadzieję, że nikogo nie uraziłem – skłoniłem lekko głowę w pożegnalnym ukłonie. – Jeśli tak, to proszę o wyrozumiałość, gdyż nie było to moim zamiarem. Tak, czy owak, dziękuję za naukę, jaką tu zyskałem, jeśli nawet nie od was, to za wasza sprawą – dodałem, nie wyjaśniając co miałem na myśli

– Śmiały jesteś, rzymianinie – rabin skwitował me słowa krótko i z niechęcią w głosie. – Bo, jak mniemam, stamtąd przybywasz. Poznaję po zachowaniu. No, i po wyglądzie, mimo tych brudnych szat – nie mógł sobie darować okazania mi wzgardy. – Butny jesteś, to cecha waszego narodu. Ale, przyznaję, żeś bystry i odważny. Tylko uważaj na siebie – tu powiódł wzrokiem po zebranych – nawet najtwardszy kij może się złamać, jeśli tak się spodoba Bogu. Ale nic tu już po tobie – rzucił na koniec. Odwrócił się, ruszył do drzwi domu modlitwy i po chwili już go nie było.

Gdym oddalał się z miejsca tego dziwacznego spotkania, biegły za mną odgłosy komentarzy, jakimi stojący tam nadal uczniowie rabina przerzucali się między sobą, czyniąc przy tym sporo hałasu. Pomyślałem sobie, jak osobliwy to naród, który wierzy, że należy trzymać się przepisanych nakazów i zakazów w każdej, najdrobniejszej nawet sprawie. Czy u nich możliwe jest zrobienie czegokolwiek, bez zaglądania do swych ksiąg? Jeśli tak, to nigdy nie wyrośnie wśród nich żaden Aleksander czy Cezar. Natrafiwszy na jakiś węzeł, gotowi go jeszcze bardziej zasupłać, i stać nad nim, gromadnie dyskutując, jak strasznie jest pokręcony. Chyba nie przypadkiem to nie oni podbijają innych, ale górę nad nimi biorą obcy.

Z drugiej jednak strony jest w tym jakaś metoda, dzięki której trwają niezmiennie od wieków, podczas gdy inne narody, gdy ich czas przemija, znikają ze sceny teatru świata. Są zwarci niczym szczelny mur, spojony przepisami wewnętrznego ładu. Może to i śmieszne, nawet irytujące w szczegółach, ale w sumie zapewnia trwałość budowli. Każdy ma i zna swoje miejsce w szeregu, dokładnie wie, co mu wolno, a czego robić nie może pod groźbą plemiennej kary. Są niczym mrówki, które skrzętnie i zapobiegliwie, każda chodząc karnie w ordynku, pospołu dobrze dbają o interes całego mrowiska, zapewniając mu pomyślność i żywotność. Dlatego można je tępić w pojedynkę, ale całości nie da się zniszczyć. Co więcej, ono wciąż gotowe się rozrastać i rozprzestrzeniać, gdy tylko znajduje dobre dla siebie żerowiska. I co z tym wtedy robić?

Kto z wolnych ludzi chciałby być przez całe życie takim małym owadem? Człowiek tym różni się od innego stworzenia, że ma duszę, a nadto giętki umysł, szukający wciąż czegoś, co wykracza poza narzucane mu oczywistości. A nade wszystko ma wolną wolę, dzięki której może te poszukiwania prowadzić bez względu na przeszkody, jakie narzucają konieczności i okoliczności. Czy mała mrówka, sama z siebie, wyjdzie poza wyznaczone jej ścieżki? Na to musiałaby się zbuntować przeciwko nakazowym odruchom. Ale wtedy zostałaby uznana za odszczepieńca. Pozostawiona sama sobie, szybko przepadłaby z kretesem. Wie o tym doskonale, więc woli się nie narażać na niepewny los. Podszyta strachem, nie szuka zmiany, która może i nawet mami, ale która może też przynieść zgubę.

Jest w tym coś z fatum, rodzącego rezygnację, nadto przepojoną niechęcią, wręcz zawiścią, wobec tych, którzy mają odwagę czynić użytek ze swej woli. To nie tyle złość przegranych, ile zazdrość małych, gromadnych stworzeń, drepczących wokół swych kopców i dziur w ziemi, wobec tych, co, wędrują po otwartych przestrzeniach. Pojedyncza mróweczka nigdy nie odważy się wybrać losu wilka samotnika, przemierzającego świat wedle własnego uznania. Na to trzeba mieć ducha wolności, i ufność we własne siły. Można, oczywiście, się przeliczyć, można przegrać, polec – ale w walce, w stawianiu życiu czoła, w szukaniu czegoś więcej, niż tylko nora i żer.

Dziwiłem się sam sobie, że takie myśli chodzą mi po głowie. Drobne w sumie zdarzenie pobudziło mój raczej praktyczny umysł do rozmyślań, jakich zwykle unikałem, mając je za grę sofistów. Najwyraźniej miał rację stary Maros mówiąc, że nie tyle ważne, czy znajdę to, po co idę, ale to, co napotkam po drodze. Przez te kilka miesięcy podróży nawet nie rozpocząłem jeszcze tego, po com się tu wybrał, a przecież tyle już poznałem i się nauczyłem. Co mnie czeka dalej? Dotąd obracałem się jeszcze po świecie nieźle mi znanym i zrozumiałym, ale z czym przyjdzie się mierzyć, gdy trafię poza jego granice? I jak mnie to będzie odmieniało?

Było już dobrze po południu, gdy – kupiwszy po drodze to, co kupić zamierzałem – nareszcie wróciłem do swego tymczasowego legowiska. Zmęczony całodziennym krążeniem po mieście, zasiadłem przy ulicznym stole, by odpocząć i coś zjeść. Nie miałem ochoty na żadne pogawędki, choć sposobności nie brakowało. Uszła ze mnie ciekawość tego, co się wokół dzieje, myślami byłem już w drodze do syryjskiej stolicy. Szybko zjadłem co mi przyniesiono, poszedłem po swoje pakunki i, wypłaciwszy się gospodarzowi, ruszyłem w stronę, gdzie stało wojsko. Trwało to trochę, nim tam dotarłem, ale zdążyłem przed wieczorem.

Najpierw odszukałem namiot prowizorycznego pretorium, a w nim centuriona, z którym zawarliśmy wcześniej umowę o moim przyłączeniu się do wojska na czas podróży do Antiochii. Wyjaśniło się, że był pierwszym w swojej kohorcie, a więc dowodził nią jako całością, i na czas przemarszu pełnił obowiązki prefekta całego obozu. Po krótkiej rozmowie, bardziej grzecznościowej niż rzeczowej, odesłał mnie do poznanego uprzednio człowieka, zawiadującego taborami. Ten, dawszy mi do zrozumienia, bym nie pętał mu się pod nogami i nie przeszkadzał w przygotowaniach do jutrzejszego wymarszu, wskazał wóz, w którym miałem się wymościć na noc. Zaraz też się tam zaszyłem i, nie bacząc na obozowe hałasy, najzwyczajniej w świecie usnąłem snem człeka utrudzonego, ale spokojnego o najbliższą przynajmniej przyszłość.

11. W drodze do Syrii

Tuż przed świtem trębacz podniósł wszystkich na nogi, dając sygnał do zwinięcia obozu. Panował porządek, każdy znał swoje miejsce i obowiązki. Wyglądając z wozu, z ciekawością patrzyłem na formujące się oddziały, Oprócz kilkuset welitów były tu jeszcze dwie turmy jeźdźców, więc ruch panował spory. Nie minęła jedna miara czasu, jak kolumna stanęła w gotowości do wymarszu. Na rozkaz dowódcy całe wojsko ruszyło przed siebie. Za konnymi zwiadowcami szła zwarta kolumna oddziałów pod swymi znakami. My jechaliśmy na końcu, za strażą tylną, z całą służbą obozową.

Gdy już wyszliśmy na trakt do Adany, przełożony taborów zaprosił mnie na swój wóz. Usiadłem obok niego i, od słowa do słowa, wdałem w rozmowę o wojskowych zwyczajach. Był to dawny żołnierz, człek prosty, o imieniu Celiusz. Postradawszy zdrowie przez dwadzieścia lat służby, zarówno za zasługi, jak i z racji dobrych znajomości, już jako wolny, pozostał przy wojsku na specjalnym żołdzie, i wraz z dwoma synami obsługiwał legie wschodnie od Efezu, po Kapadocję i Cylicję. Trochę mruk, chropawy w obejściu, ceniony był jednak dla swej sprawności, z jaką oporządzał najtrudniejsze i najbardziej nawet uciążliwe przemarsze oddziałów, do których go przydzielano.

Był na swój sposób człowiekiem niezastąpionym. Żołnierski ekwipunek nie miał dla niego żadnych tajemnic. Umiał naprawiać poszarpane namioty, dopasować pancerz i tak wypełniać go filcem, by nie uwierał w marszu i walce. Potrafił giąć tarcze albo zakładać na nie dodatkowe płytki, wymieniać ogniwa w kolczugach, ostrzyć topory i miecze, mocować łopatki, sposobić końską uprząż. Obserwowałem go przy tych zajęciach przez wiele dni wspólnej podróży, zwłaszcza na postojach, kiedy to nie mógł się opędzić od potrzebujących, przychodzących ze swymi kłopotami. Synów też miał zmyślnych, prostych i chytrych, ale zręcznych. Cała trójka zbierała niezłe żniwo w monetach, wypłacanych za te przysługi.

Z początku okazywał mi obojętność, pewną niechęć, wręcz podejrzliwość, której powodów nie rozumiałem. Gdy jednak przekonał się, że nie jestem delikatnym paniczykiem, marudzącym i narzekającym na okoliczności i warunki, w jakich przyszło nam wędrować, począł traktować mnie bardziej przychylnie. Zrazu zdawkowo, potem coraz życzliwiej, acz ważąc słowa, opowiadał o tym, co robi, pozwalając niekiedy przyglądać się, różnym naprawom. Szczerze go wtedy podziwiałem, zwłaszcza zręczność, z jaką jego twarde ręce i palce wykonywały najdrobniejsze nawet rzemieślnicze prace.

Przez czas wspólnej podróży poznałem – po części właśnie dzięki niemu – drugą, tę jakże niewdzięczną stronę żołnierskiego życia, o jakiej najmniejszego pojęcia nie mają rzymscy panowie i wielkomiejskie pięknoduchy. Jakże ona różni się od wyobrażeń, wpajanych nam przez kronikarzy czy poetyckich bajarzy! Heroizm bitew to, być może, wdzięczny temat poematów, ale towarzysząca mu codzienność jest szalenie prozaiczna – brudna, spocona, nieraz głodna i biedna, wulgarna, okrutna w swej przyziemności, podszytej zwierzęcym nieraz strachem i walką o przetrwanie.

Wielkość i dostatek cesarstwa stoją na wygranych kampaniach wojennych, tyle że te wspaniałe sukcesy okupione są straszną harówką zwykłych żołnierzy. Gdy wodzowie, w ciszy gabinetów i salonów planują ruchy wojsk, oni, jakby poddawani tresurze, w deszczu, błocie i upale ćwiczą do upadłego swe mordercze rzemiosło. Im większe ambicje tych pierwszych, tym większa udręka drugich. Gdy potem władcy świętują publiczne tryumfy, jakże wielu ich wojaków w opuszczeniu leczy rany, opatruje i przysposabia obcięte członki, albo przepija żołd, by choć przez chwilę zapomnieć o smrodzie przelanej krwi – nie tylko wrogów, ale i własnej. Celiusz, który po trosze znał się na leczeniu żołnierskich dolegliwości i składaniu kości, opisywał mi, jak potrafi okaleczać legionowa służba.

Nieraz, podczas takich rozmów, przychodziła mi na myśl historia mego przodka, syna Lucjusza, który omal nie zginął pod Karrami. Przecież musiał przejść cały szlak syryjski z legiami Krassusa, zaznając wszystkich udręk tego pochodu. I gdybyż to jeszcze zakończył tę wędrówkę sukcesem zwycięzcy, zadośćuczynieniem za poniesione trudy. Ale nie dość, że był świadkiem i uczestnikiem jednej z największych klęsk Rzymu, to jeszcze, śmiertelnie ranny, dogorywał po niej gdzieś na polu pomiędzy trupami. Tylko zrządzeniem losu skończyło się to wtedy dla niego pomyślnie, reszty dopełniły już stosunki i pieniądze Tycjanów.

Gdym to wspominał, jadąc wśród żołnierzy i rozmawiając z Celiuszem, zdałem sobie sprawę, że przecież wielkość i fortuna naszego rodu także wyrosły na wojnach i polityce, jaka za nimi stała. Od bardzo dawna nie  przelewamy już własnej krwi w bitwach, lecz przecież zawsze umacnialiśmy się, opłacając walki, w których ginęli inni. Czyż wspieranie wielkimi pieniędzmi konsulów i cesarzy, a potem czerpanie z tego własnych korzyści, nie jest puszczaniem w ruch żołnierskich mas, tyle że nie wprost, a pośrednio?. Nie trzeba logicznych łamańców, by wywieść, że zawsze mieliśmy – i nadal mamy! – interes w tym, żeby wojny wciąż trwały, bez względu na ilość ofiar. Im większe kampanie, im skuteczniejsze, tym większe potem zyski.

Wychowany i wyedukowany w tradycji bogatej i wpływowej rodziny, nigdy nie zaprzątałem sobie głowy podobnymi spekulacjami, czy kalkulacjami, w których bilanse liczy się nie w złocie, a w ludziach. Cóż, dla mnie, od urodzenia – i z urodzenia – to rzecz naturalna, że jedni są panami, inni zaś sługami. Jedni mają, inni nie mają. Pierwsi napędzają historię, drudzy w niej tylko giną. Tak ułożony jest świat, i nie zmienią tego żadne traktaty filozofów czy szczytne mowy trybunów. Trzeba umieć odnajdować się po jego lepszej stronie, a kto zaniecha starań po temu, sam sobie jest winien, że przepada w tej grze. Doskonale to rozumie chociażby mój przyjaciel Seneka. Oddając się bowiem dla pozoru studiom i rozważaniom moralnym, nad podziw zmyślnie planuje teraz wejście miedzy możnych Rzymu, by zdobyć pozycję, pomnażać majątek, i obficie korzystać z jednego, i drugiego. Znając go, wróżę mu znakomitą przyszłość.

Moja natomiast wciąż pozostawała zagadką, której nie próbowałem nawet zgłębiać, poddając się rygorom przemarszu z wojskiem. Pierwszy dzień zakończyliśmy dotarciem do Adany. Na skraju miasta osadzono swego czasu duży, stały garnizon legii dla utrzymania porządku i bezpieczeństwa cylickiej prowincji. Tam też, późnym popołudniem, rozprostowałem wreszcie kości po długim siedzeniu na wozie. Szybko rozbito namioty, żołnierze zajęli się sobą, kilku z nich przyszło do Celiusza ze swoimi kłopotami. Oficerowie, po wydaniu rozkazów, przeszli w stronę dwóch sporych domów, gdzie stali dowódcy garnizonu. Zdążyłem zaczepić jeszcze mojego centuriona i spytać na boku, dla zachowania formy, czy ma dla mnie jakieś polecenia. Spojrzał na mnie zdziwiony, powiedział, bym nie rzucał się w oczy, i był gotów za dwa dni do dalszej drogi.

Umówiłem się więc z Celiuszem, że jutro wybiorę się do miasta, może nawet tam przenocuję, a w obozie stawie się wieczorem, przed wymarszem. Wzruszył ramionami, kiwnął głową – i tyleśmy sobie porozmawiali. Noc przespałem na wozie, wczesnym zaś rankiem ruszyłem w stronę miasta, o którym co nieco wiedziałem z różnych wcześniejszych lektur i opowieści. Porównanie takiej wiedzy z rzeczywistością niekiedy przynosi zaskakujące niespodzianki.

Ku mojemu rozczarowaniu, nie odnalazłem śladów legend, sięgających czasu Danajów, uciekających z Argos. Nic tu nie ostało się z opisów Homera, o ileż przecież późniejszych w porównaniu z mitami o synach Uranosa – Adanie i Sarusie, czy o największym hetyckim Bogu Burz, Hadadzie. Po tych ostatnich pozostały tylko nazwy – miasta i rzeki – a także chełpliwość mieszkańców, szczycących się swym starożytnym pochodzeniem. Przez tę stację starego szlaku cylickiego, od wieków – w zależności od kapryśnych wiatrów historii – albo maszerują różne armie, albo wędrują tragarze towarów ze wschodu na zachód, i odwrotnie. Niegdyś groźne gniazdo piratów, po wyprawie Pompejusza stało się miejscem ich uwięzienia w wielkiej twierdzy, górującej nad okolicą. Reszta jest nieciekawa, można właściwie uznać, że to tylko bardzo odległe przedmieście Tarsu. Ani w tym własnego ducha, ani cienia oryginalnej odmienności, nie ma też żadnych godnych uwagi osobliwości.

Miejscowi żyją z obsługiwania wojsk i handlarzy, a jednych i drugich widzi się tu sporo. Przypuszczam, że załatwiają między sobą także rozmaite ciemne interesy, może nawet rozbójnicze. W czasach piratów, wielu żyło tu Armenów, wysyłanych przez ich króla, który wspierał owo bandyckie rzemiosło, czerpiąc w zamian wielkie zyski. Choć Cylicja jest teraz rzymska, to tamte związki chyba nie ustały, tyle że już bez jawności królewskiej asysty. Pomny wcześniejszych rozmów na morzu, a także uwag obrotnego Venustusa, złożyłem jedno z drugim, i wyszło mi, że na wozach taborowych jest przecież doskonałe miejsce dla przewozu nie tylko żołnierskiego ekwipunku. Nikt nie ośmieli się tam grzebać bez pozwolenia, więc na spodzie można schować co tylko się zechce, oczywiście, za zgodą Celiusza. Tym sposobem towary z prywatnych konszachtów wędrują bezpiecznie z miejsca na miejsce, bez żadnych podejrzeń czy nadzoru dowódców. Zresztą, da się chyba przyjąć za pewnik, że sami mają w tym największe udziały – tak by wynikało z zasady hierarchii.

Skoro bowiem istnieje dobra i sprawdzona metoda, to bez wątpienia korzystają z niej wszyscy, wedle rangi. Nie miałem na to żadnych dowodów – ale co z tego? Spróbuję to jakoś sprawdzić, oczywiście ostrożnie, chociażby po to, by przekonać się, jak powszechna jest  prywata w ramach cesarskiej służby. Wiadomo, że to zmora w urzędach – od najwyższych poczynając. Czemuż więc nie miałaby się plenić na innych szczeblach władzy państwa? Każdy, wedle sposobności, jaką mu daje jego pozycja, uprawia podobne praktyki  bez skrupułów, a ponieważ uzus czyni normę, więc dziwnym byłoby, gdybym znalazł tu chlubne od niej odstępstwo. Wszak centurion zgodził się przewieźć mnie za drobną opłatą do Antiochii. Czemu więc nie miałby czynić tego samego z dowolnym towarem, jaki mu kto zaoferuje do transportu? Dla zachowania pozorów nazwie to przysługą – i zapewne obruszy się, gdy ktoś nazwie rzecz po imieniu.

Nachodziwszy się po mieście, usiadłem – jak to zwykłem czynić – przy ulicznym stole jakiejś mijanej gospody, i, zamówiwszy posiłek, przemyśliwałem to, co od jakiegoś czasu chodziło mi po głowie na temat owej choroby Rzymu, jaką dostrzegał stary Maros. Kolejne dni przynosiły potwierdzenia jego słów. Fantazja podsuwała mi coraz śmielsze pomysły, a logika, biorąc je za przesłanki, prowadziła niezawodnie do mało budujących wniosków. Zacząłem od Celiusza, który przecież musi być wspólnikiem we wszystkich tych zarobkach. Stąd zapewne jego powściągliwość w naszych rozmowach. Może uważał mnie za kogoś nasłanego, węszącego za jego nielojalnością? Tak, czy owak, bez jego wiedzy, i opłacanej, usłużnej zgody, nie dałoby się urządzać tu żadnej sekretnej prywaty.

Podobnych jemu muszą być w cesarstwie całe legiony. Tworzą kręgi mniejszych i większych klientów, po cichu wspierających silniejszych, ale i przy nich budujących własne  fortunki. Tak, jak da się podłączyć swoje domostwo do wielkiego akweduktu, by czerpać z niego wodę dla siebie, tak samo można podczepić się pod każdy podejrzany interes, mały czy duży, by odprowadzać z niego swój mały strumyczek pieniędzy. Tym sposobem działa osobliwe państwo w państwie, dwa światy w jednym. Jedno żeruje na drugim. Jedno ma korzenie, drugie, samo z siebie jałowe, tylko je oplata, wysysając żywotne soki ze swego karmiciela. To duże, by trwać, musi więc korzeniami rozrastać się coraz to szerzej, szukać coraz to nowych zdobyczy, żeby nie sczeznąć. I tak koło się kręci – nabierając pędu, i mknąc ku swojej zgubie.

Kasandryczne wizje Greka z Pafos wydały mi się wtedy przesadą, zrodzoną z niechęci przegranego do zwycięzcy. Teraz zrozumiałem, że dowodów na ich prawdziwość niekoniecznie trzeba szukać w tym, co widoczne i jawne. Nie na szczytach władzy, również nie w wielkiej filozofii, tylko właśnie w ukrywanych drobiazgach, składających się na obraz, którego treść i sens ujawnia ducha naszego czasu. Może on nieść ludzi ku chwale, ale może i ku zatraceniu, w zachłannym pościgu za jakże złudną wielkością, czy konkretnym zyskiem. Czy Rzym, mój Rzym, którym tak się chlubię, i który na swój sposób szczerze podziwiam, rzeczywiście toczy niewidoczna choroba powolnego nikczemnienia ludzkich serc i umysłów, przed którą przestrzega Maros? Całym sobą odrzucałem te myśli, ale ziarno zwątpienia chyba na dobre zapadło mi w duszę.

Postanowiłem wracać do obozu. Nie było co zostawać w mieście, które nie wzbudziło we mnie większego zainteresowania. Wyraźnie dawało się zauważyć, że jest w pobliżu dużo wojska, ponieważ wszędzie kręciły się spore gromady żołnierzy, którzy – za przyzwoleniem dowódców – szukali okazji do spędzenia wolnego czasu na niewyszukanych uciechach. Kupiłem nieduży dzban wina, żeby potem zachęcić Celiusza do większej otwartości, gdy nadarzy się okazja do jakiej rozmowy. Wieczorem, wino, owszem, wypiliśmy, lecz nie udało mi się pociągnąć go za język. Ostrożnie i sprytnie wywijał się z każdego podchwytliwego pytania, co wzbudziło we mnie prawdziwie niekłamany podziw. Nic więc nie wskórawszy, ległem spać. Następny dzień minął na niczym, chyba że zajęcie uznać oporządzanie swego wyposażenia podróżnego. Wreszcie po kolejnej nocy, wczesnym rankiem wyruszyliśmy w dalszą drogę.

Do Syrii wkroczyliśmy od północy, od strony gór. Zajęło to kilka dni marszowych, stawiania kolejnych obozów, sprawnie rozbijanych szybko na noc, i równie szybko rano zwijanych. Szliśmy znakomitą drogą, zbudowaną jeszcze przez Kwiryniusza za czasów jego tu namiestnictwa. Miałem okazję na własne oczy przekonać się, jak sprawnie działa ta żywa machina wojenna, warta swojej soli. Na postojach, żołnierze, utrudzeni przecież całodziennym znojem i noszeniem ciężarów, zamiast odpoczywać, czyścili hełmy i zbroje, gdyż dowódcy srogo karali ich za najmniejsze nawet niedopatrzenie wyglądu i porządku.

Celiusz miał moc pracy, ja sam starałem się nie rzucać nikomu w oczy. W sumie było to doświadczenie nużące, monotonne, i wielce męczące. Niemniej miałem wciąż na względzie, że już niezadługo przyjdzie mi wędrować jeszcze dłużej i dalej, w okolicznościach zapewne gorszych, nadto bez eskorty, gwarantującej bezpieczeństwo. Asystując niekiedy przy drobnych czynnościach obozowych, wiele się nauczyłem z tego, co bywa przydatne w trudnych warunkach takich podróży. Nie był to więc czas całkiem stracony, choć mało może wypełniony ciekawymi wrażeniami. Na koniec, obchodząc zatokę egejską, dotarliśmy wybrzeżem do Aleksandretty.

Tam przyszło nam spędzić dwa dni, czekając, aż wojsko przygotuje się do przeprawy przez przełęcz Belianu. Nie mogłem sobie darować, by w tym czasie choć przez chwilę nie rzucić okiem na miasto, założone przez wielkiego Macedończyka, który, niedaleko stąd, przed wiekami pokonał równie wielkiego Dariusza. Starły się wtedy dwie potęgi, zginęły tysiące ludzi, zagarnięto ogromne łupy, cennych jeńców i niewolników, w tym całą niemal rodzinę perskiego władcy. Ciekawostką jest znany fakt, iż potraktowana wtedy z honorami matka Dariusza, wyklęła syna za to, że ją w ucieczce haniebnie był porzucił w potrzebie, i – ku zdumieniu wszystkich – przeniosła swą rodzicielską miłość na zwycięzcę. Doprawdy niepojęte, jak dziwnymi drogami chadzają uczucia kobiet.

W Aleksandretcie, jak we wszystkich nadmorskich osadach i miastach, wszystko kręci się wokół portu. Cały rejon wokół zatoki to właściwie jeden wielki targ handlowy. Dopełnia go Seleucja, morski przedsionek Antiochii. Tam dopiero zbiegają się wszystkie szlaki północnych traktów ze wschodu, którymi przybywają ogromne bogactwa. Tam też można zobaczyć statki zewsząd z krajów wokół wielkiego morza. Czuje się gorączkę, jaka ogarnia żyjących w cieniu złota. Przydaje im ona sił do działania, ale i szybko wypala. Nie znajdzie się tu kogoś obojętnego, kto nie kręciłby się koło mniejszych lub większych interesów, pracował w nich, lub przy nich. Nikt nie myśli o spokoju, czy pozwala sobie na zbyt długi odpoczynek. Ma to w sobie coś z ciągłego pościgu za zwierzyną.

Chodziłem cały dzień po mieście, i byłem chyba jedynym w nim człowiekiem bez wyraźnej potrzeby zarobienia, albo załatwienia czegokolwiek. Szukałem śladów historii, której, gdzie jak gdzie, ale tu powinno być wiele. Na takim jak tu styku krain i szlaków, gdzie nieustannie wędrują walczące wojska, ale i gdzie zbiegają się ogromne interesy, nie ma przecież skrawka ziemi, na którym nie odcisnęłaby swojego piętna. To wszak granica między niezmierzoną Azją, a naszym światem – greckim i rzymskim. W okolicznych górach są trzy wielkie wrota – cylickie, syryjskie, nawet armeńskie, na których, i wokół których, od wieków toczą się krwawe walki między potęgami Wschodu i Zachodu. Gdy swą robotę kończą armie, przychodzi czas na towary i złoto.

Co tu ważniejsze? Jedno wspiera drugie, ale i nim się karmi. W ziemię wsiąka krew – a za nią przychodzi ludzka zachłanność, zadeptująca ślady walk. Ci, co przeżyli, szybko przestają myśleć o tych, co poginęli, patrząc tylko, jak wykorzystać dla siebie czas chwilowego pokoju. W miejsce armii, pojawiają się też hieny, które swoimi sposobami sycą się na nowych żerowiskach. Kto przetrwał, nie rozmyśla nad bohaterstwem walczących i poległych ofiar, nawet nad powodami, dla których zginęły. To tylko kronikarze upiększają minione zdarzenia, próbując nadawać im jakiś wyższy sens. Reszta obdziera trupy, zanim zdążą ostygnąć, a potem zagryza się jeszcze o łupy – te, które już zebrała, a później te, które zaczynają się wyłaniać z na nowo otwartych wrót.

Oddając się takim to niewesołym rozmyślaniom, w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że nie znalazłem się w tym niewielkim mieście tylko gwoli czczej rozrywki ciekawego widza historii. Trafiłem tu po drodze do syryjskiej stolicy, gdzie skończy się przygoda, a zacznie obowiązek. Siłą wiec rzeczy począłem zastanawiać się nad jednym z dwóch głównych celów tej wyprawy – poznaniu szlaku wschodnich karawan na użytek rodzinnych interesów. Dotąd uważałem, że moja misja na dobre rozpocznie się właśnie tam, gdzie przyjdzie zająć się również sprawami politycznymi, do czego zobowiązywało mnie zlecenie cesarza. Lecz teraz, w prowincjonalnej Aleksandretcie, wypełnionej nieustanną, gorączkową krzątaniną wokół spraw handlowych, dotarło do mnie, że przecież w interesach nie wiadomo, gdzie, w istocie, coś się zaczyna, a gdzie kończy.

Pomyślałem o Maesie, który niegdyś krążył po tych okolicach, u zbiegu morskich szlaków, wiodących dalej, ku Fenicji i Grecji, do Egiptu, wreszcie Rzymu. Brat starego, przebiegłego Festusa miał głowę na karku, robił to więc nie bez przyczyny. Dociekając jej, przypomniałem sobie ciekawą zasadę skuteczności, jaką bez wątpienia się kierował. Pars pro toto – ot i cała tajemnica. To nie tylko figura logiczna – to także znakomita praktyka wielkich zysków. Słyszałem o niej nie raz, i nie dwa, gdym pobierał u dziadka i ojca nauki rodzinnych machinacji. Ponieważ nie brałem udziału w bieżących grach rodzinnych, więc znałem ją jedynie ogólnie, jakby w teorii, czy jedną z możliwości. Teraz zaczynałem na własne oczy dostrzegać, jak też daje się przekładać na konkretne działania. A rzecz to prosta, i jakże oczywista.

Otóż wielkie porty cesarstwa, takie jak Antiochia, Aleksandria czy Tyr, nie mówiąc o naszych rzymskich, to molochy, wchłaniające tysiące drobnych dopływów tego, co spływa z niezliczonych małych źródełek. Te są jednak bodaj czy nie najważniejsze, gdyż z nich powstaje wielka rzeka tamtejszego bogactwa. Czyż nie lepiej więc już tu szukać sposobności, by przechwytywać mniejsze zyski, i samemu kierować je w swoją stronę? Tam trzeba się rozpychać z wielką siłą, tu natomiast, mniejszym nakładem, można odławiać to samo, tyle że po trochu, ale w sumie z większym efektem. Tam trzeba rozmachu, tu raczej sprytu i obrotności w zapanowaniu nad wielością małych dostaw. Tam, ponosząc stratę, traci się od razu wiele, tu – ledwie cząstkę większej całości. Zatem znów akwedukt – tyle że teraz z odwróconym biegiem wody!

Od tych kalkulacji zmąciło mi się nieco w głowie, więc przysiadłem przy pierwszym napotkanym ulicznym stole i kazałem sobie dać zimnego wina dla ochłody. Gapiłem się bez celu na widoczne nieopodal wybrzeże z mrowiem łodzi i statków, wokół których panował wielki ruch. I oto zaczęła się dokonywać we mnie osobliwa przemiana – wyznam, nieco zaskakująca. Jeszcze przed chwilą miałem przed sobą jedynie widok mało ciekawej zwyczajności, teraz jednak patrzyłem na to, już jak na teren łowiecki. Nie, żebym od razu zaczął robić jakieś plany – na to nie było ani czasu, ani nawet pomysłu. Zdziwiłem się jednak, jak zmienia się widzenie rzeczy w zależności od tego, co chce się zobaczyć.

Gdy coś zalegającego w pamięci, znienacka wzbudzi się i w najmniej oczekiwanym momencie znajduje potwierdzenie jako oczywistość, zaskoczenie potrafi być nie mniejsze niż wówczas, gdy napotykamy na coś zdumiewającego swą nowością. Uczucie olśnienia, choć równie silne, trwa jednak krócej. Zazwyczaj szybko przechodzi w obojętną rezygnację, zwłaszcza gdy jest tylko przypomnieniem nieuchronności rzeczy, ciążących, niczym fatum. Innym jednak razem z miejsca rodzi ekscytację, jako że rodzi  zastanowienie, czy aby wiedzy, dotąd zalegającej bezczynnie, nie da się spożytkować ku czemuś, wiele obiecującemu na przyszłość. Tak rozbudzony umysł zaczyna żyć własnym życiem i – jeśli tylko nie przeszkodzi mu nadmiar wątpliwości – wynajduje koncepty, jakie wcześniej nie przychodziłyby człowiekowi do głowy. Czy to tylko fantazja i imaginacja, czy coś więcej? Gdym tak siedział przy winie, nie zastanawiałem się nad tym, lecz pozwalałem myślom pojawiać się i znikać wedle niepojętego dla mnie prawa ich przemienności..

Po zastanowieniu uznałem, że nie ma co teraz klecić naprędce planów, rodzących się z  rozhuśtanej wyobraźni. Za kilka dnia dotrę do Antiochii, a tam już przyjdzie czas na rozważne przemyślenia i pomysły. Tym bardziej, że tamtejszą faktorią zawiadywał jeden z najbardziej zaufanych naszych ludzi – Melos, syn greckiego wyzwoleńca, wychowanek dziadka i przez niego starannie przysposobiony do służby handlowej. Nad podziw obrotny, oddany Tycjanom bez reszty, znakomicie sprawiał się z interesami w syryjskim kłębowisku żmij, gdzie całą, wielką prowincją bezwzględnie rządziły pospołu intrygi, polityka wojenna, i pieniądze. Będzie umiał doradzić, gdzie, i dokąd chodzić, co, i z kim załatwiać, czego, i kogo się wystrzegać. Zznałem go jeszcze jako dziecko. Był ode mnie sporo starszy, a wyjechał z Rzymu zanim dorosłem na tyle, by uczyć się rodzinnych spraw. Mogłem mu zaufać – choć tylko na tyle, na ile w naszym świecie jeden człowiek może ufać drugiemu, czyli w stopniu jednak ograniczonym. Nie pozwoliłby sobie jednak na cokolwiek, co naraziłoby go chociażby na zmarszczenie brwi mego ojca.

Wróciłem do obozu, gdzie właśnie kończono przygotowania do jutrzejszego wymarszu. Ludzie byli mocno rozgorączkowani z ciekawości, jak też przyjdzie pokonać sławetne przejście w górach Amanus. Pierwszego dnia mieliśmy dojść do Belianu, a stamtąd, po nocnym odpoczynku, ruszyć owymi wrotami, opiewanymi w legendach o dawnych bitwach. Tylko jeden Celiusz znał je z poprzednich wypraw z wojskiem, więc nieustannie przychodzili do niego dowódcy i zwykli żołnierze, by czegoś się wywiedzieć o trudnościach, jakie nas czekają. W miarach odległości było to w sumie niedaleko, lecz podejścia i zejścia na wąskich górskich drogach czyniły rzecz całą szczególnie uciążliwą, a miejscami bardzo niebezpieczną.

Przeprawę będę pamiętał chyba do końca swoich dni. Nigdy dotąd w życiu tak się jeszcze nie utrudziłem. Wszyscy trochę się baliśmy, lecz nie było czasu na strach, gdyż należało iść uważnie, chwilami w rozproszeniu, małymi, luźnymi grupkami. Nikt nie podziwiał krajobrazów, nie zachwycał potęgą natury. Jeźdźcy z wielką ostrożnością prowadzili swe konie, żołnierze pomagali przy wozach taborowych i mułach, niosąc też na ramionach część wiezionego ekwipunku. Na szczęście dopisała pogoda, więc obyło się bez strat, jakie niechybnie ponieślibyśmy, gdyby padał deszcz i przyszło się ślizgać na kamienistej drodze między przepaściami i skalnymi ścianami. Dopiero gdy wyszliśmy na drugą stronę gór, zdałem sobie w pełni sprawę, jak niezwykłym wyczynem było przeprowadzenie niegdyś przez Aleksandra wielotysięcznej armii wraz z dobytkiem przez szlak, który chyba tylko dla żartu nazwano wrotami.

Po zejściu w dół po stronie syryjskiej, wojsko rozbiło obóz, przystąpiono też do oporządzania się, tak, by nazajutrz wejść już do Antiochii w pełnym rynsztunku i z wielkim fasonem.  Dowódcy i żołnierze chcieli zaprezentować się jak najlepiej, gdyż mieli dołączyć do legendarnego legionu żelaznego, wsławionego w tylu bitwach. W Syrii i Partii jest jeszcze kilka legionów, co jeden to sławniejszy – galijski, fretensis, fulminata. Rozmówiłem się z centurionem i Celiuszem, wypłacając resztę umówionych sum. Umówiliśmy się, że gdy  przyjdzie czas, odłączę się niepostrzeżenie od maszerującej kolumny, i pójdę w swoją stronę. Garnizon prowincji stał nieco za miastem, tworząc sporą, podmiejską osadę tuż za wschodnimi murami Tyberiusza, więc mógłbym dojechać z wojskiem niemal na miejsce. Niemniej, gdy minęliśmy pierwsze domy na przedmieściach za rzeką, Celiusz dał mi znak, a ja, zebrawszy swoje sakwy, zsunąłem się z wozu, i szybko wmieszałem między kręcących się tam ludzi. Obyło się bez pożegnania, tyle że stary wojak spojrzał jeszcze raz na mnie spode łba i uśmiechnął się, jakby z odcieniem sympatii.

– Uważaj na siebie, Viatusie. Ciekawski z ciebie człowiek. Ale i ciekawy. I coś mi się widzi, że czekają cię tu ciekawe sprawy. Niech ci bogowie sprzyjają – jak na takiego mruka, były to słowa niebywale życzliwe.

Minęło już południe, gorąco dawało się we znaki, od wielodniowego wytrząsania się na wozie bolały mnie wszystkie kości. Mordercza przeprawa przez góry, a i ciągła czujność, choć teraz zelżała, też zrobiła swoje. Szedłem trochę jak zamroczony, ale wiedziałem, dokąd mam trafić. Dałem sobie spokój rozglądaniu się po mieście, które swoim ogromem wręcz przytłaczało. Wiedziałem, że przyjdzie na to pora, więc na nic się nie oglądając, po przejściu bramy, resztką sił wlokłem się do willi naszego faktora, kierując wskazówkami, jakiem był otrzymał w Rzymie.

Szczęśliwie nie musiałem przechodzić przez całe miasto. Idąc główną ulicą, w stosownym momencie skręciłem w lewo ku podnóżu pobliskich wzgórz. Wielkie wrażenie uczynił na mnie po drodze Charonion, wykute w skale popiersie, spoglądające na każdego, przechodzącego tędy przybysza. Czytałem o nim, ale lektury, nawet opowieści, jakie słyszałem, nie oddawały groźnej powagi tego kamiennego strażnika miasta, Obiecałem sobie, że pewnego dnia przyjdę tu, żeby dokładniej obejrzeć to legendarne dziwo. Nie zatrzymując się więc, dalej zostawiłem z boku cesarski teatr, i po krótkim kluczeniu wśród domów i ogrodów, doszedłem w końcu do siedziby faktorii. Stała na skraju dzielnicy bogatych rezydencji, bliżej forum niż agory, w sąsiedztwie głównego akweduktu.

W drzwiach tkwił nieruchomo przepisowy służący, który, gdym się zbliżył, spojrzał na mnie z niekłamanym obrzydzeniem, jako że prezentowałem się zgoła nieciekawie. Zatrzymałem się przed nim, i tonem, nieznoszącym sprzeciwu, nakazałem, by się odsunął i ruszył po gospodarza. Nie wiedział, czy mnie odepchnąć, czy potraktować kijem, lecz zawahał się, gdyż w rozkaz włożyłem całą pańskość swej tycjanowskiej pozycji, i prawa, jakie z niej wynikało. Zmitygował sie, i nic nie mówiąc, otworzył drzwi, po czym zniknął w głębi domu. Nie minęło kilka chwili, gdy spiesznym krokiem wyszedł stamtąd Melos, w towarzystwie dwóch niewolników, wyraźnie wydając im jakieś szybkie polecenia.

– No, nareszcie! Witaj Festusie, już od dawna czekam na ciebie. – wyrzucał z siebie słowa powitania z niekłamanym zadowoleniem. – Na Jowisza, jakeś ty się zmienił. Pamiętam cię, jako chłopaka, a tu proszę – co za wspaniałość. – Uczynił gest, jakby chciał mnie objąć.

– Dobrze cię widzieć, Melosie, witaj. Pozwolisz, że nie będę cię ściskał, ale sam widzisz… – tu pokazałem wymownym gestem mój niezbyt czysty i mocno sfatygowany przyodziewek podróżny. – Ale chętnie to zrobię, gdy tylko dasz mi sposobność, bym się doprowadził do stanu, godnego takich karesów.

– Dobrze, dobrze – rzucił, wymachując rękami. – Oczywiście, kazałem już wszystko przygotować. Rzuć te torby, zaraz je zaniosą do twej komnaty. Trzymam ją w gotowości już od miesiąca. – Chciałem mu przerwać, lecz nie dał mi dojść do słowa. – Przygotowałem ci też pokoje w moim domu niedaleko stąd, gdybyś chciał zamieszkać poza miastem. A jeśli wolisz  mieć coś dla niepoznaki, każę przysposobić osobne miejsce w naszej insuli, trochę odległej, gdzie nie kręci się za dużo ciekawskich. Mieszka tam sporo naszych robotników i  sług. W każdym razie, będziesz miał wybór i swobodę ruchu. Ale to potem.

Rozmawiając tak, weszliśmy do atrium. Niewolnicy szybko zastawili mały stół, my zaś zasiedliśmy na krótką chwilę, by zamienić kilka wstępnych słów.

– Melosie, jestem strasznie zmęczony i poobijany.

– Poobijany?

– Ostatnie dni spędziłem na wozie legionowego taboru. Chyba wiesz, co to znaczy?

– Jechałeś z wojskiem? Z tym, co przybyło z Cylicji? – najwyraźniej miał dobre i szybkie rozeznanie w tutejszych nowinkach. – Bogowie, to niezwykłe! Dokąd cię zaniosło? Będziesz musiał mi potem wszystko opowiedzieć.

– Chętnie. Ale najpierw chciałbym się odmoczyć i oskrobać Ubrać w coś normalnego i czystego. No, i na koniec zjeść cokolwiek, co nie będzie zajeżdżało ogniem, dymem, statkiem, koniem ani stęchlizną.

– Wszystko będzie – po kolei, jak sobie życzysz. Na poważne rozmowy mamy wiele czasu – ale to potem.

Rozbawiła mnie jego maniera używania słówka „potem”. Dalszą wymianę zdań przerwało wejście niewolnika, który, kłaniając się, oznajmił, że wszystko już jest dla mnie przygotowane, wedle polecenia. Wstałem, udałem się za nim – i tak oto rozpoczął się mój pobyt w Antiochii. Niezwykłe okoliczności, które ujawniły się niemal tuż po moim tu przybyciu sprawiły, że potrwał on nieco dłużej, niż przewidywałem.

12. Jak w domu

Wieczór powoli zamieniał się w noc, w powietrzu czuło się opadające gorąco, my natomiast z Melosem, zakończywszy w ogrodzie późną ucztę, toczyliśmy jeszcze rozmowę o mej podróży i planach na przyszłość. Chaotyczność opowieści o dotychczasowych przygodach powoli ustępowała rzeczowości planów na najbliższe dni. O głównych powodach mego tu przybycia jeszcze nie mówiliśmy, lecz Melos był człowiekiem na tyle doświadczonym i przenikliwym, że szybko zorientował się, iż wiele tu się jeszcze będzie działo. Zresztą, z krótkiego listu od ojca, jaki mu wręczyłem, a także z wcześniejszych wieści z Rzymu, słusznie wywnioskował, że idzie o sprawy daleko ważniejsze, niż tylko okazjonalna wizyta w Syrii. Wszak wiedział doskonale, do czego byłem przeznaczony jeszcze w dzieciństwie, kiedy to i on sam, już jako dorosły, był przysposabiany przez dziadka do swych przyszłych obowiązków.

Po miesiącach tułaczej wędrówki przez pół świata, wieczorne uspokojenie, w ciszy, przy obfitości wybornego jedzenia i picia, zdawało mi się czymś wręcz nierzeczywistym. Doprowadzony do stanu pełnego człowieczeństwa, czysty, syty i odprężony, czułem jak odpływają w niepamięć trudy z minionych miesięcy. Choć świadom tego, że już niebawem trzeba będzie znów zebrać się do dalszych wysiłków, teraz pozwoliłem sobie na spowolnienie umysłu i, zaniechawszy poważnych rozmyślań o całej tej życiowej awanturze, poddałem się nastrojowi chwili. Opowiedziałem więc tylko pokrótce o co ciekawszych i zabawniejszych zdarzeniach, wszelako nie wdając się w szczegóły czy rozwlekłe komentowanie tego, com widział, i czegom doświadczył. On sam zaś, wyczuwając stan mego ducha, powściągał ciekawość, odkładając na później wiele pytań, które najwyraźniej chciał zadać.

Zrobiło się już późno, a mój gospodarz, widząc, że zwolna ogarnia mnie znużenie, zaproponował, byśmy dalsze, bardziej już konkretne rozmowy odłożyli na jutro. Życząc sobie dobrej nocy, rozeszliśmy się do swych komnat. Gdym powoli szykował się do snu, usłyszałem szmer otwieranych drzwi. W półmroku, jaki zapanował po zgaszeniu lamp, dostrzegłem młodą kobietę, właściwie jeszcze dziewczynę, w nader zwiewnym stroju. Podeszła do mnie i zaczęła pomagać w zdejmowaniu szat. Zrazu zaskoczony, po chwili poddałem się jej zabiegom bez najmniejszego protestu. Nie padły żadne słowa, wszystko, co działo się potem, odbyło się w milczeniu, powoli, z wielkim taktem, delikatnością, ale też kunsztem i namiętnością. Dobrze znający życie Melos wiedział, co dla utrudzonego, ale młodego przecież mężczyzny może być znakomitym zwieńczeniem tak wspaniałego wieczoru. Wcześniej nie dał poznać, co zamierza, ale wykazał się znakomitym nie tylko wyczuciem, ale – jak się okazało – także gustem.

Obudziłem się późnym rankiem. Kobiety już nie było, za to za drzwiami czekał niewolnik, przydzielony do mej obsługi. Przywykły od miesięcy samodzielnie i szybko przysposabiać się do dnia, teraz zadowoliłem się tylko tym, co niezbędne. Od wygód i luksusu odwykłem, choć nie miałem powodów do narzekania na zły los. Wszak przez cały czas niczego mi nie brakowało, a to dzięki pieniądzom, jakimi wspierały mnie po drodze rodzinne faktorie. Dotąd korzystałem z nich z umiarem, niemniej zdałem sobie sprawę, że w Antiochii, przyjdzie mi dość głęboko sięgnąć do kasy Melosa.

Miałem zalecenia, wymagające bywania wśród miejscowych notabli, trzeba było też powoli acz systematycznie gotować się do dalekiej drogi w głąb Azji. Same tylko koszty niezbędnej, towarzyskiej wystawności tu na miejscu będą wielkie, rosnąc nadto w miarę jak przyjdzie ciągnąć za język chętnych do sprzedawania rozmaitych tajemnic. O tym, ile trzeba będzie wyłożyć na ekwipunek i obsługę wyprawy, wyobrażenie miałem raczej mętne. Czar wczorajszego dnia i rozkosznej nocy szybko się ulotnił, przyszła pora na planowanie działania. Z taką też myślą udałem się na poszukiwanie Melosa, który już od samego świtu pilnował interesów.

Znalazłem go w salce obok tablinum, gdzie tonął w rozmaitych papierach. Przywitaliśmy się serdecznie, on zaś zaproponował, byśmy przeszli do atrium, i tam, już bardziej na poważnie, kontynuowali wczoraj rozpoczętą rozmowę. Bardziej przypominało ono grecki perystyl z małym basenem, co świadczyło o pewnym wykwincie gospodarza, ale też i o zamierzonej ozdobności domu, mającej ani chybi robić odpowiednie wrażenie na ludziach, przybywających tu za interesami. Gdy zwróciłem mu na to uwagę potwierdził, że tego wymaga pozycja przedstawiciela Tycjanów.

– Oni tu wszyscy chcą być bardziej greccy niż sam Homer. Dzięki temu wystrojowi mam u nich dobrą opinię, zarówno jeśli idzie o bogactwo faktorii, jak i o godny uznania smak. Niektórych to nawet onieśmiela, co bardzo się przydaje w przekonywaniu ich do moich argumentów.

Zanim usiedliśmy, zaczepnie acz wesoło zapytał, jak minęła mi noc, i czy dobrze się czuję po miłym odpoczynku.

– Kazałem służbie być cicho, byś mógł się godnie wyspać – oczywiście, po trudach podróży – roześmiał się znacząco.

– Melosie, muszę ci podziękować za wspaniałe warunki i – tu zawiesiłem głos – atrakcje, jakie mi wczoraj przygotowałeś. Widać, że umiesz zatroszczyć się o gości.

– Nie o wszystkich, mój drogi, i nie aż tak – odparł stanowczo. – Ale zdradź mi szczerze – pochylił się konfidencjonalnie i udał głosem teatralny szept – czy chciałbyś jeszcze może raz czy dwa zażyć tej – jak to powiadasz… atrakcji, Wydam stosowne polecenia – skłonił głowę z wesołym uśmieszkiem.

Zmieszałem się nieco, gdyż nigdy jeszcze nie znalazłem się w takiej sytuacji. Ale wspomnienie nocy przeważyło.

– Powiedzmy, że jeszcze przez chwilę zastanowię się, jaką mam podjąć decyzję – odparłem z udawaną powagą.

– Jak sobie życzysz. Mamy czas. Niech poczeka. A potem się zobaczy – machnął niedbale ręką, przytaknął ze zrozumieniem, po czym obaj roześmieliśmy się, zamykając na dziś sprawę.

Od słowa, do słowa, przeszliśmy do rzeczy poważniejszych, stopniowo rozważając kolejność działań, jakie powinienem podjąć. Krótko wyjaśniłem mu, na czym polegać ma moja misja na tutejszych dworach, odkładając na jego ulubione „potem” temat azjatyckiej wyprawy. Potrzebowałem wiedzy o tutejszych stosunkach, by nie popełnić jakiej niepotrzebnej niezręczności czy nawet błędu w zawiązaniu koniecznych znajomości.

Prawdę mówiąc, sytuacja w Antiochii była nad wyraz pogmatwana, a moim zadaniem było jej wyjaśnienie na użytek cesarza, niepewnego stanu rzeczy w syryjskiej prowincji. Kluczem do wszystkiego były, jak zwykle, intrygi, które, choć tu się rozgrywały, to jednak swój początek brały w Rzymie. Drugim problemem były ogromne pieniądze, a właściwie sposób, w jaki znikały z widoku cesarskich kwestorów. Oba te wątki zbiegały się w kilku rękach, ale jak, i gdzie – to właśnie stanowiło zagadkę, jaką miałem rozwikłać. Melos dodał do tego jeszcze jedno.

– No, i mamy tu całe gromady szpiegów z całego świata. Armeńskich, perskich i paryjskich, greckich, fenickich, arabskich, egipskich – wyliczał powoli na palcach, niczym handlarz sklepowy, sumujący klientowi zakupy. – Polityka i pieniądze. Tu jest wielki targ agentów wszelkiej maści, od wszystkiego. Trafiają się nawet dziwne figury w dziwnych strojach, podobno aż spod Indusu. Ale tych bym sobie darował.

– A to czemu?

– Nie mają o niczym pojęcia, raczej węszą za ciekawostkami, które mogliby u siebie drogo sprzedać. Trudno się z nimi dogadać.

– Ktoś jeszcze?

– Czasami pojawiają się ludzie z Baktrii. Nawet z Sogdy. Ni to Grecy, ni to Scytowie, czasem nazywają ich Sakami. Kto ich tam wie? Mieszańcy. Mało kto naprawdę umie się w nich rozeznać.

Przypomniałem sobie, że i Strabon o tym pisał. Tam kiedyś były nawet greckie miasta, greckie rządy, ale Grekom władzę potem odebrały nieznane ludy Azji, jacyś Tocharowie, Sakarowie. O Sogdach trochę czytałem, ale nie za wiele tego było. Może to o nich mowa.

– Co między nimi, to ich sprawa.

– Niby tak, ale w tym bałaganie niepodobna wywiedzieć się, z kim tu trzymają.

– Czy to aż tak ważne? Przecież niewiele tu znaczą.

– I tak, i nie. W miejscowej polityce ich nie ma. Ale wiedz, że przez ich kraje przechodzą do nas wielkie karawany, więc patrzą, kto tu ma najwięcej złota, i największe wpływy. Potrafią nieźle zamącić.

– Niby jak?

– U nich schodzą się drogi z bardzo daleka, z krain, do których nikt stąd jeszcze nie dotarł. A stamtąd idzie najwięcej towaru, tego rzadkiego, najdroższego. To, co do nich dochodzi, sami dzielą na części, z którymi idą potem dalej. Północą do nas, albo na południe, wprost do partyjskiej stolicy. Wymyślili wiele małych, a osobnych szlaków. Każdym zawiaduje kto inny, a i to po kawałku. Straszne z tego są awantury wszystkich ze wszystkimi.

– A bez nich się nie da? Nikomu się nie udało?

– To się nie da zrobić. Za daleko. Trzeba by iść prawie rok. Nikomu stąd się nie opłaci, a i pewności nie ma, że się ujdzie żywym, i jeszcze z całym dobytkiem. Tam dokoła sami obcy, ziemie dzikie, nieznane, góry i pustynie. Nikt stąd nie wie, jak przez to przejść.

– Pewnie i zbójectwo też wielkie musi być.

– Z jakże inaczej! Bez zbrojnych ani rusz. A to kosztuje. Chociaż jest, jak wszędzie. Zapłacisz, ale nie masz pewności, czy cię nie zdradzą. Ale to i tak nie wszystko.

– Umiesz zachęcić do sprawy – rzuciłem nie bez złośliwości. – Czego jeszcze brakuje?

– Potrzeba dobrych przewodników, miejscowych, a tych tu nie znajdziesz.

– Przecież jacyś się zjawiają.

– Rzadko kiedy.

– I co? Nie ma chętnych? Nawet za dobrą zapłatą?

– Nie da rady. To osobne klany. Mają swoje prawa, i obcym nie służą.

– A wysłać kogoś z nimi, żeby się przyuczył?

– To nie takie proste. Na to nie ma osobnej nauki, do tego trzeba się tam urodzić, i tam wychować. Od dziecka zdobywać doświadczenie, poznawać tamte drogi, pułapki, wiedzieć, gdzie woda, co jeść. Rozumieć różne zwyczaje, no i wiele języków. Mówiłem ci przecież, że tam co krok to inne plemię. Oni są u siebie, z wszystkimi pomieszani, wiec wiedzą co, gdzie, i jak. Obcy z miejsca się pogubi, ani się obejrzy, jak go zjedzą.

– To gdzie ich szukać? Tych przewodników.

– Tutaj raczej ich nie znajdziesz. Po większej części kończą swoje daleko przed nami, na stacjach, aż przy zatoce oceanu północnego, koło miast Medów.

– Skąd ty to wszystko wiesz?

– Nie byłbym wart ani sestercji z tych pieniędzy, jakie płaci mi twój ojciec, gdybym tego nie wiedział. Składam wiadomości duże i małe, ważne i z pozoru nieważne, strzępy rozmów, to i owo wyciągam skąd się da. A że siedzę tu już prawie dwadzieścia lat, więc sporo tego uzbierałem. No, i przecież sam mam swoich szpiegów – zaśmiał się, wyraźnie z siebie zadowolony.

– I co tam w tych miastach? Jak to dalej wygląda?

– Medowie i Persowie walczą z Armenami i Partami żeby przechwycić jak najwięcej towaru. Mimo że są u nich przegrani, to jednak radzą sobie nieźle, i działają ręka w rękę. W końcu to przecież trochę jedna rodzina, daleka, ale jednak własna. Tyle że wiecznie skłócona. Ale jak jest wspólny wróg czy rywal do złota, to potrafią się dogadywać.

– A Grecy?

– Wyobraź sobie, że ich też do towarów nie dopuszczają, choć sam wiesz, jak to trudne. Greccy kupcy zasiedzieli się tu od dawna, strasznie się panoszą, wszędzie, zwłaszcza u Partów. W handlu są z nami są na noże, a za Eufratem nie mamy z nimi właściwie żadnych szans.

– A tam, gdzie dzieli się towary?

– Trudno powiedzieć. Tak, czy owak, tamtejsi jakoś sami je dzielą miedzy sobą. Potem jedni idą północą, drudzy – ku południowi. Ale i jedni, i drudzy, pilnują swego, nikogo nie dopuszczają do interesu, a już na pewno nie nas. Ich tanio nie kupisz. Trzeba strasznie kluczyć, żeby czegoś się wywiedzieć.

– I udaje ci się?

– Ciche dogadanie się kosztuje, ale nie narzekam. Wychodzimy na tym całkiem znośnie. – udawał skromnego, choć w Rzymie ojciec nie może się nachwalić jego obrotności. – Kto tu trafia, woli dobrze z nami żyć, bo wie, z kim ma do czynienia, i kto za nami stoi.

– Boją się?

– Festusie, pieniądze łagodzą nawet wielki strach, czy wielką niechęć. Jeśli postawi się je przed polityką, wszyscy tylko na tym zyskują. Ale każdy zostaje przy własnych sposobach i sekretach. Ważne, żeby zachować równowagę, która nie szkodzi wzajemnym korzyściom. Nikt za bardzo nie naciska, nikt za bardzo nie zdziera. To handel, a nie szaleństwa ambitnych głupców na tronach.

– Dobrze, już dobrze. Nie gorączkuj się. Spróbujmy inaczej. Co ci Baktrowie? Mówisz, że niektórzy przewodnicy stamtąd jednak dochodzą i tu.

– Z rzadka, ale dochodzą. I to są właśnie ich szpiedzy. Bardzo zmyślni. Kręcą się po cichu, jak tropiciele śladów. Znają się na tym jak mało kto.

– Ale nie są przecież niewidzialni?

– Schodzą z widoku, a jak już którego złapiesz, to udaje głupiego. Wiedzą, że tu chętnych do interesów nie brakuje, więc przebierają w nich, jak chcą. I oszukują po równo każdego. Węszą, intrygują. Ale uważam, że tylko w sprawach handlowych.

– Kto wie? Może nie tylko handlowych? Może to tylko pozory, dla zmylenia uwagi?

– Nie ma takiego mądrego, kto by się w tym rozeznał. Co my w ogóle o nich wiemy? Tylko tyle, co sami powiedzą. Albo co opowie jakiś przypadkowy wędrowiec. Tam jest tak wielki świat, tyle plemion, rozmaitych ni to państewek, ni to królewiąt, że nie sposób tego ogarnąć. A już co oni tam ze sobą wyczyniają – to zagadki nie do rozwikłania.

– To wiedzą chyba Partowie, bo oni tam teraz rządzą.

– Wiecznie się z nimi biją, i tyle.

– To muszą mieć wśród nich i swoich ludzi. Tak to przecież się robi. Może tych warto szukać?

– Ale gdzie? Jak ich znaleźć? Trzeba by tam jakoś się dostać, ale iść samemu strach.

– A tu, na miejscu? Wśród dworaków, wojskowych, czy ja wiem?

– A z kim tu rozmawiać? Mało kto od Partów tu bywa, a i to nie wiadomo, kto taki. Tym bardziej, że się żrą u siebie jak dzieciaki na ulicach. .U nich nie ma jednej głowy nad całością, więc nijak nie da się niczego ułożyć z sensem. Chyba że przy głównym dworze w ichniej stolicy. Rozrosła się im teraz nowa, obok dawnej Seleucji, przy zbiegu wielkich rzek. Przecież doskonale wiesz, jak to daleko.

– A gdzieś po drodze, na szlaku?

– Festusie, w teorii wszystko jest możliwe, ale w życiu to już nie. A ogromu tych spraw nawet najlepszą filozofią nie ogarniesz.

– Że to wielka układanka, to przyznaję. Ale choćby była i największa, to przecież swój ład musi mieć. Jakieś reguły. Jak je poznasz, to łatwiej obracać go na swoją korzyść.

– To tylko słowa. Pomyśl sam. W istocie, to nie ludzie rządzą tamtym bogactwem, a na odwrót – to ono idzie tu jakby samo, wykorzystując po drodze ludzi niczym juczne zwierzęta. Przesiada się z jednych na drugich. A wszyscy mu służą z wielką ochotą i gotowością!

– Chyba cię jednak ponosi fantazja?

– Czyżby? Pomyśl. Przy tak ogromnych odległościach musi być wiele stacji pośredników. A każdy z nich aż się pali do takiej służby, bo chce czegoś dla siebie, jakiegoś zysku. Ludzie, jak muły i wielbłądy, kosztują, nieraz bardzo słono. I tak to rośnie przy kolejnych przesiadkach.

– Osobliwie to widzisz. Tylko koszty i zyski – przy przeładunkach?

– Za długo na to patrzę, żeby mieć złudzenia. Umiem też liczyć.

– W to wierzę! Nikt ci w tym nie dorówna.

 – Miło, że tak mówisz.

– Ale coś ci chyba umyka?

– Niby – co?

– Czy wszystko zasadza się tylko na kalkulacjach? Tylko one – i nie więcej?

– Festusie, jeśli jeszcze coś jest, to tylko ludzka próżność na egzotyczne zbytki. Zastanów się. Przecież te wszystkie towary stamtąd są tak bajecznie kosztowne tylko u nas. Tam, gdzie biorą swój początek, muszą być stokroć tańsze. Ale tak to się składa jedno do drugiego, że na końcu robią się z tego worki złota. A każda moneta przelicza się na stadia. Nie tylko czas liczy się w odległości, także i waga tego metalu. Skądinąd szalenie miłego w dotyku i użyciu. Czas i pieniądz to jedno – dodał sentencjonalnie, bardzo zadowolony z siebie, że tak zgrabnie wywiódł mi zasadę kupieckiej filozofii.

– Melosie, nie musisz mnie uczyć czegoś, co wiem od dziecka.

– Ale ty to znasz tylko z efektu, a nie z tego, z czego on powstaje. Każdy kawałek tej, jak to powiadasz, układanki, to konkretny człowiek. Tylko tak ją poskładasz, z ludzi, z ich pracy, charakterów i umiejętności. Po większej części płacisz głównie za to, a nie za te cudeńka, które wożą w ładunkach, z narażeniem życia i zdrowia..

– W tym się chyba zgodzimy. Dodaj jeszcze chytrość kupców, i ludzką potrzebę folgowania bez umiaru swoim słabościom.

– Z całym szacunkiem – znasz kogoś, kto byłby od tego całkiem wolny? Nawet ty sam – czy jest ci to obce? Obojętne? Powiedz, tak z ręką na sercu.

– Nie ciągnij mnie za język, bo nic ci nie odpowiem. Ale chcę wierzyć, że kilku takich by się znalazło.

– Może masz rację. Ale nie obnoś się z nią zbyt głośno, bo Tycjanom tak mówić nie wolno. – Podniósł kielich do toastu. – Chyba że między sobą, w rodzinnym gronie, przy wieczornych biesiadach, a i to nie w obecności służby – wypiliśmy, i na chwilę zapadła cisza.

Tak więc się ułożyło, że już przy pierwszej rozmowie wyszło wiele z tego, czego chciałem się wywiedzieć później, po wypytaniu wpierw Melosa o dworskie stosunki w światku miejscowych notabli. Minęło południe, a ja wciąż nie wiedziałem od czego zacząć swoje tu ruchy. Postanowiłem dać sobie na to jeszcze czas do jutra, wymawiając się zmęczeniem po długiej podróży.

– Zmęczyłeś mnie tymi opowieściami. Muszę sobie to wszystko przemyśleć i poukładać w głowie. Za dużo tego na jeden raz.

– Dobrze cię rozumiem. – Melos przyjrzał mi się uważnie, ale powściągnął rodzącą się w nim ciekawość, i zaniechał tematu. –  Proponuję, byś mi wyłożył swoje plany wieczorem. Siądziemy w ogrodzie, zjemy coś naprawdę dobrego, godnego tak ważnego gościa – wyczułem lekkie rozbawienie w jego głosie. Nie miałem mu tego za złe, był niemal jak członek rodziny, i to bardzo mi życzliwy.

– Dobry pomysł, wart swego autora – zaśmiałem się, przeciągając na fotelu.

– Masz teraz jakieś życzenie?

– Oporządzę się, i wyjdę do miasta. Ot, tak, bez celu, żeby się trochę rozejrzeć.

– Potrzebujesz pieniędzy?

– Jeszcze trochę mam.

– Ale weź to, na wszelki wypadek. Nie za dużo, ale będziesz się czuł pewniej – wręczył mi mały woreczek, który miał przy sobie.

– Dziękuję. O wszystkim pomyślałeś – byłem mu wdzięczny, ponieważ w rzeczy samej, już niewiele mi zostało, a i to w drobnej monecie.

– Dać ci niewolnika do pomocy? Uzbrojonego? Osiłka?

– Nie, dziękuję. Poradzę sobie. Po tych miesiącach włóczęgi mam niezłą wprawę w kręceniu się po obcych miejscach. Umiem o siebie zadbać.

– W to nie wątpię. Ale uważaj, nigdy nic nie wiadomo.

– Wiem, wiem. Złodziejaszki okradają, kupcy oszukują, kobiety wabią, mężczyźni wypytują, albo obrażają.

– To wie każdy. Nie o to chodzi.

– A co może chodzić? Pójdę na agorę, tam nic mi nie grozi. Wejdę w tłum, nikt mnie nie zna, będę jednym z wielu zwyczajnych przechodniów.

– Nie byłbym tego taki pewien.

– Co masz na myśli?

– Tu nic się nie ukryje. Mój dom szpiegują inni, tak samo jak ja szpieguję ich domy. Kto ma wiedzieć, ten już wie, że do Melosa przyjechał jakiś gość, który tu chyba zamieszkał.

– I co z tego?

– Jeśli to Filipon wsadził cię na statek wojskowy, a ten Venustus to taki chytrus, jak mi wspomniałeś, to niewykluczone, że ktoś tu już zdążył dodać dwa do dwóch i wyszło mu, że w mieście pojawił się ktoś od Tycjanów. Ciekawskie oczy są wszędzie, nawet tam, gdzie byś nawet nie podejrzewał.

– Tak szybko?

– Wcale nie szybko. Zwyczajnie, jak należy.

– Ale z tego jeszcze nic nie musi wynikać.

– Festusie, czego cię uczono w tych twoich specjalnych szkołach? Tu są ludzie, którzy umieją dobrze wnioskować nawet ze słabszych podmuchów wiatru. Widziano cię przecież w Aleksandrii, w Tyrze, na Pafos. Ciekawy szlak, nieprawdaż? Założę się, że w Rzymie też ktoś wie, ze wyjechałeś w daleką podróż. Może nawet ktoś bardzo ważny – tu zawiesił głos, czekając, czy podejmę wątek. Miał wiele racji, ale zmilczałem temat.  – Kto wie? – ciągnął dalej. – A pamiętaj jeszcze o tym wojsku w Cylicji. W cesarstwie gadatliwość to powszechna słabość wszystkich bez wyjątku, a tu już szczególnie.

– Prędzej czy później i tak to się wyda. A co, jeśli poznam kogo ciekawego? Trzeba będzie się przedstawić. Zresztą nie dziś, to jutro pójdę przecież między ludzi, na salony. Mam też tu zadania, z których muszę się wywiązać.

– O tym wiem z listu twego ojca. Nie znam szczegółów, ale polecono mi bym ułatwił ci wszelkie kontakty, jakie będą potrzebne. – przerwał na chwilę, i spojrzał na mnie, jakby z pytaniem we wzroku – Bardzo mnie zaintrygowała uwaga, że mogą być wielkie koszty. Zadziwiasz mnie, Festusie! – wyraźnie go to zaaferowało.

– Porozmawiamy o tym wieczorem. Potem – zaśmiałem się, odpowiadając jego ulubionym słówkiem.

– Koniecznie! Ale uważaj. Bardziej niż oszustów czy pokus, strzeż się tych, którzy będą znienacka mili, usłużni, a zwłaszcza szybko chętni do przyjaźni.

– Zapamiętam. Ale czy to nie zbytek ostrożności? Przecież nie będę uciekał przed ludźmi.

– Oczywiście, nie ma takiej potrzeby. Ale lepiej, byś przyjął, że jesteś już rozpoznany. Nie musisz się z tym obnosić, lecz bądź czujny. – Wstał, i uniósł rękę w geście pożegnania. – Bywaj, do wieczora.

– Tak zrobię, Melosie. Tego już się wyuczyłem – i ja wstałem, odpowiadając mu tym samym.

Poszedłem do siebie i wystroiłem paradnie w przygotowane dla mnie nowe szaty, w których prezentowałem się jak poważny obywatel rzymski. Zabrałem pieniądze i kilka drobiazgów, po czym, pełen mieszanych uczuć – z których jednak najsilniejsza była ciekawość – wyruszyłem na spotkanie z wielką, niezwykłą ponoć Antiochią. Rzym to moje rodzinne gniazdo. Byłem już w Aleksandrii. Nareszcie przyszła kolej na trzecie miasto cesarstwa. Czegóż więcej może chcieć uczeń Strabona?